Dombi i syn/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII. Jeszcze jedna nowina.

Samotnie i zdala od wszelkich wzruszeń żyli w swym zakątku odtrąceni brat i siostra występnego zbiega. A jednak wina jego przygniotła ich cięższem brzemieniem niż człowieka, którego tak niemiłosiernie i tak srogo obraził. Namiętne uniesienie napełniało duszę jego i kazało mu się uważać na ofiarę; żądza zemsty odwracała myśl jego od własnej niedoli i pocieszała perspektywą przyszłego bohaterstwa. Tymczasem brat i siostra zdradzieckiego faworyta nie mieli tej otuchy: wszystkie wypadki z ich życia — dawne i obecne — nadawały jego zbrodni znaczenie dla nich najzgubniejsze.
Tego dnia, kiedy na wszystkich ustach były wydarzenia dotyczące porwania pani Dombi, w oknie pokoju, gdzie spożywali brat i siostra poranny posiłek, ukazał się cień człowieka. Był to Percz.
— A ja do pana. Wcześnie to jeszcze, ale kazano mi dziś doręczyć liścik, zanim pan wyjdzie z domu. Odpowiedzi się nie domagano, ale może pan będzie łaskaw przeczyta przy mnie pismo.
Jan Karker rozłamał pieczęć pana Dombi i przebiegłszy list, odrzekł:
— Nie. Odpowiedzi nie trzeba.
— W takim razie pozwoli pani życzyć sobie dnia dobrego.
Pozostali zrazu milczeli. Przerwała milczenie Henryka.
— Co, drogi Janie, złe wieści w liście?
— Tak. ale to nie nowina. Wczoraj go widziałem.
— Jego?
— To znaczy, pana Dombi, który pisze. Wczoraj dwukrotnie przechodził przez biuro, gdzie siedzę. Nie mogłem się ukryć i wiem, że obecność moja raziła go. Czuję to doskonale.
— Nic nie mówił?
— Nie, ale widziałem, że wzrok jego spoczął na mnie i to mię przygotowało do listu. Wydalił mię ze służby.
Siostra usiłowała zachować spokój. Wiadomość atoli była smutną.
Jan Karker odczytał:
„Nie potrzebuję się tłómaczyć, dla czego nazwisko pańskie od pewnego czasu brzmi dla mnie nieznośnie, jak nieznośny mi jest widok człowieka, mającego to nazwisko. Od tej chwili przerywa się wszelki stosunek między nami, wymagam też, abyś pan na przyszłość unikał jakiegokolwiek związku z moją firmą“. Oto wszystko. Do listu dodano bilet bankowy, jako płacę kwartalną. Doprawdy, siostrzyczko, pan Dombi postępuje ze mną zbyt łaskawie, jeśli się weźmie w rachubę wszystko, co się stało.
— Zapewne, Janie, bardzo łaskawie, o ile godziwą jest rzeczą karać jednego za występek drugiego.
— Staliśmy się dlań jakiemś złowieszczem plemieniem. Nie dziw, że drży na sam dźwięk naszego nazwiska. Ja sam blizki byłbym tej myśli, gdyby nie ty, Henryko.
— Przestań, bracie; oszczędź mi tych narzekań. Cokolwiekbyś powiedział, nie zaprzeczysz, że stracić służbę, z którą cię łączą długie lata nawyknienia, sprawa niełatwa. Musimy się zastanowić nad środkami do życia. Zresztą — co tam? Będziemy walczyli z losem bez lęku i pewna jestem, że zwyciężymy. Ale muszę z kolei jedną rzecz ci oznajmić. Ja podobnie jak ty gotowałam się zdawna do tego, co się z nami stało — i miałam sekret, który pora wyjawić. Rzecz w tem, że wbrew oczekiwaniu mamy wspólnego przyjaciela.
— Jak się nazywa, Henryko?
— Doprawdy nie wiem, lecz raz zapewniał mię najszczerzej o swej życzliwości i pragnieniu stania się nam pożytecznym. Wierzę mu.
— Henryko, gdzie mieszka ów przyjaciel?
— I tego nie wiem. Ale zna nas oboje i nasze dzieje.
— Oto dla czego wskutek jego woli zataiłam przed tobą, że był u nas.
— Na prawdę, był u nas?
— W tym pokoju. Raz jeden.
— Co to za człowiek?
— Niemłody. Włosy siwieją, ale wspaniałomyślny, dobry i niezdolny do obłudy.
— Raz go tylko widziałaś?
— Raz w tym pokoju — policzki mówiącej okrył gorący rumieniec — ale usilnie prosił, bym mu zezwoliła widywać siebie raz na tydzień, gdy będzie przechodził koło domu. To mu miało przypominać, że nie potrzebujemy na razie usług jego, com mu stanowczo oświadczyła.
— I raz na tydzień...
— Co tygodnia, zawsze jednego dnia i jednej godziny, szedł pieszo koło domu ku miastu, stawał na chwilę, składał mi ukłon i dawał znak, że pamięta i troszczy się o nas jak dobry opiekun. Przywykłam do tego, nawet z radością oczekiwałam tej chwili. Ale oto ostatniego poniedziałku nie zjawił się. Zaczynam podejrzewać, czy to nie pozostaje w związku ze zdarzeniami w naszej firmie?
— Jakże to?
— Sama nie wiem; spółczesność wypadków wzbudza ten domysł. Wróci jednak, czuję to, a gdy wróci, pozwól mi oznajmić mu, że mówiłam tobie o nim i że życzysz sobie go poznać.
— Henryko, opisz mi tego człowieka. I ja znam go, skoro on zna mię tak dobrze.
Siostra w żywych barwach opisała rysy, postawę, ubiór tajemniczego gościa, ale Jan Karker nie mógł odgadnąć może skutkiem nieuwagi, może zaś, że nie zdołał wyrobić sobie jasnego wyobrażenia o oryginale.
Potem oboje zabrali się do pracy: siostra przy gospodarstwie, brat w ogrodzie.
Była noc. Jan czytał w głos jakąś książkę, siostra szyła. Wtem pukanie do drzwi przerwało ich zajęcia. Jan zbliżył się do drzwi. Głos jakiś pytał, a Jan odpowiadał ze zdziwieniem. Nareszcie obaj weszli do izby.
— Henryko — pan Morfin, dyrektor biura Dombi.
Siostra zerwała się, jakgdyby przyśnił jej się duch. Na progu stał jej tajemniczy przyjaciel z siwymi włosami, z twarzą rumianą, czołem otwartem i szerokiem, oczami pełnemi ognia — ten sam przyjaciel, o którym właśnie mówiła bratu.
— Janie — zawołała — to właśnie ów nasz przyjaciel.
— Panno Henryko — miło mi słyszeć z ust jej te słowa; w drodze do tego domu wymyślał on tysiąc sposobów, jakby się wytłómaczyć i nic nie wymyślił. Panie Janie, jam tu nie obcy. Ze zdumieniem witałeś mię w progu i widzę, żeś pan w tej chwili jeszcze więcej zdumiony. Cóż w tem dziwnego. Wszystko stąd, żeśmy niewolnikami nawyknienia. Gdyby nie to, niktby z nas o połowę tak często się nie dziwił.
To mówiąc, powitał z szacunkiem Henrykę, zdjął rękawiczki i rzucił je w kapelusz na stole.
— Nawyknienie wszystkiem kieruje. Jedni przez nie utwierdzają się w swej szatańskiej dumie, inni w podłości; a większość obojętnie przygląda się światu i jego cudom. Przykładem ja sam. Przez długie lata brałem skromny udział w kierowaniu sprawami domu handlowego i widziałem, jak brat pański, panie Janie, łotr dużej miary... panno Henryko, przepraszam za ten tytuł... rozszerzał sferę wpływu swego, aż biuro i jego właściciel stali się igraszką w jego ręku. Widziałem też, jak pan równocześnie pracowałeś przy swem biurku. Rad byłem, że mnie nikt się nie czepiał. Moje środowe wieczory muzyki mijały, kwartety cieszyły, wiolonczela śpiewała — i wszystko było dobrze.
— Świadkiem jestem — wtrącił Jan — że wszyscy pana lubili i szanowali ponad innych.
— E — daj pan spokój. Mój charakter miękki — w tem rzecz... Przyzwyczajenie rządziło głównym dyrektorem, nastrajało pychę szefa, ja zaś siedziałem sobie cichutko, ciesząc się ciepłym kątem. Szłoby tak i dalej, gdyby nie cienka ściana, dzieląca mój gabinet od gabinetu pierwszego dyrektora.
— To dwa sąsiednie pokoje, które zapewne kiedyś tworzyły jeden — wyjaśnił siostrze Jan.
— Gwizdałem, stukałem, bębniłem, przygrywałem sonaty Beethowena, dając znać Karkerowi, że go słyszę. Gdy jakaś ważna tam rozgrywała się scena, uciekałem z pokoju. Tak było w czasie rozmowy, której świadkiem stał się Walter Gey. Ale wówczas to posłyszałem tyle, żem się zaczął zastanawiać nad rolą dwu braci. Dowiedziałem się o siostrze. Dopiero teraz usunąłem skrupuły i zacząłem słuchać. Postanowiłem wkroczyć z pomocą. Ale siostra pańska odrzuciła wmieszanie się w te sprawy obcej ręki. Udało mi się tylko zorganizować utrzymanie stosunków. Tymczasem nastąpiły ważne wypadki innego rodzaju...
— Jakże ja nic nie podejrzewałem tego, a przecież widywałem pana codziennie! Gdyby Henryka mogła była odgadnąć nazwisko...
— Utaiłem nazwisko z dwóch przyczyn. Po pierwsze chwalić się dobrymi zamiarami nie warto. Powtóre spodziewałem się, że może brat się jeszcze ku wam przychyli, a gdyby się wtedy dowiedział o moich stosunkach, toby się stać mogło powodem nowego rozdziału. Chciałem nawet okazać wam usługę za pośrednictwem szefa firmy, ale różne zajścia: śmierć, podróże, małżeństwo i domowa niedola długo czyniły brata jedynym władcą w biurach. Byłoby może lepiej dla nas wszystkich, gdyby pan Dombi zamiast jego postawił na czele pień bezduszny...
Ostatnie słowa wyrwały mu się jakby wbrew woli. Wyciągnął rękę i podając drugą siostrze — mówił:
— Oto wszystko, nawet więcej, niż chciałem. Nastał czas, że mogę wam dopomódz. Późno już i więcej na teraz nie powiem. Wstał i gotował się do wyjścia.
— Idź pan naprzód, panie Janie — ze świecą. Mam parę słów do powiedzenia siostrze.
Gdy Jan usłuchał, Morfin rzekł:
— Chcesz pani cokolwiek dowiedzieć się o człowieku, który jest jej bratem rodzonym?
— Lękam się pytać.
— Patrzysz pani z takim niepokojem, że odgaduję pytanie jej: czy nie wziął pieniędzy? Nieprawdaż?
— Tak.
— Nie wziął.
— O, chwała Bogu! Jakże się cieszę.
— Może się pani nie zdziwi gdy się dowie, że nadużywał zaufania firmy, przedsiębiorąc nieraz takie spekulacye, które miały na widoku własny jego zysk. Nieraz też narażał firmę na straszliwy hazard, skutkiem czego zdarzały się wielkie straty. Przytem wiecznie podniecał u szefa lekkomyślną ambicyę, podczas gdy mógł łatwo osłabić u niego tę nieszczęsną namiętność. Brał udział w olbrzymich przedsiębiorstwach, byle do wielkich rozmiarów wydąć rozgłos firmy i wytworzył jej wspaniały kontrast z innymi domami handlowymi, które wybornie zdawały sobie sprawę ze zgubnych skutków takiej taktyki. Mnogie układy i związki firmy ze wszystkiemi częściami świata stały się istnym labiryntem, do którego klucz bywał wyłącznie w jego rękach. Nie zdając nigdy sprawy ze szczegółowych rachunków, ograniczał się do ogólnych bilansów. Ale ostatnimi czasy... pani mnie rozumie, panno Henryko?
— O, najzupełniej. Proszę, mów pan dalej.
— Ostatnimi czasy dołożył, jak się zdaje, największych wysiłków, żeby te wywody i bilanse ułożyć tak jasno i czysto, że sprawdzenie ich staje się łatwym przy zestawieniu ze szczegółowymi rachunkami, po mistrzowsku ułożonymi w księgach biur. Jak gdyby chciał za jednym zamachem otworzyć oczy szefowi i wyświetlić jasno jak słońce, dokąd doprowadziła go w handlowych sprawach główna namiętność. Tymczasem żadnej wątpliwości nie ulega, że sam najnikczemniej rozniecał w nim tę żądzę ambicyi. To właśnie wielki jego występek wobec domu handlowego.
— Jeszcze słówko, panie Morfin. Czy we wszystkiem tem niema niebezpieczeństwa?
— Jakiego?
— Mam na myśli niebezpieczeństwo co do kredytu domu.
— Na to nie mogę odpowiedzieć jasno i uspokajająco.
— O, możesz pan, możesz!
— Niechże będzie. Sądzę, jestem pewny, że w ścisłem znaczeniu kredytowego niebezpieczeństwa niema. Lecz są trudności, które mogą się powiększyć lub zmaleć w miarę wydarzeń i tylko wówczas zjawi się niebezpieczeństwo, jeśli przedstawiciel firmy nie zdecyduje się nie ograniczać przedsiębiorstw, tylko będzie myślał, że Dombi i Syn mają nadal zasypywać piaskiem oczy ludziom. No, w takim razie, handlowy dom może się zachwiać.
— Czy należy tego oczekiwać?
— Posłuchaj pani — niedomówień między nami nie powinno być i wypowiem otwarcie myśl swoją. Pan Dombi niedostępny dla nikogo i obecne jego rozdrażnienie dosięgło kresu: duma, samowola, szalona zuchwałość święci tryumfy. Ale to skutek wstrząśnień dni ostatnich; można mieć niejaką nadzieję, że z czasem może się opamięta. Teraz wiesz pani wszystko — złą i dobrą stronę sprawy. Na pierwszy raz dość. Żegnam.
Ucałował jej rękę i wyszedł ku drzwiom, za któremi stał jej brat ze świecą. Chciał coś mówić, lecz Morfin popchnął go zlekka do pokoju i rzekł, że będą widywać się teraz często, może zatem kiedyindziej wyjawić, o co mu chodzi. Teraz późno.
Brat i siostra usiedli koło kominka i przegadali prawie do świtu.
Nazajutrz Jan otrzymał pisemne wezwanie od swego przyjaciela i wyszedł. Henryka pozostała sama i przesiedziała tak kilka godzin. Był już zmrok, gdy podniósłszy oczy ku oknu, ujrzała bladą, wynędzniałą postać.
— Proszę mię wpuścić, muszę z panią pomówić.
Henryka natychmiast poznała kobietę czarnowłosą, którą niegdyś w burzliwą noc ogrzała, nakarmiła i napoiła.
Przypomniawszy sobie ostatni jej wybryk, przelękła się, odstąpiła od okna i stała niezdecydowana.
— Proszę wpuścić. Chcę z panią pomówić. Już jestem cicha, wdzięczna, spokojna — wszystko, co się pani podoba, tylko muszę się rozmówić.
Energiczna prośba, wyraz twarzy, drżenie rąk błagających, przerażeniem nabrzmiały głos — tak podziałały na Henrykę, że otworzyła drzwi.
— Mogę wejść, czy mówić mam tutaj?
— Co pani trzeba? Co ma mi pani powiedzieć?
— Niewiele, tylko muszę powiedzieć zaraz, bo i tak mię coś odpędza od tego progu.
Kobiety weszły do izby.
— Proszę usiąść — rzekła Alicya — padając przed nią na klęczki. Czy pani pamięta mnie?
— Tak.
— Pamięta pani, jak opowiadałam, skąd przyszłam, kulejąc i w łachmanach w burzę i szarugę. Pamięta pani, jak w błoto rzuciłam pieniądze, jak klęłam ciebie i ród twój? Patrz pani, klęczę przed tobą. Myśli pani, że żartuję?
— Jeżeli chcesz mię pani przepraszać...
— O, wcale nie! Błagam cię o wiarę dla mych słów i nic nadto. Pomyśl, proszę, można mi wierzyć czy nie? Byłam młoda, ładna. Matka nie kochała mnie, jak się własne dziecię kocha, ale uwielbiała mą piękność i pyszniła się mną. Była skąpa, uboga, chciwa i uczyniła ze mnie coś w rodzaju towaru. Nigdy żadna matka nie rządziła tak córką, nigdy żadna tak z nią nie postępowała — i to dowodzi mi, że potworne matki, gotujące moralny upadek swym córkom, w naszej się tylko trafiają sferze. Nędza, występek i klęska — to trzy nieodłączne siostrzyce. — Co stąd wynikło, niema o czem mówić. Nieszczęśliwych małżeństw u nas niema. Przekleństwo i upadek stały się mym udziałem. Byłam zabawką: zabawiono się mną i wyrzucono za okno jak zepsutą lalkę. Czyja dłoń — myśli pani — wyrzuciła mnie?
— Czemu pytasz mię o to?
— A czemu pani drżysz? Upadłam głęboko w bezdenną topiel rozpusty, wcielił się we mnie szatan moralnego zepsucia i prędko sama stałam się szatanem. Wplątano mnie w kradzież, we wszystkie jej szczegóły, prócz zysku; znaleźli mnie, sądzili i skazali do ciężkich robót. Nie miałam ani przyjaciół ani grosza przy duszy. Byłam młodą, ale wolałabym tysiąc razy zginąć, niż iść doń po słowo otuchy, choćby mnie ono od hańby i śmierci ocalić miało. Jednakże moja matka, chciwa i skąpa, udała się doń, nibyto w mojem imieniu, przedstawiła mu moją sprawę i uniżenie prosiła o jałmużnę, o jakichś głupich pięć funtów, a może mniej.
Jakże postąpił ten człowiek? Naigrawał się z mej nędzy, sromotą okrył swą ofiarę i nawet wspomnienie zdeptał. Cieszył się że mnie wysyłają na kraj świata i że już przestanę go niepokoić. Któż był ten człowiek, jak pani myśli?
— Czemu pytasz mię o to?
— A czemu pani drżysz? — położyła swą rękę na jej ramieniu i pożerała ją oczami. — Ale czytam odpowiedź na wargach pani: to był brat jej — Dżems!
— Bóg z tobą! Po cóż tu przychodzisz?
— Widziałam go. Śledziłam w biały dzień Jeżeli jaka iskra tliła się w mej piersi, to zamieniła się w jasny płomień, gdy oczy me go badały. Wiesz pani, jak i przez co śmiertelnie obraził dumnego człowieka, który go teraz nienawidzi. Jak ci się podoba, gdy powiem, że ja to owemu człowiekowi dostarczyłam szczegółowych wskazówek o nim?
— Wskazówek?
— Jam odszukała kogoś, co zna wszystkie tajemnice ucieczki, zna miejsce, gdzie zbieg przebywa i gdzie towarzyszka. Dumny wróg nie uronił słówka z tych wiadomości. Widziałam twarz jego, która tak się mieniła nienawiścią, ze prawie utraciła pozór ludzkiego oblicza. Oszalały rzucił się pędem, aby gonić zbiegów. Teraz jest już w drodze. A za kilka godzin co spotka twego brata?
— Usuń rękę! — zawołała Henryka — precz z moich oczu.
— Oto, czego dokonałam. Wierzysz mi pani?
— Wierzę. Puść moją rękę!
— Jeszcze chwila. Możesz stąd wnosić o sile mej zemsty, gdy czekałam na nią tak długo i zdobyłam się na taki czyn.
— Okropne, okropne! Co mi czynić pozostaje? Jak zapobiedz niebezpieczeństwu?
— Niech doń napiszą, poślą, pojadą, nie tracąc chwili czasu. On w Dijon. Wie pani, gdzie to miasto?
— Wiem.
Uwiadom go pani, że wcale nie zna człowieka, którego wrogiem swym uczynił. Powiedz pani, że już jest w drodze i spieszy się. Niech ucieka, dopóki nie zapóźno. Spotkanie grozi hańbą i śmiercią, Miesiąc czasu spowoduje dużą zmianę uczuciach wroga. Niech się tylko nie spotkają teraz i przeze mnie! Gdziekolwiek, byleby nie tam! Kiedykolwiek. byle nie teraz! Niech go wróg doścignie sam, byle nie przezemnie! Dość i tak na mej głowie klęsk!
Ręka jej usunęła się z ramienia Henryki i za chwilę nie było już nikogo w izdebce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.