Dobre wychowanie/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dobre wychowanie
Pochodzenie Bluszcz, 1905, nr 5, 6 i 7, 8, 10, 11
Redaktor Maryan Gawalewicz
Wydawca Piotr Laskauer
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Już bracia młodsi, a więc następcy bezpośredni nieszczęśliwców, pchniętych na „nowe drogi“ bez przygotowania, znaleźli się w warunkach pomyślniejszych, szkoły fachowe, szkoły handlowe ogólno kształcące i politechnika spóźnione dla pierwszych, dla nich przyszły, w porę.
Podwoje uczelni przyjęły liczne zastępy wychowańców; nie zbrakło miejsca dla nikogo.
Świeży prąd powiał: w szkole filologicznej zmniejszono nieco wagę balastu klassycznego, by w jakiś czas potem zredukować go jeszcze bardziej. Nauka, stąpająca na koturnach wśród bogów Olimpu i bogiń, powoli schodziła na ziemię — do życia praktycznego.
Że nie dotarła do wszystkich posterunków, na których ujrzeć byśmy ją pragnęli, winien temu nasz własny brak inicyatywy i nałóg chodzenia „gęsiego“ za gromadą. Ta metoda sprawiła, że przemysł i handel stały się w krótkim czasie benjaminkami społeczeństwa, zyskują też coraz więcej przedstawicieli uzdolnionych, rolnictwo zaś w granicach przygotowania średniego i niższego, czyli najpotrzebniejszego, poza rutyną przedpotopową nie posiada nic zupełnie[1].
Fundament dobrobytu krajowego, łącznik pokoleń ubiegłych z teraźniejszemi i przyszłemi — zagon — utracił swe odwieczne prawa. Niegdyś wszyscy, którym fortuna dopisała, ubiegali się o niego, wierząc, że umacnia a nawet podnosi ich godność, właściciele dziedziczni opuszczali z konieczności, po wysiłkach najcięższych, teraz porzucili go nawet chłopi, dotąd przyjaciele najgorętsi. Poszli karczować niedostępne lasy brazylijskie i zamieniać je na orne pola, kosić łany saskie i westfalskie, w fabrykach niemieckich i kopalniach cierpieć prześladowania hakatystów. Brak rąk roboczych przy braku dłoni kierowniczej, świadomej sił swoich i środków, rośnie z każdym rokiem, — nie będziemy też dalecy od prawdy, mówiąc, że ostatnie, „lata chude“ są w mniejszym lub większym stopniu rezultatem pośrednim owego opuszczenia.
Tak, bo strony zamożne same przez się, gleba z natury swej bogata, wyda plon nie zawsze jednakowy, lecz nie zawiedzie, — co innego grunty słabsze, albo piaski i sapy, których charakter tylko usilna praca ludzka może na korzyść swą obrócić. Nie czyniąc tego, wyjaławia ziemię i tak nieobfitą w materyały pożywne, pozwala suszy spalić zagony, łąki i pastwiska, lub wilgoci zgnoić je do szczętu; szerzy ugory, zapuszcza nieużytki, daje rozkwit malaryi, tyfusom i febrom. Nie potrzeba tu nawet sięgać w dalsze okolice kraju, gdzie „świat zabity deskami,“ komunikacya trudna, więc też i postęp dochodzi wolnym krokiem — czytelniczki, które zwiedziły Europę, a własnych okolic nie znają, zapraszamy do folwarków, odległych od Warszawy o parę przystanków kolei lub kolejki, by obejrzały i na miejscu sprawdziły.
Wszystko miećby tutaj można, naturalnie jednak — przy pracy, wytrwałości i koniecznem już dzisiaj wykształceniu fachowem, a sąsiedztwo wielkiego miasta, które na opędzenie swoich potrzeb zużywa moc produktów różnorodnych, daje rękojmię łatwego i korzystnego zbytu. Holender albo Niemiec wytworzyliby cuda ogrodnictwa, hodowlę ryb rozwinęliby szeroko, hodowlę drobiu, pszczelnictwo, jedwabnictwo i t. p. — wreszcie przenieśliby część mieszkańców do domostw czyściutkich, wygodnych, tonących po prostu w zieleni i kwiatach.
Widzimy tylko pretensyonalne „stylowe“ wille dla letników, na pustyni, grożącej tym zesłańcom śmiercią głodową i folwarki — rudery na piaskach lub wśród torfowisk, przedstawiających skarby milionowe, a zapuszczonych, lekceważonych — w najlepszym razie eksploatowanych środkami pierwotnemi, bez żadnego planu i porządku.
Szkoły rolnicze niższe i średnie mogłyby dźwignąć stan ziemi wyniszczonej przez lichą gospodarkę, źle uprawionej (mimo ułatwień jakie blizkość Warszawy nastręcza) i zostawionej z roku na rok na pastwę żywiołów.
Jedyna u nas szkoła agronomiczna wyższa potrzebom tylu uczynić zadość nie potrafi; brak nam przedewszystkiem zdolnych oficyalistów, wykwalifikowanych ekonomów, a także rządców pracowitych, zajmujących się osobiście wszelkiemi szczegółami gospodarstwa nie tylko z pedanteryą i sumiennością, lecz — z miłością.
Tej ostatniej wszakże żadna szkoła spółczesna nie zaszczepi, należy ona bowiem do wychowania.
Szkoła kształci jedynie umysły — najlepsze cząstki ducha pozostawia odłogiem, najszlachetniejszych strun nie tyka, pozwala im marnieć.
Nauka i wychowanie — dwa czynniki nierozłączone napozór i za jedno uważane, wzięły z sobą rozbrat. Rezultaty owego rozdwojenia straszne są — widzimy je wszędzie, co krok rzucają nam się w oczy faktami potwornemi. Jeden przytułek dla sierot, ochronka dobrze prowadzona, przeciwdziałają złemu skuteczniej, niż wszystkie razem zakłady naukowe a nie wychowawcze.
Wychowania! wychowania potrzeba młodzieży! wołamy pełnym głosem; — trzeba więc szkoły, któraby uwzględniała rozwój charakteru i siły woli, datami i formułami nie spowijała ducha, lecz otwierała przed nim horyzonty jak najszersze — wiodła do ideału; szkoły, któraby kształcąc wychowywała ludzi i wychowując kształciła zarazem.
Nauczycieli do takiej szkoły-wychowawczyni nie brak w społeczeństwie, tylko nie należy ich szukać wśród rutynistów, pojmujących naukę w formie jak obecna. Wypada też w programie szkoły pamiętać o przechadzkach, uczniów z nauczycielami, o pogadankach, grach wspólnych, zatrudnieniach fizycznych i t. p. Przy robocie i zabawie jedni z drugimi poznają się, zżyją, wreszcie zaprzyjaźnią — lekcya do tego celu nie wystarcza.
Że ujmie się tym sposobem trochę z programu katarynkowego, który nastawia uczniów z godziny do godziny na coraz inny motyw, że zabraknie czasu na wykuwanie chronologii, krzywda wcale niedotkliwa a jeszcze mniej groźna. Korzyści ją przerosną w tysiąckroć.
Nauczycieli uzdatnionych mamy sporo. Panowie „stąd — dotąd“ — zwolennicy kucia liczą się do wyjątków. Przedmiot wykładany bywa ze znajomością rzeczy, — ale też tylko tyle — nic więcej. Po za lekcyą, po za bramami szkoły między nauczycielami a uczniami wspólności ani śladu — żadnego wpływu, żadnego oddziaływania, a nawet sympatyi. Nauczyciel i uczeń w szkole spółczesnej, to dwa przeciwne obozy, dwa bieguny, lub istoty względem siebie obojętne, gdy nie idzie o naukę. Jeśli wytworzy się czasem stosunek serdeczniejszy, to chyba prywatnie, na gruncie neutralnym, u kogo ze znajomych przy rozrywce wspólnej. Zawiązany w szkole liczy się do zjawisk nadzwyczajnych, do osobliwości.
Przeciążenie pracą jest jednem z następstw tego braku porozumienia; nauczyciel nie zna ucznia wcale, — zna klasę, całość, przedmiotu wykładanego kurs jednoroczny. Mierzy wszystkich jedną miarą, wtłacza w jedną kwartę. Taki system już sam z siebie tamuje rozwój indywidualny: zdolności słabsze doprowadza do wysiłku, gdyż stawia im nadmierne wymagania, którym podołać nie mogą, bujniejsze niby młode rumaki pęta, by nie wybiegły z za opłotków.
Brak łączności i spójni między nauczycielami a młodzieżą przedstawia zjawisko bardzo smutne, bo oto z jednej strony rzesza przeogromna, błądząca samopas, z drugiej rodzice, ufający szkole, wierzący ślepo w szkołę i spodziewający się od niej wszystkiego.
Zbyt wielkie wymagania — część odpowiedzialności rodzina ma obowiązek przyjąć!.. Prawda, lecz co zrobimy, gdy warunki domowe nie przedstawiają danych, na któreby można liczyć, gdy zajęcia rodziców całodzienne, słaby rozwój umysłowy, a nieraz i etyczny, wreszcie śmierć przedwczesna i niedbalstwo opiekunów oddają dziecko szkole, tylko szkole, wyłącznie jej jednej?..
A w szkole pustka!!
Od nożowców, mordujących się na ulicy, do gentlemanów, trwoniących czas, zdrowie i pieniądze w klubach, salonach, buduarach i t. p., to wszystko są ofiary owej pustki. Zdziczenie pierwszych i sybarytyzm drugich nie powstały same z siebie; stanowią wynik przyczyn, ciężkie ich następstwa.
Szkoła powinna być świątynią, w której kult ideału kwitnie obok kultu wiedzy, kapłanami wychowawcy. Powinna być ogniskiem, z którego nie tylko światło płynie szeroką falą, lecz i ciepło serdeczne. Stała się warsztatem, kuźnią mózgów. Światło, jakie rozlewa, chłodne jest, niby światło olbrzymiej lampy elektrycznej. Zadania wychowawcze szkoły nie mogą zostać pominięte pod groźbą upadku moralności społeczeństwa. Przeciwstawiają one dążenia wyższe, altruistyczne odwiecznej walce o byt, której obrazem są dzieje świata, a nawet rozwój nauk i brutalnemu egoizmowi życia, z jego codziennem mordowaniem zwierząt, ptaków i niszczeniem roślin dla użytku człowieka.
Wychowanie dziecka zaczyna się bardzo wcześnie. Na lat kilka przed pójściem do szkoły, zaraz od pierwszej chwili rozwoju pojęć liczyćby je należało — czy jednak i w rodzinie wybór środków odpowiada tym poważnym celom!.. Bona cudzoziemka „z szyciem“ (niedość, że obca pochodzeniem a często i wiarą, nieznana z charakteru, zasad i t. d., ma jeszcze dodatkowy obowiązek szycia, utrudniający jej obowiązki względem dzieci, a rodzicom kontrolę), lub jak najtańsza „osoba do początków.“
Wpływ pierwszej wielokrotnie na pacyentach swoich stwierdzili psychiatrzy; druga może mniej szkodliwa, lecz tak samo nieodpowiednia. I nieodpowiedzialna przedewszystkiem, bo wymaga się od niej tylko początkowego nauczania.
Gdy wychowanie pierwiastkowe prowadzi matka sama, pomimo nieprzygotowania biedaczki (wielu rzeczy na pensyi ją uczono — o dziecku któżby porządnej panience mówić śmiał!) mimo przeszkody tak wielkiej, rezultat względnie bywa najlepszy. Dobre chęci połączone z wytrwałością i miłość dla dziecka dokonywają nieraz cudów. Spotyka się tu niespodzianki wprost zdumiewające. Czy wolno jednak liczyć na nie, zamiast przygotowywać młodą rolę pod zasiew, rzucać ziarno zdrowe i być pewnym plonu?
Zresztą wpływ matki, zwłaszcza na syna, słabnie odrazu, gdy dziecko wstępuje do szkoły. Czasem pora tak przedwczesna bywa dobą emancypacyi zupełnej.
— Co tam baby wiedzą! — słyszy malec od kollegów i wierzy im święcie. Wówczas powinien go ująć w ręce swoje nauczyciel wychowawca, wyrozumiały na pustotę dziecięcą, swawolę, nawet hardość, lecz mocno wrażliwy na samolubstwo, próżniactwo, kłamstwo i wiele innych, drobnych z pozoru, w gruncie zaś rzeczy wykroczeń poważnych.
Taki psycholog baczny a subtelny wypatrzy chwilę odpowiednią, ani przedwczesną, co na dobre nie wychodzi, ani też opóźnioną, co byłoby zgubne, lecz najwłaściwszą ku temu celowi i słowem krótkiem a silnem da poznać chłopcu zawartość tak zwanej „czary życia.“ Jednemu odsłoni prawdę tylko tyle, ile koniecznie trzeba dla zerwania ułud i to już wystarczy, — innemu pokazać będzie musiał wszystkie męty jej aż do dna; nad wieloma wypadnie mu ciężko się umęczyć, bezustannie pilnując.
Praca ogromna — praca największej wagi. Dużo zawisło od jej spełnienia sumiennego, jednak nie figuruje ona dotąd wcale w zadaniach szkoły. W zadaniach pedagogii domowej rodzicielskiej także została pominięta. Wszystko zależy tu od trafu, od okoliczności — układa się samo w najróżnorodniejszy sposób. Szkoła-wychowawczyni kwestyi „czary życia“ trafowi nie powierzy, lecz podejmie ją śmiało.
W zakresie nauk wychowańcom wolno będzie na gruppy się podzielić, zależnie od gustów; jedni pójdą z przyrodnikiem błądzić po lasach, dolinach, górach, badając cuda roślinności; inni z etnografem śledzić typy ludzkie danej okolicy, strój, zatrudnienia, zwyczaje i t. d., z historykiem oglądać kościoły, zbroje i pamiątki, z geologiem wnętrze ziemi — w dziedzinę zagadnień etycznych wychowawca wkroczy ze wszystkimi. Nie dość na tem — wśród labiryntu dróg i ścieżek, jakiemi przewrotność ludzka zaszachowała drogę prostą, uchroni on młodą generacyę od błądzenia, wyprowadzi na światło dzienne — do prawdy.
Nie łatwe to zadanie, gdy przez dziesiątki wieków ludzkość nosi na sztandarze swoim fałszywe godła dwóch miar, pozwala młodzieńcowi „wyszumieć,“ a na dziewczynie za jedną chwilę błędu kładzie piętno hańby!... Jakiemi słowami wychowawca usprawiedliwi tę dwulicowość zasad, chłopcom, których kieruje na ludzi uczciwych, jakiemi sofizmatami ją wyjaśni? Fizyologią!... ależ jej prawa same przez się obciążają!.. więc jeszcze nie dosyć?
Nie! — mówi etyka fałszywa — kobieta winną jest, ponieważ ponosi następstwa; mężczyzna, jako wolny od nich, jest tem samem niewinny.
Jak to wytłómaczyć stworzeniu młodemu, które ma matkę uwielbianą i siostrzyczki-anioły?
Nie tłómaczono mu też wcale, tylko który ze starszych panów szepnął chłopakowi:
— Cóż to! baba jesteś?... Używaj życia, dopóki pora! Każdy z nas tak samo robił — młodość wyszumieć musi.
Pobłażliwy uśmiech ojca, dziadka, wujaszków, ba! nawet i mamy rzucał młodego mężczyznę na fale rozhukane, przyciszające się dopiero, gdy uczuł wstręt i przesyt, gdy stracił już część zdrowia i po za siebie obejrzał się z żalem... Ile skarbów ducha przepadło bez śladu w tym odmęcie piekielnym, ile cennego materyału energii młodej, ile zadatków szczęścia, dobrobytu!... Nieraz na dalszą drogę życia pozostawały tylko strzępy — łachmany pełne błota i zgnilizny: duch nie wierzący w dobro, czystość, bezinteresowność, nie uznający cnót i zasad — krew zepsuta, nerwy stargane, trup w ciele żywem — smutna parodya człowieka.
I taki zakładał rodzinę!... a zakładając ją, chciał w towarzyszce swojej tych wszystkich zalet, których istnieniu przeczył, tych skarbów, które sam roztrwonił. Niektóry wątpliwości pełen, pełen obaw, poszukiwał umyślnie osoby nieładnej, ta bowiem nie zostaje narażona na pokusy, inny widział swój honor bezpiecznym jedynie w rękach kobiety tępego umysłu lub małego wykształcenia, ta bowiem nie potrafi go oszukać. (?) Sakrament uświęcał taki dobór, dwoje ludzi łączył związkiem nierozerwalnym do śmierci. Co za okropna męka!...
Wychowawca nie da wychowańcowi swemu carte blanche na wyszumienie. Powie mu:
Masz obowiązek strzedz czystości swojej, tak samo, jak jej strzedz powinna twoja siostra. Lekceważenie moralności hańbi zarówno ciebie, jak i ją. Prawa etyczne są dla wszystkich jednakowe.
Aby te zasady stały się drogie młodzieńcowi, aby przejął się niemi i ukochał, wychowawca rozwinie w duszy jego wysokie pojęcie o godności ludzkiej, o zadaniach i celach życia, odwracać będzie myśli od żądań samolubnych, małostkowych, a utwierdzać w przekonaniu o wartości jednostki silnej, zdrowej i, jako jednostkę taką, do pracy społecznej przysposabiać.
Już sam program szkoły, obejmujący nietylko naukę, lecz i zatrudnienia, stanie się pomocnym nauczycielowi-wychowawcy. Zużytkuje energię młodą, którą system obecny skuwa pętami i przygniata; po za lekcyami właściwemi da uczniom tematów dość — i obowiązków; obrazami czystemi myśli ich zapełni, zatrudnieniami fizycznemi (slöyd, ogrodnictwo i t. p.), grą i przechadzką znuży, nie pozostawi ani chwili czasu na błądzenie po manowcach i nie dopuści głodu wrażeń. Wypoczynek bezwzględny w śnie głębokim zajmie noce.
W warunkach, jak powyższe, łatwo będzie uniknąć niebezpieczeństw przedwczesnej dojrzałości i zwalczyć popędy, tolerowane przez etykę fałszywą, a przez niektórych obłudników dla zdrowia uwzględniane.
O Hygieo, w imię twoje spełniło się wiele samobójstw moralnych!
Szkoła-wychowawczyni powinna się znajdować na wsi, połączonej z wielkiem miastem dogodnemi a bardzo taniemi środkami lokomocyi. Tylko na wsi może osiągnąć pewną wszechstronność rozwoju i celowi swemu odpowiedzieć. Nie powinna być przedsiębiorstwem obliczonem na zyski i dla powiększenia tychże ulepszanem, lecz fundacyą społeczną, ideową. Niechby się opłacała o tyle, by mogła mieć nauczycieli-wychowawców oddanych jej jednej, siły pierwszorzędne nie nadszarpywane walką o chleb powszedni, lecz zaopatrzone przez szkołę dostatnio.
Powinnaby też otwierać oddziały elementarne, bezpłatne dla biedaków, tu bowiem obywatelska jej działalność wydałaby niedługo wspaniałe owoce. Szkoły ludowe, oparte na wysokiej moralności i uspołecznieniu, to przecież rola niezawodna, plon z niej być musi; tylko trzeba zasiać. Dziecię ulicy, wychowane w nędzy i pieszczoch mamusi, białe, atłasowe bobo, to w obliczu praw bozkich i ludzkich dwie istoty różne, dwaj ludzie, dwa ogniwa łańcucha społecznego. Przyszłość dopiero wykazuje, który z tych dwóch ludzi więcej wart, które z dwóch ogniw silniejsze. Mały ulicznik może być geniuszem, białe bobo, mimo rozpieszczenia, człowiekiem dzielnego charakteru; ani jeden ani drugi nie powinien się zmarnować. Gdy zaś pierwszy zostanie nożowcem, drugi sybarytą, społeczeństwo nie wychowało ich jak należy, bo chociaż pierwszy, owinięty parcianką, sypiał na barłogu, drugi w batystach na puchu się wygrzewał, pierwszy w izbie piwnicznej, a drugi w pałacu, byli jednak sobie braćmi rodzonymi. Ojcem ich egoizm, matką chęć użycia. Dlatego gdy dorośli, operują środkami podobnemi, na co którego stać: pierwszy żelazem, drugi złotem; — cele jednakowe — zadowolenie popędów.
Tylko rozwój etyczny może społeczeństwa od takich jednostek zabezpieczyć, tylko wychowanie w najszlachetniejszem pojęciu tego słowa. Szkół wychowawczych trzeba nam i nauczycieli wychowawców; system dzisiejszy nie odpowiada już celowi, zestarzał się, a życie poszło naprzód; jednostronność jego powoduje krzywdy ciężkie, — czas, by rozszerzył swoje ramy i pogłębił.
Szkoda ludzi, którzy giną w tem kole bez wyjścia. Mnóztwo przepada bez ratunku.

Karolina Szaniawska.






  1. Dopiero w ostatnich czasach ruch w tym kierunku się obudził. (Przyp. aut.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.