Strona:Karolina Szaniawska - Dobre wychowanie.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szkoła-wychowawczyni powinna się znajdować na wsi, połączonej z wielkiem miastem dogodnemi a bardzo taniemi środkami lokomocyi. Tylko na wsi może osiągnąć pewną wszechstronność rozwoju i celowi swemu odpowiedzieć. Nie powinna być przedsiębiorstwem obliczonem na zyski i dla powiększenia tychże ulepszanem, lecz fundacyą społeczną, ideową. Niechby się opłacała o tyle, by mogła mieć nauczycieli-wychowawców oddanych jej jednej, siły pierwszorzędne nie nadszarpywane walką o chleb powszedni, lecz zaopatrzone przez szkołę dostatnio.
Powinnaby też otwierać oddziały elementarne, bezpłatne dla biedaków, tu bowiem obywatelska jej działalność wydałaby niedługo wspaniałe owoce. Szkoły ludowe, oparte na wysokiej moralności i uspołecznieniu, to przecież rola niezawodna, plon z niej być musi; tylko trzeba zasiać. Dziecię ulicy, wychowane w nędzy i pieszczoch mamusi, białe, atłasowe bobo, to w obliczu praw bozkich i ludzkich dwie istoty różne, dwaj ludzie, dwa ogniwa łańcucha społecznego. Przyszłość dopiero wykazuje, który z tych dwóch ludzi więcej wart, które z dwóch ogniw silniejsze. Mały ulicznik może być geniuszem, białe bobo, mimo rozpieszczenia, człowiekiem dzielnego charakteru; ani jeden ani drugi nie powinien się zmarnować. Gdy zaś pierwszy zostanie nożowcem, drugi sybarytą, społeczeństwo nie wychowało ich jak należy, bo chociaż pierwszy, owinięty parciankę, sypiał na barłogu, drugi w batystach na puchu się wygrzewał, pierwszy w izbie piwnicznej, a drugi w pałacu, byli jednak sobie braćmi rodzonymi. Ojcem ich egoizm, matką chęć użycia. Dlatego gdy dorośli, operują środkami podobnemi, na co którego stać: pierwszy żelazem, drugi złotem; — cele jednakowe — zadowolenie popędów.