Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Sztabs-kapitan lejb-gwardyi szlacheckiej roty, Romanow III Czmok. Tak podpisywał się żartem w listach do przyjaciół i na wojskowych rozkazach wielki książę Mikołaj. W młodości tak samo przemawiał do siebie, patrząc w zwierciadło, gdy był sam w pokoju.
W ciemny poranek 13 grudnia, siedząc przed stolikiem do golenia i patrząc w lustro, stojące pomiędzy dwiema woskowemi świecami, Mikołaj wpatrując się w swe odbicie, wygłosił zwykłą przemowę.
— Sztabs-kapitanie Romanow III, najniższe pozdrowienie waszej cześci; Czmok!
I chciał dodać jeszcze Zuch! lecz nie wyrzekł tego słowa, myśląc: »Jak wychudł, jak pobladł biedny Niks; biedny mały! pauvre diable! je deviens transparent«...
Wogóle był zadowolony ze swej powierzchowności. Apollo belwederski, nazywały go damy. Wciąż jeszcze, pomimo 27 lat, szczupły i smukły, jak młodzieniaszek. Długi, cienki, giętki, jak trzcina; twarz wąska, cała w profilu, rysy niezwykle regularne, lecz nieruchome, zastygłe.
— Termometr opada o kilka stopni, gdy wchodzi do pokoju — powiedział o nim ktoś.
Cienkie nieco wijące się włosy ryżawej barwy i takież baczki na zapadłych policzkach. Dość głęboko osadzone, duże, ciemne oczy, ruchliwe w spojrzeniu, nos lekko garbaty, czoło w tył podane, jakby ścięte i dolna szczęka silnie wysunięta; wyraz twarzy, jakby był wiecznie nie w humorze, zagniewany, lub jakby go co bolało. »Apollo belwederski, cierpiący na zęby«, nazwała go kiedyś cesarzowa Elżbieta Aleksiejewna. Przypomniał sobie ten żarcik cesarzowej, patrząc na swe pochmurne oblicze i przypomniał sobie także, że go w istocie całą noc ząb bolał i spać mu nie dawał. Ot i teraz (spróbował palcem) dokucza jeszcze, byle się tylko fluksya nie wytworzyła; jak tu wstępować na tron z twarzą opuchłą. Rozzłościł się bardziej jeszcze tem przypuszczeniem.
— Ileż razy mówiłem ci, durniu, żebyś jak należy mydło rozrabiał, brzytwa tępa, woda wystygła — zżymał się na jenerał-adjutanta, Włodzimierza Fedorycza Adlerberga, zwanego pokrótce Fedoryczem, który służył mu za kamerdynera.
Fedorycz zakrzątnął się, milcząc, był on smagły, tłusty, miękki jak wata, z pozoru ograniczony, w istocie roztropny i żwawy.
— No! jakże Szasza spał? — spytał po chwili Mikołaj, cokolwiek udobruchany.
— Książę następca spał dobrze, lecz od rano płakać zaczął za Aniczkinowskim pałacem i za konikami.
— Za jakimi konikami?
— Drewniane koniki, które zostawił w Aniczkinowskim.
Nie o zabawki on płacze, a nad ojcem nieszczęsnym, przeczuwając widocznie biedę — pomyślał Mikołaj.
— Gdzie raczy obiadować wasza cesarska wysokość? — zapytał Adlerberg.
— W Aniczkinowskim Fioderycz ostatni raz — westchnął Mikołaj.
Wspomniał, jak marzył niekiedy, że przejdzie do życia prywatnego, oddając się wyłącznie rodzinnym radościom.
— Jeśli kto cię zapyta, w jakim zakątku ziemi gości prawdziwe szczęście, poszlij go do Aniczkinowskiego raju — mawiał do przyjaciela swego Benkendorfa, z odcieniem sentymentu, który odziedziczył po matce swej, cesarzowej Maryi Fiodorownie.
Po śmierci brata cesarza Aleksandra, przyjechał z Aniczkinowskiego do zimowego pałacu i żył tu w ścisłem odosobnieniu, jak pod aresztem, uważając za niewłaściwe pokazywać się teraz publicznie. Urządził tu sobie gabinet, sypialnię i bibliotekę w jednej z komnat dawnych apartamentów króla pruskiego. Gabinet ten znajdował się w pobliżu sali posiedzeń Rady państwa i łączył się z nią za pośrednictwem ciemnego korytarza. Rozłożył się tu jak na biwaku.
Pokój był kolisty bez kątów. Ustawiono w nim wązkie łóżko obozowe, równolegle do oszklonej szafy z książkami, na łóżku skórzany materac, wypchany sianem (do tak spartańskiego posłania przyzwyczaiła go babka cesarzowa Katarzyna). Na podłodze otwarty kufer podróżny, z nierozpakowaną bielizną i odzieżą. Jedyny przedmiot zbytku stanowiło dnie lustro trumeau w ramach z czerwonego drzewa; obok lustra na półeczkach, grzebienie, szczotki, flakon perfum parfum do la cour, obok broń rozłożona na osobnej podstawie, pistolety, szable, szpady i kornel pistonowy.
Ukończywszy golenie, zdjął z siebie starą służbową szynel, używaną w miejsce szlafroka i wdział mundur jeneralaki Izmaiłowskiego półku, ciemnozielony z czerwonem podbiciem i złotym haftem, wyobrażającym dębowe liście. Stojąc przed zwierciadłem, ubierał się długo, powoli, starannie, jak młoda piękna panna, na swój pierwszy bal. Oglądał się, poprawiał, okładał każdą fałdkę z pomocą Adlerberga, obciągał, zapinał się na wszystkie guziki i pętelki. W mundurze stał się jeszcze wyższy, smuklejszy, strojniejszy, z piersią podaną wprzód i talią wciętą, jak u młodego kaprala pruskiego, gotującego się na poczdamską paradę.
Fiodorycz, ukończywszy swe usługi, wyszedł z komnaty, a wtedy Mikołaj osunął się na kolana przed obrazem. Przeżegnał się kilkakrotnie z pośpiechem krótkimi znakami krzyża i bił pokłony, dotykając czołem podłogi. Odmówił wszystkie przepisane modlitwy i próbował dodać jeszcze coś od siebie na dzisiejszy trudny dzień, ale nic nie wymyślił; własnych słów mu brakło. Wierzył w Boga, lecz ilekroć pomyślał o nim, przedstawiała mu się czarna pustka, z czemś srogiem, chmurnem i milczącem, zupełnie jak car Paweł mawiał o dyscyplinie rosyjskiej armii.
— Rób co chcesz, wołaj i proś, nikt ci się nie odezwie i nie odpowie.
Wstał z klęczek i usiadł na krześle, czuł się chory, rozbity; źle spał w nocy i miał przykry sen. Niby wyrósł mu nagle duży, krzywy ząb; babka radziła wyrwać, on bał się i uciekał, płacząc, a tu diadia Lamsdorf goni go z wielką rózgą i już, już ma go prawie i chce go wysiec. A w tem Lamsdorf nie jest już Lamsdorfem, a bratem Konstantym, a on ucieka od niego i rzuca się w objęcia starej niani, Angielki mis Lajon, wie bowiem, że rózgi nie ujdzie, a niania bądź co bądź, wysiecze go mniej boleśnie, niż Lamsdorf. A wtem niania już nie jest sobą a kim innym, kim nie pamięta; wie tylko, że sen skończył się przeobrzydle.
— Sen to nie próżny! — pomyślał.
Nie darmo bał się zawsze brata Konstantego, jakby przeczuwając, że mu biedy przysporzy; nie darmo brat ten znęcał się nad nim, jeszcze gdy był w łonie matki. »Nie widziałem jeszcze nigdy takiego żywota, jest w nim miejsce na czterech«, podrwiwał synalek z matki, gdy nosiła Mikołaja. A i później przez całe życie znęcał się zawsze nad nim, nazywając go od imienia Mikołaja mnicha, Mirlikińskim królewiczem.
— Za nic w świecie nie chcę panować — mawiał Konstanty — bo ja się boję rewolucyi, a ty Mirlikiński królewiczu, czy się jej nie boisz? Rewolucya to przecie burza.
Przypominał mu, jak w dzieciństwie, gdy burza nadchodziła, wsuwał głowę pod poduszkę.
— Ja tchórz! — powtarzał — i wiem o tem, że tchórzem jestem, a ty mężnego udajesz, a tchórzysz gorzej odemnie.
No i teraz wpycha go na ten tron i znów się nad nim znęca.
Obaczym — myśli — jak ty się z tej głupiej historyi wywikłasz. Imperator dorobkiewicz, un empereur parvenu.
Mikołaj pisywał do brata błagalne listy, nazywał go swoim dobroczyńcą, upraszał, uniżał się.
»Przypadając do stóp twych, drogi Konstanty, błagam cię, użal się nad nieszczęśliwym«.
Lecz pisząc to zrzymał się, zgrzytając zębami.
— O! podły błazen! o przeklęty sankiulota, za to wszystko i zabić go mało.
Co rana, Mikołaj zwykł był grywać na kornecie wojskową pobudkę; miał się za dobrego muzykanta i lubił wygrywać wojenne marsze. Na rewiach w Poczdamie wygrywał po mistrzowsku sygnały, w czasie manewrów, dokonywanych przez rotę jego wysokości następcy tronu pruskiego. Wziął więc i dziś kornet, przyłożył go do ust i nadął policzki, lecz z instrumentu dobył się tylko słaby, żałośliwy dźwięk; odłożył go więc nabok, mówiąc:
— już mi teraz nie do muzyki; pauvre diable, biedny mały, biedny Niks.
— Fiodorycz! herbaty!
— W tej chwili, wasza wysokość.
Zazwyczaj pijał herbatę ze śmietanką i słodkiemi bułeczkami, dziś wypił ją czystą bez niczego; nie miał apetytu.
Benkendorf zameldował mu Golicyna.
— Z manifestem?
— Tak jest, wasza wysokość.
— Prosić.
Wszedł Golicyn z Łopuchinem i Sperańskim.
— Gotów?
— Gotów, najjaśniejszy panie.
Golicyn podał mu manifest, przepisany na czysto.
— Proszę, siadajcie panowie — rzekł Mikołaj i zaczął czytać na głos.
»Ogłaszamy wszystkim wiernym poddanym naszym ze skruchą serca i korząc się przed wyrokami Najwyższego«.
Nie patrząc na Sperańskiego, czuł na sobie badawczy jego wzrok. Czuł się zwykle nieswój pod tem spojrzeniem, dziwnie jasnem i przenikliwem. Uważał Sperańskiego za utajonego Jakobina; niedarmo nieboszczyk cesarz zesłał go był na wygnanie i omal śmiercią nie ukarał, jako zdrajcę stanu. »Palca mu do ust nie tkaj«, myślał o nim Mikołaj i pomimo uniżonej i pełnej czci postawy podejrzywał go zawsze, że śmieje się w duchu z niego, jak ze smarkacza.
Raz nazwał go ktoś w obecności wielkiego księcia filozofem; Mikołaj zmilczał wtedy, lecz uśmiechnął się jadowicie. Filozofów nie cierpiał po nad wszystko w świecie, ale czuł, że nie wypada mu krzyczyć na Sperańskiego, jak na swych oficerów w maneżu, do których wołał.
— Panowie oficerzy! Proszę się zajmować służbą a nie filozofią. Ja filozofii cierpieć nie mogę, ja wszystkich filozofów w sochoty wpędzę.
»Przez zgon zgasłego w Bogu miłościwego imperatora, Aleksandra Pawłowicza, najukochańszego brata naszego — czytał dalej Mikołaj — utraciliśmy ojca i pana, którego błoga opieka czuwała przez lat 25 nad Rosyą i nami. Skoro doszła nas wieść o tym żałobnym zgonie, zaszłym w dniu 27 września, w pierwszych chwilach smutku i rozżalenia, krzepiliśmy się na duchu dla spełnienia świętej powinności, idąc za porywem serca, złożyliśmy przysięgę na wierność starszemu bratu, naszemu cesarzewiczowi i wielkiemu księciu Konstantemu, jako prawnemu następcy podług ustawy o dziedziczeniu tronu wszechrosyjskiego«.
Dalej objaśniał manifest rzeczy nie objaśnialne, jak sekretny testament cesarza Aleksandra, wyrzeczenie się tronu ze strony Konstantyna na rzecz Mikołaja i ze strony Mikołaja na rzecz Konstantyna, to jest »domowe ceregiele i to granie z ustawowem następstwem tronu jak z prywatną własnością«.
»Widzieliśmy wprawdzie akt zrzeczenia się jego wysokości wielkiego księcia, zrobiony za życia najjaśniejszego cesarza i za jego zgodą, lecz nie chcieliśmy i nie mieliśmy prawa uznać za nieodwołalny owego aktu, który nie został w swoim czasie ogłoszony ani zatwierdzony ustawowo. Zamierzaliśmy stwierdzić w ten sposób poszanowanie nasze, dla zasadniczej ojczystej ustawy o nienaruszalności porządku w następstwie na tron rosyjski. Wierni następnie, złożonej przez nas przysiędze, żądaliśmy, aby państwo całe poszło za naszym przykładem, a uczyniliśmy to nie, aby stanąć w poprzek jasno objawionej woli wielkiego księcia, tem mniej dla pominięcia woli zmarłego monarchy cesarza, wspólnego naszego ojca i dobroczyńcy, woli zawsze dla nas świętej, lecz jedynie dla zabezpieczenia zasadniczej ustawy o nienaruszalnym porządku następstwa na tron i uchronienia jej od wszelkiej chwiejności, jakoteż dla okazania czystości zamiarów naszych«.
— Nie jasno o tym porządku w następstwie — zauważył Mikołaj, z uczuciem złodzieja, na którym czapka gore.
— Czy zmienić każe, wasza cesarska wysokość?
Łatwo mówić »zmienić«, ale jak, tego Mikołaj nie wiedział.
— Niech już tak zostanie — rzekł, machnąwszy ręką, i napuszył się.
»Z sercem, przepełnionem uwielbieniem i pokorą dla niezbadanych wyroków opatrzności, kierującej losem naszym, wstępując na praojcowski tron, polecamy złożenie przysięgi na wierność i poddaństwo nam i naszemu następcy, jego cesarskiej wysokości wielkiemu księciu Aleksandrowi Mikołajewiczowi, najukochańszemu synowi naszemu. Datę wstąpienia naszego na tron ustanawiamy na dzień 19 listopada 1825 r. Wreszcie wzywamy wszystkich poddanych naszych, by zjednoczyli się z nami w gorących modłach do Najwyższego, aby zesłał nam siłę dla dźwigania brzemienia, świętymi jego wyrokami na nas włożonego«.
— Nie włożonego, a włożonemu — poprawił Mikołaj.
Sperański, milcząc, wziął ołówek.
— Poczekajcie jeszcze, jak prawidłowiej?
— Drugi przypadek, wasza wysokość, »brzemienia, włożonego«.
— Ach tak, drugi przypadek, no tak, to nie trzeba poprawiać — zaczerwienił się Mikołaj, który nigdy nie był silny w rosyjskiej gramatyce.
I znów wydało ma się, że Sperański śmieje się z niego w duchu, jak z małego smarkacza.
»Dla utwierdzenia nas w zbawiennych zamiarach, by żyć wyłącznie dla dobra ukochanej ojczyzny, za przykładem opłakiwanego przez nas monarchy, gdyż panowanie nasze będzie przedłużeniem jego panowania, i spełni się wszystko to, czego on pragnął dla dobra Rosyi, przyczem święta jego pamięć żywić w nas będzie dążenie i nadzieję osiągnięcia błogosławieństwa Bożego i miłości ludów naszych«.
Manifest podobał mu się, lecz nie zdradził ani cienia uznania, a przeciwnie, napuszył się bardziej jeszcze. Wziął pióro dla podpisu, ale odłożył je, pomyślał bowiem, że należałoby westchnąć do Boga w tak ważnej chwili, zakrył oczy ręką i przeżegnał się, lecz jak zwykle, gdy myślał o Bogu, przedstawiła mu się tylko czarna pustka, z czemś srogiem i najeżonem, co nie odezwie się i nie odpowie, choćbyś jak wołał i wzywał. Podpisał więc, o niczem już nie myśląc i tylko spytał:
— Dziś trzynasty?
— Tak, najjaśniejszy panie! — odpowiedział Sperański.
— A jutro poniedziałek? — namarszczył się Mikołaj i położył datę 19.
— Mam szczęście pozdrowić waszą cesarską mość, przy wstąpieniu na tron, a raczej przy zstąpieniu — przemówił Łopuchin, całując go w ramię.
— Dlaczego przy zstąpieniu? — zadziwił się Mikołaj.
— A! dlatego, że ród Waszej Cesarskiej Mości tak wysoko się podniósł w ogólnem mniemaniu, iż poszczególni członkowie nie podnoszą się niejako, a zniżają ze swej wysokości, wstępując na tron, pochlebiał Łopuchin, odsłaniając z przymileniem, równe i białe zęby swej sztucznej szczęki.
— Anioł to, anioł nasz patrzy w tej chwili na nas z nieba — zachlipał Golicyn, całując również w ramię Mikołaja.
— Nie pozdrawiać mnie trzeba, a użalić się nademną — przemówił posępnie Mikołaj, poczem z jawnem już wyzwaniem zwrócił się do Sperańskiego, który siedział na boku, milcząc, pochyliwszy głowę.
— A cóż wy powiecie? — Michale Michajłowiczu.
— Nie daruję sobie nigdy tych słów, »a panowanie moje będzie przedłużeniem jego panowania« — rzekł Sperański.
— To przecież nie wasze słowa, a moje i cóż w nich złego?
— Nie tego oczekuje Rosya, po Waszej Cesarskiej Mości.
— A czegóż?
— Nowego Piotra.
Pochlebstwo było grube i subtelne razem.
Il y a beaucoup de praporszczyk, en lui et un peu de Pierre le grand — powiedział raz Sperański o wielkim księciu Mikołaju, a mógłby to samo powtórzyć i o cesarzu.
Pochylił się i wziął rękę cesarza, chcąc ją ucałować, lecz Mikołaj wyrwał ją, objął go, całując w łysinę.
— No! Raczycie mi pochlebiać, Wasza Wielmożność — uśmiechnął się z niedowierzaniem Mikołaj, nie mniej przeto serce zadrżało w nim na słowa »Nowy Piotr«, bo wszak było to jego własne, dawne marzenie. Milczał chwilę, a potem rzekł:
— Nie myślałem nigdy o tronie; wychowano mnie co najwyżej na brygadyera, lecz mam nadzieję okazać się godnym mego dostojeństwa. Mam nadzieję także, że skoro ja spełnię swą powinność, wszyscy inni spełnią ją również wobec mnie. Skoro tylko nabiorę potrzebnej wiedzy, postawię każdego na właściwem miejscu. Filozofia nie moja rzecz. Niech mówią, co chcą panowie filozofy, a dla mnie żyć, to znaczy służyć, i gdyby wszyscy służyli, jak należy, wszędzie byłby porządek i spokój, oto panowie moja filozofia.
Spojrzał na Sperańskiego, ten milczał z pochyloną głową i przymrużonemi oczyma, jak gdyby przed muzyką.
— I dlatego! — ciągnął dalej Mikołaj, podnosząc głos — nie dopuszczam nawet myśli, aby w sprawach, dotyczących powierzonego mi przez Boga cesarstwa, kto z poddanych moich poważył się uchylić od wskazanej mu przezemnie drogi.
Mówił krótko, porywczo, jakby się z kim spierał, lub się na kogoś gniewał; wpadając w ferwor, jak młody kogucik, który próbuje głosu, lecz nie umie jeszcze porządnie zapiać.
— I jeśli choć na godzinę będę cesarzem, to potrafię dowieść, że godzien jestem tego dostojeństwa.
Skończył i wstał.
— Zwołacie dziś, Wasza Wielmożność, Radę państwa o godzinie ósmej wieczorem, dla ogłoszenia manifestu i odebrania przysięgi, polecił Łopuchinowi. A proszę was panowie, aby się nikt nie dowiedział... Dziś proszę, jutro będę rozkazywał, zakończył znów gromko, nie umiejąc zawładnąć głosem.
Golicyn, Łopuchin i Sperański wyszli z gabinetu, a drugiemi drzwiami wszedł Benkendorf. Ubogi szlachcic bałtycki, były tajny szpieg, szef żandarmeryi i naczelnik trzeciego oddziału, jenerał adjutant, Aleksander Krzysztofowicz Benkendorf, powierzchowność miał przyjemną, prawie że szlachetną, tylko twarz nieco zmęczoną, człowieka, który się jut nażył. Uśmiech miał niezmiennie uprzejmy, spojrzenie łudząco dobre, jak u ludzi bezwiednie grzecznych. Był to zresztą człowiek nie zły i nie głupi, a tylko rozpieszczony i niezmiernie lekki.
— Ślizgajcie się śmiertelnicy, a nie stąpajcie ciężko — było jego ulubioną dewizą. — Glisses mortels, n’appayez pas.
Skoro wszedł, twarz Mikołaja zmieniła się odrazu, nie do poznania. Z posępnej i nadętej stała się pogodną i serdeczną. Wogóle twarz jego zmieniała wyraz z zadziwiającą szybkością, jakby kładł coraz nowe maski.
Uchwycił Benkendorfa za obie ręce i wpatrywał się w niego milcząc.
— Raczyliście podpisać wasza wysokość? — spytał Bankendorf.
— Podpisałem! — rzekł z ciężkiem westchnieniem Mikołaj i podniósł oczy ku niebu. — Spełniłem swą powinność, anioł nasz tam w górze powinien być ze mnie zadowolniony. Dokonam wszystkiego w porządku, chyba mi życia zabraknie. Spełniają się nademną wola Boża i nakaz bratni; być może idę na zgubę, lecz nie wolno mi postąpić inaczej. Niosę z siebie ofiarę dla brata, i pełnić będę wolę jego jak wierny poddany. Lecz co będzie z Rosyą?
Mówił jeszcze długo, gdyż łzawa ta rozlewność, była również jedną z jego właściwości, odziedziczonych po matce.
Benkendorf czekał końca, tłumiąc nudę.
— No. A co słychać w mieście? — spytał Mikołaj całkiem już innym, suchym tonem, ocierając chusteczką suche oczy.
I znów jakby spadła z niego maska, w miejsce której wdział drugą.
— Całkiem cicho! wasza cesarska wysokość, lecz wielce jest możliwem, że to cisza przed burzą.
— Zawsze więc burzy czekasz?
— Czekam najjaśniejszy panie. Liczba niezadowolonych znaczna, rewolucya już wre w umysłach.
— A! Rostowcow tak mnie wczoraj zaskoczył, że nie spytałem o nazwiska. Trzeba poznać nazwiska i zarządzić aresztowanie.
— Nigdy! wasza cesarska wysokość, żadnych aresztowań, bo się cała szajka rozleci, a i w pierwszym dniu panowania nie wypada mącić pogody.
— A jeśli zaczną działać?
— Wtedy i aresztowania nikogo nie zadziwią. Cicho, lekko, ostrożnie, nie trzeba ludzi drażnić, i tak dość macie wrogów.
— Za to jednego przyjaciela — zawołał Mikołaj, ściskając mocno jego rękę.
Zbliżył się do biurka, odsunął szufladę i wyjął z niej paczkę z napisem »Poufne i ważne. Do rąk własnych jego cesarskiej wysokości«. Był to przywieziony wczoraj z Taganroga, donos generała Dybicza.
— No przeczytaj, tu jest cały spisek.
— W drugiej armii tajne stowarzyszenie podpułkownika Pestla — rzekł Benkendorf, nie otwierając paczki.
— A ty już wiesz? Ot jaki! Arszyn pod ziemią widzi — zdziwił się i prawie zląkł Mikołaj.
— Wiem, wasza cesarska mość, jeszcze w 21 roku miałem szczęście złożyć o tem doniesienie, jego cesarskiej mości nieboszczykowi.
— A on co na to?
— Raczył zostawić bez odpowiedzi, cztery lata przeleżało w biurku.
— Ładny spadek! — rzekł Mikołaj ze złym uśmiechem.
— Czy wasza cesarska mość, nie raczył z nikim o tem mówić — spytał Benkendorf, patrząc nań przenikliwie.
— Z nikim dotąd — skłamał Mikołaj, bo wstyd mu było przyznać się, że znowu wpadł; mówił już o tej sprawie z Miłoradowiczem.
— Bogu dzięki! Najważniejsze, by się Miłoradowicz o niczem nie dowiedział — zauważył Benkendorf jakby odgadując tajną myśl Mikołaja.
— Ja już i dawniej miałem zaszczyt, przekładać waszej cesarskiej wysokości, że o takich sprawach nie należy mówić z Miłoradowiczem.
— Dlaczego?
— Dlatego, że on sam otoczony jest złoczyńcami.
— Miłoradowicz! I on z nimi? — pobladł Mikołaj.
— Nie to, żeby z nimi, ale on może gorszy od wszystkich spiskowców. Strasznie pomyślić wasza cesarska wysokość, że losy ojczyzny złożone są w ręce takiego bezdusznego pajaca. Słyszałem o nim takie pogłoski, że się i uszom wierzyć nie chce.
— Cóż takiego?
— Wybaczcie wasza cesarska mość i powtórzyć trudno.
— Mów!
— Skoro 27 listopada, po otwarciu testamentu nieboszczyka cesarza, Miłoradowicz z niesłychaną bezczelnością sprzeciwiał się wstąpieniu na tron, waszej cesarskiej wysokości, ktoś zrobił mu uwagę. »Ależ wy hrabio za śmiało sobie poczynacie«. A on na to. »Kto ma w kieszeni 60.000 bagnetów, może sobie pozwolić na śmiałe poczynanie« i poklepał się ręką po kieszeni.
— Szubrawiec — wyszeptał Mikołaj, blednąc bardziej jeszcze.
— A niedawno i mnie samemu mówił — ciągnął dalej Benkendorf. — Nie wierzę w powodzenie przysięgi, gwardya nie lubi jego, to znaczy waszej cesarskiej mości. »O jakiem powodzeniu mówicie? — spytałem go, »i co ma do tego gwardya, jaki może mieć w tem głos?«. Istotnie — odrzekł — nie powinna mieć głosu, lecz weszło to już u niej w zwyczaj i stało się drugą naturą«.
— Szubrawiec — szepnął znów Mikołaj.
»Wola — mówił — nieboszczyka cesarza, wypowiedziana ustnie za życia jego, byłaby świętą dla gwardyi; lecz klauzula testamentu, ogłoszona po śmierci jego, uważaną będzie za fałszerstwo«.
— Fałszerstwo! — wzdrygnął się Mikołaj, a twarz jego poczerwieniała, jak pod wymierzonym policzkiem. — Cóż to? czy to ma znaczyć, że ja samozwaniec?
— Hrabia Miłoradowicz! — zameldował Adlerberg, otwierając cichutko drzwi i wsuwając głowę.
— Nie przyjąć! — chciał krzyknąć Mikołaj, lecz nie zdążył, bo już drzwi rozwarły się na oścież i wszedł rzeźkim młodzieńczym krokiem, podzwaniając ostrogami, jenerał-gubernator wojskowy Petersburga Miłoradowicz. Wychodzący z gabioetu Bankendorf rozminął się z nim we drzwiach i przepuścił go, kłaniając się nisko, ze szczególną uprzejmością.
Towarzysz Suworowa, potem bohater 1812 r. Miłoradowicz, pomimo szóstego krzyżyka, zachował jeszcze dzielny wygląd i zwycięską postawę, z jaką trwał w ogniu, paląc fajkę pod armatnimi pociskami, lub układając fałdy amarantowego swego płaszcza, za co zwali go jedni rycerskim Bajardem, a drudzy fanfaronem i samochwałem. Włosy miał farbowane, duży, garbaty nos, policzki pełne i małe, i rozmarzone oczka starego galanta.
Spojrzawszy na Miłoradowicza, Mikołaj przypomniał sobie teraz, że w dzisiejszym jego śnie, gdy uciekał od Lamsdorfa Konstantego, rzucając się w objęcia starej niani Angielki, mis Lajon, która choć wybije, to nie tak boleśnie, jak Lamsdorf, niania zmieniła się w Miłoradowicza, uzbrojonego wielką rózgą, który wysiekł go sto razy gorzej i boleśniej, niż kiedykolwiek Lamsdorf.
Miłoradowicz wszedłszy pokłonił się i chciał coś powiedzieć, ale spojrzawszy na Mikołaja oniemiał, taka nienawiść biła ze ściągniętych rysów cesarza i błyskała mu z oczu. Trwało to jednak tylko krótkie mgnienie oka, poczem maska opadła snów, oczy zgasły, twarz stała się nieruchoma, jakby kamienna i jeden tylko muskuł na policzku drżał bez przerwy.
— A ja właśnie dawno już czekam na was, siadajcie wasza wielmożność, przemówił Mikołaj spokojnie i uprzejmie.
Zmiana była tak nagła, że Miłoradowicz zapytywał siebie, czy nie urojeniem było, co widział przed chwilą, ta druga oszalała wściekłością twarz.
— Cóż słychać? — Uwięziliście kogo? — Pytał Mikołaj.
— Nikogo, wasza wysokość — z ludzi, wymienionych w donosie Dybicza, niema żadnego w stolicy, wszyscy są na urlopie, co do podpułkownika Pestla, tam posłany już rozkaz aresztowania.
— A tu w Petersburgu spokojnie?
— Spokojnie, i taki porządek panuje wszędzie, jakiego można powiedzieć, nigdy nie bywało. Prawie też pewny jestem, że niema tu obecnie żadnego z występnych podżegaczy.
— Prawie pewny?
— Mniemanie moje w tej sprawie, znane jest waszej wysokości. Należałoby przyspieszyć przyjazd cesarzewicza, aby mógł przeczytać publicznie ostatnią wolę zmarłego cesarza na posiedzeniu senatu, poczem powinien ogłosić waszą wysokość cesarzem i pierwszy przystąpić do przysięgi.
— No? a jeśli tego nie będzie, to wtedy co? wątpicie, czy przysięga się uda, bo gwardja mnie nie lubi i choć nie przysługuje jej prawo głosu w tej sprawie, to jednak weszło to już u niej w zwyczaj, prawie w drugą naturę. Wszak tak? — zakończył Mikołaj, wpatrując się w niego badawczo, muskuł policzka zadrgał mu jeszcze szybciej.
— Widocznie Benkendorf podlec — doniósł, pomyślał Miłoradowicz, lecz nie spuścił oczu i zaczął gniewnie.
— Daruje wasza wysokość.
— Nie wysokość, a cesarska mość, poprawił Mikołaj, manifest już podpisany.
— Mam szczęście pozdrowić jako monarchę waszą wysokość — skłonił się Miłoradowicz, lecz mimo to, powinność spełnić muszę. Nigdy nie ukrywałem prawdy przed waszą wysokością.... waszą cesarską mością, więc i teraz zataić nie mogę, że nie łatwo będzie skłonić do przysięgi z pomocą manifestu, wydanego przez tą samą osobę, która pragnie wstąpić na tron....
— Aha! dogadaliście się; Manifest uchodzić będzie za fałszerstwo, a ja za samozwańca, uśmiechnął się Mikołaj, przyczem znów ten sam, co przed chwilą wyraz przemknął przez rysy jego, w krótkiem mgnieniu oka.
— Nie rozumiem wasza wysokość.
— Nie rozumiecie hrabio? — własnych słów nie rozumiecie.
— Niewiem, co za podlec powtórzył słowa moje w tak zmienionej formie. Że też wasza wysokość daje posłuch takim donosom — rzekł blednąc Miłoradowicz. I w starym fanfaronie samochwalcy zbudził się też stary żołnierz, towarzysz Suworowa. Spojrzał cesarzowi prosto w oczy, tym samym wzrokiem, z jakim w ogniu pocisków armatnich palił spokojnie fajkę, lub poprawiał fałdy amarantowego płaszcza.
Mikołaj wstał milcząc, poszedł do biurka, odsunął tę samą szufladę, z której dobył był przed chwilą donos Dybicza i wyjął z niej inny papier, który podsunął przed oczy Miłoradowiczowi. Był to donos Rostowcewa.
— Czy wiadomem jest waszej wielmożności, że i tu na miejscu mamy spisek.
— Jaki spisek? Żadnego spisku tu być nie może, wzruszył ramionami Miłoradowicz?
— A to co? mówił Mikołaj, wskazując na papier i przeczytał głośno podkreślone słowa. »Przeciw wam gotuje się zaburzanie, wybuchnie ono w dniu przysięgi, a będzie to być może zarzewie, które rozpłonie w łunę nad ostateczną zgubą Rosyi«.
Miłoradowicz odwrócił spokojnie papier, spojrzał na podpis i oddał nie czytając.
— Podporucznik Rostowcew, wiem. Zebrania Polarnej gwiazdy u Rylejewa.
O tych zebraniach donosiła mu nieraz tajna policya. »Wszystko to fraszki«, odpowiadał, machnąwszy ręką. Zostawcie w spokoju tych smarkaczy, niech czytają jeden z drugim swoje głupie wierszyki. I teraz tak samo odmachnął lekceważąco.
— Wszystko to głupstwo! dzieciuchy, pisarki do almanachów.
— Jak wy śmiecie mówić coś podobnego — krzyknął Mikołaj i skoczył wściekły. Długie jego smukłe ciało, odgięło się jak wierzbowy pręt.
O niczem nie wiecie, krzyknął, nie śledzicie za niczem. Odpowiecie mi za to głową.
Miłoradowicz także wstał, drżąc od gniewu, lecz utrzymał się w karbach i przemówił z godnością.
— Jeśli nie miałem szczęścia zasłużyć na zaufanie waszej wysokości, raczcie zwolnić z obowiązków.
— Milczeć!
— Raczcie zważyć wasza wysokość!
— Milczeć!
Pomimo całej wściekłości, Mikołaj zdawał sobie wybornie sprawę, że mógłby zawładnąć sobą, gdyby chciał, ale nie chciał. Jak napój ognisty krążyło mu po żyłach wściekłe zapamiętanie, któremu poddawał się z upojeniem.
— Precz! precz! won! krzjknął, zaciskając pięście, topiąc nogami i następując na Miłoradowicia.
»Rzuci się za chwilę i nie uderzy, a ukąsi jak waryat« pomyślał z odrazą Miłoradowicz, cofając się ku drzwiom, jak duży dobry pies, nastraszony i warczący głucho, cofa się przed małym brzydkim owadem, pająkiem lub stonogą.
Dotarłszy do progu, obrócił się szybko, chcąc otworzyć drzwi i wybiedz z pokoju, lecz tu — jak poprzednio — natknął się na wchodzącego Benkendorfa. Minęli się tym razem bez wszelkiej uprzejmości. Benkendorf podbiegł do cesarza i objął go, jakby chcąc podtrzymać.
— Łotr! Łotr! Co on za mną wyprawia, on i brat Konstanty i wszyscy, wszyscy — zachlipał Mikołaj, padając na piersi przyjaciela.
— Courage sire! courage! — powtarzał Benkendorf — Bóg was nie opuści.
— Tak! Bóg i ten anioł nasz w niebie, którego przez całe życie opłakiwać będziemy, podjął Mikołaj. Ja nim żyję, nim oddycham, niech on mnie prowadzi. Tak! niech się dzieje wola Boża, ja na wszystko gotów. Umrzemy razem przyjacielu, a jeśli sądzona mi zguba, to mam przecie przy boku szpadę, godło szlachetnego człowieka. Umrę, mając ją w ręku i stanę z czytem sumieniem przed sądem Bożym. Jutro czternasty — będzie ze mnie albo car, albo trup.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.