Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Fiodorycz, ukończywszy swe usługi, wyszedł z komnaty, a wtedy Mikołaj osunął się na kolana przed obrazem. Przeżegnał się kilkakrotnie z pośpiechem krótkimi znakami krzyża i bił pokłony, dotykając czołem podłogi. Odmówił wszystkie przepisane modlitwy i próbował dodać jeszcze coś od siebie na dzisiejszy trudny dzień, ale nic nie wymyślił; własnych słów mu brakło. Wierzył w Boga, lecz ilekroć pomyślał o nim, przedstawiała mu się czarna pustka, z czemś srogiem, chmurnem i milczącem, zupełnie jak car Paweł mawiał o dyscyplinie rosyjskiej armii.
— Rób co chcesz, wołaj i proś, nikt ci się nie odezwie i nie odpowie.
Wstał z klęczek i usiadł na krześle, czuł się chory, rozbity; źle spał w nocy i miał przykry sen. Niby wyrósł mu nagle duży, krzywy ząb; babka radziła wyrwać, on bał się i uciekał, płacząc, a tu diadia Lamsdorf goni go z wielką rózgą i już, już ma go prawie i chce go wysiec. A w tem Lamsdorf nie jest już Lamsdorfem, a bratem Konstantym, a on ucieka od niego i rzuca się w objęcia starej niani, Angielki mis Lajon, wie bowiem, że rózgi nie ujdzie, a niania bądź co bądź, wysiecze go mniej boleśnie, niż Lamsdorf. A wtem niania już nie jest sobą a kim innym, kim nie pamięta; wie tylko, że sen skończył się przeobrzydle.
— Sen to nie próżny! — pomyślał.
Nie darmo bał się zawsze brata Konstantego, jakby przeczuwając, że mu biedy przysporzy; nie darmo brat ten znęcał się nad nim, jeszcze gdy był w łonie matki. »Nie widziałem jeszcze nigdy takiego żywota, jest w nim miejsce na czterech«, podrwiwał synalek z matki, gdy nosiła