Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milczeć!
— Raczcie zważyć wasza wysokość!
— Milczeć!
Pomimo całej wściekłości, Mikołaj zdawał sobie wybornie sprawę, że mógłby zawładnąć sobą, gdyby chciał, ale nie chciał. Jak napój ognisty krążyło mu po żyłach wściekłe zapamiętanie, któremu poddawał się z upojeniem.
— Precz! precz! won! krzjknął, zaciskając pięście, topiąc nogami i następując na Miłoradowicia.
»Rzuci się za chwilę i nie uderzy, a ukąsi jak waryat« pomyślał z odrazą Miłoradowicz, cofając się ku drzwiom, jak duży dobry pies, nastraszony i warczący głucho, cofa się przed małym brzydkim owadem, pająkiem lub stonogą.
Dotarłszy do progu, obrócił się szybko, chcąc otworzyć drzwi i wybiedz z pokoju, lecz tu — jak poprzednio — natknął się na wchodzącego Benkendorfa. Minęli się tym razem bez wszelkiej uprzejmości. Benkendorf podbiegł do cesarza i objął go, jakby chcąc podtrzymać.
— Łotr! Łotr! Co on za mną wyprawia, on i brat Konstanty i wszyscy, wszyscy — zachlipał Mikołaj, padając na piersi przyjaciela.
— Courage sire! courage! — powtarzał Benkendorf — Bóg was nie opuści.
— Tak! Bóg i ten anioł nasz w niebie, którego przez całe życie opłakiwać będziemy, podjął Mikołaj. Ja nim żyję, nim oddycham, niech on mnie prowadzi. Tak! niech się dzieje wola Boża, ja na wszystko gotów. Umrzemy razem przyjacielu, a jeśli sądzona mi zguba, to mam przecie przy boku szpadę, godło szlachetnego