Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szenia manifestu i odebrania przysięgi, polecił Łopuchinowi. A proszę was panowie, aby się nikt nie dowiedział... Dziś proszę, jutro będę rozkazywał, zakończył znów gromko, nie umiejąc zawładnąć głosem.
Golicyn, Łopuchin i Sperański wyszli z gabinetu, a drugiemi drzwiami wszedł Benkendorf. Ubogi szlachcic bałtycki, były tajny szpieg, szef żandarmeryi i naczelnik trzeciego oddziału, jenerał adjutant, Aleksander Krzysztofowicz Benkendorf, powierzchowność miał przyjemną, prawie że szlachetną, tylko twarz nieco zmęczoną, człowieka, który się jut nażył. Uśmiech miał niezmiennie uprzejmy, spojrzenie łudząco dobre, jak u ludzi bezwiednie grzecznych. Był to zresztą człowiek nie zły i nie głupi, a tylko rozpieszczony i niezmiernie lekki.
— Ślizgajcie się śmiertelnicy, a nie stąpajcie ciężko — było jego ulubioną dewizą. — Glisses mortels, n’appayez pas.
Skoro wszedł, twarz Mikołaja zmieniła się odrazu, nie do poznania. Z posępnej i nadętej stała się pogodną i serdeczną. Wogóle twarz jego zmieniała wyraz z zadziwiającą szybkością, jakby kładł coraz nowe maski.
Uchwycił Benkendorfa za obie ręce i wpatrywał się w niego milcząc.
— Raczyliście podpisać wasza wysokość? — spytał Bankendorf.
— Podpisałem! — rzekł z ciężkiem westchnieniem Mikołaj i podniósł oczy ku niebu. — Spełniłem swą powinność, anioł nasz tam w górze powinien być ze mnie zadowolniony. Dokonam wszystkiego w porządku, chyba mi życia zabraknie. Spełniają się nademną wola Boża i nakaz