Przejdź do zawartości

Czerwona rakieta/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
ISKRY.

Wracając nad wieczorem z miasta, Niwiński, który miał bardzo dobry wzrok, ujrzał w bramie swego domu oficera, dającego prawdopodobnie zlecenia swemu „dieńszczykowi,“ który stał przed nim w pozycji swobodnej, lecz wyprostowany.
Oficer był młody, dość wysoki, wcięty w pasie, zgrabny; u boku miał na długich rzemiennych rapciach krótki, pozłocisty sztylet, na którym często kładł lewą rękę. Na różyczce czapki, zuchowato zsuniętej na prawe ucho, coś świeciło czerwono.
— Czech! — pomyślał Niwiński.
Tem uparciej zdaleka już przyglądał się oficerowi. Miał krewnych Czechów, a prócz tego, spędziwszy kilka lat w Pradze na uniwersytecie, znał tam dużo ludzi, miewał przyjaciół, dobrze mówił po czesku i zawsze chętnie z Czechami utrzymywał stosunki.
Przyjrzawszy się lepiej młodemu człowiekowi, aż zaklął pod nosem ze zdziwienia i przyśpieszył kroku. „Dieńszczyk“ zasalutował i odszedł. Oficer stał chwilę na ulicy, jak gdyby nie wiedząc, co począć. Wahał się prawdopodobnie, czy iść do domu, czy też może ruszyć gdzie na miasto. Tak stanął przed bramą niezdecydowany, młodym, łakomym wzrokiem goniąc mijające go kobiety w jasnych, miękkich, ponętnych sukniach.
— Jak Boga kocham, to Mirosław! — zdziwił się Niwiński.
Był to jego kuzyn, chłopak żywy, inteligentny, wiecznie „cupidus rerum novarum,“ wiecznie neurastenicznie szukający nowych bogów, młodzieniec pełen temperamentu, szczery i miły. Niwiński często się z nim w Pradze spotykał i bardzo go lubił.
Zbliżywszy się do niego położył mu dłoń na ramieniu i spytał:
— Mirosław Ryszan, czy tak?
Oficer spojrzał ma niego i krzyknął:
— Żiszmarjajozef! Wojciech!
I rzucił mu się w objęcia.
— Człowieku, co tu robisz? — wołał, puściwszy go wreszcie. — Myślałem, że jesteś w legjonach u pana Piłsudskiego, po tamtej stronie...
Słowa „w legjonach, u pana Piłsudskiego“ Czech podkreślił z ironiczną emfazą.
— Jak widzisz, jestem tutaj.
— Jako jeniec?
— Nie, jako „turysta.“
— Więc nie w wojsku, ty, taki gorący Polak?
— Właśnie. Ciebie nie potrzeba pytać. Jesteś oficerem brygady czeskiej.
— Dywizji!
— Tem lepiej. A, gratuluję, masz świętego Włodzimierza z mieczami i świętego Jerzego...
Ryszan zarumienił się, jak dziewczyna.
— Cóż tak będziemy stali na ulicy! — zagadywał. — Dokąd idziesz.
— Do domu. Ja tu mieszkam.
— W tym domu? Ja też dostałem tu kwaterę. Dziś przyjechałem z frontu, jechałem cztery dni, zmęczony jestem. Właśnie posłałem Woborę po kolację i po wino. Chodź do mnie, porozmawiamy, wypijemy po szklaneczce... Wino z oficerskiego składu, znakomite, krymskie, „Udielnyje...“
— Z całą przyjemnością — zgodził się Niwiński, rad ze spotkania, a i z tego, że będzie się mógł dowiedzieć, co właściwie dzieje się na froncie. — Tylko pozwól, że skoczę na górę i dam znać żonie.
— Toś ty żonaty? — zdziwił się Ryszan. — Nic nie wiedziałem.
— Ożeniłem się przed kilku miesiącami.
— Z Rosjanką?
— Jeszcze czego! Z Polką, rozumie się.
A po chwili Niwiński już siedział w pokoju Ryszana.
— Więc tak mieszkasz! — mówił, rozglądając się po pokoiku bardzo skromnym i biednie umeblowanym. — Ha, żołnierz uczciwy jest zawsze biedny, jak poeta. Ale teraz chyba przestałeś pogardzać żołnierzami. Przypuszczam, że rozumiesz już i nasz „sen o kolorowym ułanie.“
Ale Ryszan zaprzeczył.
— Wojna to świństwo, które wszelkiemi siłami należy zwalczać.
Niwiński roześmiał się na całe gardło.
— Lubisz ty „Powiastki Małostrańskie“ — spytał naraz kuzyna.
— Jeszczeby też!
— Słuchaj-że, opowiem ci coś á propos. Jak wiesz, jako student długo mieszkałem na Małej Stronie, tuż naprzeciw Hranczan. Sąsiadowałem z książętami Szwarzenbergami, to znaczy, mieszkałem w suterenie vis-à-vis ich pałacu. Rozumie się, miałem przyjaciół i przyjaciółki.
Raz — działo się to późną nocą lipcową na ławeczce pod akacjami, na jednym z tych cichych, małostrańskich placyków, udało mi się uszczknąć od towarzyszącego mi dziewczątka dowód łaski i najwyższych względów. „Post coitum omne animal trisle est“ — ale ta dziewczyna miała więcej szczerej siły od ciebie, bo ona powiedziała: — Jest to wprawdzie świństwo, ale przyjemne!
Ryszan zmieszał się trochę. Na szczęście wszedł „dieńszczyk“ z jedzeniem i winem i młody oficer zaczął przygotowywać kolację.
Zaś Niwiński z przyjemnością patrzył na jego silnie zarysowaną krótką, kocią twarz o szerokich szczękach i wystającym podbródku.
— To jest twarz, której jednem uderzeniem pięści szczęki nie złamie! — myślał z zadowoleniem, bo jako namiętny „sportsmann“ nie lubił ludzi słabych i degeneratów.
Ale ta twarz nie była brutalna. Czoło wysokie, gładkie i jasne, oczy szaro-zielone, silne, żywe i przenikliwe, cera oliwkowa z delikatnemi, młodocianemi rumieńcami, wreszcie dłonie, muskularne lecz długie i wąskie — wszystko świadczyło o inteligencji, kulturze i rasie.
— Pisujesz jeszcze? — spytał Niwiński.
— Czasem, piosenki dla żołnierzy — uśmiechnął się Ryszan. — Zresztą, literatura przeżywa dziwne czasy... Sama czuje, że się zestarzała, nie umie żyć dzisiejszą rzeczywistością... Nie kocha jej, gardzi nią. Literaci tkwią jeszcze w przeszłości. A ty, — nie piszesz?
— Nie piszę — przyznał się Niwiński. — Nie dlatego, abym gardził dzisiejszą rzeczywistością, ale ponieważ — złapać jej nie mogę. Tak wszystko leci...
Ryszan, jak wszyscy Czesi, lubił dobrze zjeść i wypić. Apetyt miał wilczy, jadł błyskawicznie.
— Znudził mi się kocioł wojskowy — mówił, jakby tłumacząc się. — Stęskniłem się za czemś, przyzwoitszem i smaczniejszem...
— A co słychać na froncie?
— Jeśli pójdziemy naprzód, rozwalimy front austro-niemiecki. Jeśli będziemy słabi, Niemcy nie będą potrzebowali ruszyć się ani na krok — front nasz staje, jak śnieg.
— Jakże to?
Ryszan wypił duszkiem szklankę wina.
— To, widzisz, jest rewolucja, która... która wielu ludzi uszczęśliwiła! — mówił z błyszczącemi oczami. — Ja ci powiem: Chodziłem dziś po mieście, patrzyłem i nigdy jeszcze nie widziałem na ulicach tylu szczęśliwych ludzi, co teraz, od czasu wybuchu rewolucji. Zdaje się, że słońce jaśniej świeci, niż dawniej. — Pij, czemu nie pijesz. Wino dobre — a ja mam urlop.
Nalał sobie pełną szklankę i znowu wypił duszkiem.
— Lubię, wiesz, jak mną szarpnie. Lubię — pioruny. Dlatego lubię wino. Ach, jakie dobre! Otóż — okopy! Po rewolucji szczęście wielką burzliwą falą chlusnęło od ponurych okopów do wschodnich wybrzeży Azji. Kamień grobowy spadł Rosji z serca, a nam wszystkim też. Popatrz — jeden uczciwy wysiłek — i jakim ogromnym płomieniem natchnionej miłości w jednej chwili buchnęły miljony serc ludzkich. Jakże można kochać wojnę, gdy tak łatwo o szczęście, jeśli się zwrócić wprost do człowieka! A jaką potęgę ma to szczęście! Ja w dzień wybuchu rewolucji byłem na froncie i powiem ci: nasze zimne okopy stały się wówczas naraz, jakby na skinienie wróżki, wielką, od morza do morza ciągnącą się rzeką ognia najszlachetniejszego zapału. Szczęście wezbrało w nich, lawą chlusnęło przez płoty kolczaste ku okopom Niemców i przeraziło ich. Zamiast oczekiwanego złamania ducha nowy wybuch entuzjazmu! To było dla nich straszne. W tej chwili poczuliśmy się niezwyciężonymi.
— Tak, moment był wielki i piękny — zgodził się Niwiński. — Czy jednak po nim przyjdzie czyn i co z tego wszystkiego wyniknie...
— Niedowierzająco, a nawet mściwie patrzycie na rewolucję rosyjską, Polacy! — zapalał się Czech, — Przestrzegam cię przed tem! Trzeba wierzyć i pomagać, bo inaczej osłabia się rewolucję, a wraz z nią i wiarę w siebie narodu rosyjskiego. Jeśli zaś on teraz przestanie wierzyć w siebie, to nie tylko zejdzie z frontu, ale narobi takich strasznych historyj, że świat się od nich może zawalić.
— A ty wierzysz?
— Czyż inaczej mógłbym być żołnierzem czeskim? O, gdybyś ty wiedział, jak niewielu było nas, Czechów, gdyśmy postanowili tę walkę! Walkę z czem? Z przemocą niemiecką? Nie, to za mało, to słowo nie wystarcza. Myśmy zdobyli się na wypowiedzenie wojny czemuś, co wiekowemi korzeniami wrósłszy aż do jądra ziemi, właśnie dziś prze najgwałtowniej, waląc za niewidzialnemi lecz potężnemi ramionami myśli, które już mackami polipa silnie uczepiły się przyszłości i zabarwiły ją swym jadem. Nawet zwyciężywszy — w co wierzę — wyjdziemy z walki zatruci. Ile w nas złości będzie, ile zepsutej krwi, ile gniewu i wzburzenia, jaka drażliwość zazdrosna, jaka podejrzliwość i niewiara do ludzi! My nie tylko przemoc złamać musimy, lecz unicestwić trzysta lat rzeczywistości, odrobić, przebudować, inaczej ona swe ujemne rezultaty dać musi i mocą istnienia swego runąwszy na nas, zmiażdży wszystko. Karabiny nasze są celne, ale czyż można strzelać z nich do myśli, które wysoko w chmurach krążą nad nami, jak orły wiecznie drapieżne? Słuchaj, ziemia niepewna jest pod naszemi stopami i zdradza drutami telefonów polowych. Powietrze jest nam wrogie i rzucając w przestrzeń fontanny wstrząśnięć, szumi zdradą i kracze o śmierć dla nas... Wszystkie siły trzeba było wytężyć...
Przysunął się do Niwińskiego i mówił, zniżywszy głos:
— Dlaczegóż to rozsypani na małe patrole pracowaliśmy na całym froncie jako wywiadowcy? Prawda, zdarza się, że jedna jedyna nasza rota włada trzydziestu kilku językami, bo są u nas ludzie z całego świata — ale i w armji rosyjskiej ich nie brak! Widzisz, myśmy wiedzieli, co carscy jenerałowie robili z Łotyszami, jak ich wydawali Niemcom, jak ich ohydnie zdradzali. Ilu nas było? Około dwuch tysięcy na kwadrans roboty dla niemieckich karabinów maszynowych w armji takiego Everta. Dlatego woleliśmy być podzieleni na małe grupki. A teraz nas, walczących o prawo do własnej ziemi, już zaczyna się uważać za „szowinistów „nacjonalistycznych“, już „towariszczi“ mruczą na nas i dochodzi do bójek.
Nikt nas nie rozumie, nikt nas zrozumieć nie chce.
Szliśmy w bój z wielką nienawiścią, z wielką namiętnością, z tem wszystkiem, co zbrodnię wojny usprawiedliwia, czyniąc ją świętą i nieuniknioną, szliśmy po śmierć, lub swe prawo do życia. Czy tak wojował naród rosyjski? Nie. Pracowaliśmy wśród „ziemlaków“, tych szarych, dobrodusznych „mużyczków“ i widzieliśmy, że oni idą umierać nic a nic nie rozumiejąc. Czuliśmy, że nie tylko za siebie, ale i za nich podjęliśmy tę walkę. Wojowaliśmy nie tylko za królestwo z tego świata — wojowaliśmy za prawdę.
— Pięknie mówisz! — wtrącił Niwiński.
— Mówię, jak czuję! — zapalił się Ryszan. — To jest dziś wewnętrzna prawda moja. Odrzuć spekulację polityczną, odwróć ją od ludzi stojących w polu z bronią w ręku, bo to jest „boży sąd“. Ja który znam trochę Polaków, nie mówię nigdy, iż wasze wojska po obu stronach są asekuracją polityczną. Ja to nazywam jedną partją wojenną, wśród której nastąpił rozłam — wojna domowa...
— Więc mów dalej!
— No więc: Nareszcie — dzień przyszedł. Odwołano się do skrytego w duszy ludzkiej promienia słońca — i ten promień rozświetlił ciemności. Na wszystkich piersiach, na wszystkich ziemistych, gliną upapranych szynelach pojawiły się kokardy czerwone, róże wolności, serca, które radość z piersi wysadziła — i wtenczas bagnet przestał być kawałkiem stali zimnej, ale stał się jasnym promieniem, który poraża. Z morza krwi i łez, z mgieł i ciemności uciśnienia, z więzień ponurych, stepów żałosnych, z wielkich rzek, zawodzących żałobnemi pieśniami „burłaków,” wystrzelił duch, jasna kolumna ognia, w pożarach i łunach gorejąca Wolność! Z najtajniejszego łona ziemi rosyjskiej w czarne niebo łukiem strzelistym trysnęła rakieta czerwona i rozsypała się w deszcz gwiazd szkarłatnych, rozpoczynających nowy taniec w chmurach.
A tego dnia ja zrobiłem „kawał” Niemcom i zato dostałem krzyż.
Zawstydził się.
— Nie mówię tego, aby się chwalić! — tłumaczył.
— Ale chwal się, chwal!
— No, wysadziłem w powietrze „horn” niemiecki i zająłem niemieckie okopy. Powiadam ci, jakby mnie kto miodem po sercu posmarował, kiedy ziemia pod nogami Niemców zadrżała. I wówczas stało mi się też jasnem, że jeśli tego trzeba będzie, potrafimy całą Austrję wysadzić w powietrze, z korzeniem wyrwać z ziemi, wykarczować, ponieważ Austrja jest potworem moralnym, a świat właśnie przejrzał i na panowanie Minotaura nie pozwoli. Czerwona rakieta, to znak budzący śpiących z uśpienia. Nim minie noc — wszędzie na horyzoncie świata roziskrzą się czerwone rakiety i w chmurach czarnych stanie cały las czerwonych świateł. Oto widzisz, czem byliśmy my, garstka szaleńców, jak mi się czasem zdawało. Jak Łotysze, nie mając nic, szliśmy się bić o swoje, ale to nasze jest prawem wszystkich, prawem całego świata, który pojąć i zrozumieć nie chciał, że my — jak inni — musimy żyć. Dziś każdy pojąć to musi — życie samo przyznało nam słuszność — a tedy my, czołgający się na zwiadach przed okopami niemieckiemi i nocą szukający w nich miejsc słabych, szliśmy w przedniej straży wolności całego świata i ten świat zwyciężyliśmy, przełamaliśmy martwotę wieków. Nasz młot rozbił bryłę.
— Bryła trzymała się już tylko błotem — odezwał się Niwiński — i rozleciała się sama. Myśmy w nią kuli przeszło sto trzydzieści lat. Gdzie obalano trony tyranów, lub sadzono drzewa wolności, wszędzie byli nasi żołnierze, podczas gdy wy służyliście wiernie Habsburgom, lub witaliście owacyjnie Suworowa, ciągnącego przez Pragę.
— Wojciechu, poco mamy wypominać sobie stare grzechy? Narody nasze szły odmiennemi drogami. Mamże mówić o tem, że kiedy podczas powstania węgierskiego Słowacy ze Szturem rzucili się na Węgrów, Bem bił się po stronie węgierskiej?
— Przeciw Austrji i tyranji!
— Lub że Mickiewicz, ten wielki prorok Słowiańszczyzny, sztyftował wojska polskie przeciw Bułgarji i Serbji po stronie Turcji?
— Przeciw tyranji rosyjskiej!
— Przeciwko Słowiańszczyźnie!
— Ta Słowiańszczyzna wówczas utożsamiała się z tyranją, caryzmem i najczarniejszą reakcją! — wybuchnął Niwiński. — Ta Słowiańszczyzna w milczeniu zgadzała się na śmierć Polski i lizała carskie buty! Słowiańszczyzny zjednoczonej w takim kulcie my nie uznajemy, my, którzyśmy kiedyś właśnie byli jednem z największych państw słowiańskich, dających równość i równouprawnienie wszystkim obywatelom.
— Nie, tak byśmy się dogadać nie mogli.
— I tak się nigdy nie dogadamy, żebyś wiedział. Ty, będziesz mnie opowiadał o Słowiańszczyźnie, ale psychologja waszych rządzących ludzi jest zupełnie inna. Że chcecie istnieć, to rozumiem, ale słabymi będąc, nie mając wiary w odporność ducha, materjalistycznie na świat patrzący kacerze, nie wierzycie, że będziecie się mogli utrzymać sami i dlatego chcielibyście oprzeć się na Rosji. To nazywacie panslawizmem. Rozumie się, że wrogiem tej Słowiańszczyzny jest każdy, kto się na Rosję porywa choćby w obronie swych najświętszych praw. Ale ja się obawiam, że jak ta Rosja runie, to wy się oprzecie na Niemcach.
— Nigdy! — przerwał mu Ryszan.
— A upozorujecie to wówczas ideą braterstwa międzynarodowego, internacjonalizmem, który wśród was jest jeszcze silniejszy, niż panslawizm. Może nie?
Ryszan chciał coś powiedzieć, ale pomyślał chwilę, a potem roześmiał się głośno i rzekł:
— A wiesz, że to może być! Bądź co bądź polityka nie zna żadnych sentymentów, ani zasad niezłomnych, prócz korzyści.
Niwiński milczał.
— Ostatecznie sądzisz, że duch na froncie jest dobry, co?
— Z tymi ludźmi dziś wszystko możnaby zrobić. Rewolucja zasiała w nich ziarno entuzjazmu — Kiereński je rozdmuchuje. Nigdy jeszcze nie było na froncie tyle armat, broni, amunicji, ludzi. Jeśli kto pchnie naprzód tę lawinę, to ona pójdzie i zmiecie wszystko z drogi. Niemcy i Austrjacy są na tym froncie słabi. Ale to trzebaby iść naprzód i iść, bo lada zatrzymanie grozi nieobliczalnemi następstwami.
— Dlaczego?
— Nie masz pojęcia, jaki to ciemny żywioł i jaka jest wśród niego straszna agitacja bolszewicka. Te bałwany istotnie wyobrażają sobie, że konstytucja to jest nowa carowa, a „respublikę“ tłumaczą jako „rież publikę.“ Przykro opowiadać, bo to wszystko wchodzi w zakres nieprawdopodobnych, niewiarygodnych anegdot. Wszystko huczy tylko „bez aneksji kontrybucji!“ — „precz z tajnemi pertraktacjami!“ — „precz z wojną!“
— Wszystko?
— Wszystko. Dziś tak, jutro inaczej. Dziś to nie jest niebezpieczne, bo odblask entuzjazmu rewolucyjnego w duszach został... Jedno zwycięstwo da tej armji wiarę w siebie i dowródzców i ochotę do czynów. Ale bez tego...
Dopił wina i silnie szklankę postawił na stole.
— Wszystko się rozlezie! Takiego bydła w życiu swojem nie widziałem! — dodał z pasją.
Niwiński uśmiechnął się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.