Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uczepiły się przyszłości i zabarwiły ją swym jadem. Nawet zwyciężywszy — w co wierzę — wyjdziemy z walki zatruci. Ile w nas złości będzie, ile zepsutej krwi, ile gniewu i wzburzenia, jaka drażliwość zazdrosna, jaka podejrzliwość i niewiara do ludzi! My nie tylko przemoc złamać musimy, lecz unicestwić trzysta lat rzeczywistości, odrobić, przebudować, inaczej ona swe ujemne rezultaty dać musi i mocą istnienia swego runąwszy na nas, zmiażdży wszystko. Karabiny nasze są celne, ale czyż można strzelać z nich do myśli, które wysoko w chmurach krążą nad nami, jak orły wiecznie drapieżne? Słuchaj, ziemia niepewna jest pod naszemi stopami i zdradza drutami telefonów polowych. Powietrze jest nam wrogie i rzucając w przestrzeń fontanny wstrząśnięć, szumi zdradą i kracze o śmierć dla nas... Wszystkie siły trzeba było wytężyć...
Przysunął się do Niwińskiego i mówił, zniżywszy głos:
— Dlaczegóż to rozsypani na małe patrole pracowaliśmy na całym froncie jako wywiadowcy? Prawda, zdarza się, że jedna jedyna nasza rota włada trzydziestu kilku językami, bo są u nas ludzie z całego świata — ale i w armji rosyjskiej ich nie brak! Widzisz, myśmy wiedzieli, co carscy jenerałowie robili z Łotyszami, jak ich wydawali Niemcom, jak ich ohydnie zdradzali. Ilu nas było? Około dwuch tysięcy na kwadrans roboty dla niemieckich karabinów maszynowych w armji takiego Everta. Dlatego woleliśmy być podzieleni na małe grupki. A teraz nas, walczących o prawo do własnej ziemi, już zaczyna się uważać za „szowinistów nacjonali-