Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mijające go kobiety w jasnych, miękkich, ponętnych sukniach.
— Jak Boga kocham, to Mirosław! — zdziwił się Niwiński.
Był to jego kuzyn, chłopak żywy, inteligentny, wiecznie „cupidus rerum novarum,“ wiecznie neurastenicznie szukający nowych bogów, młodzieniec pełen temperamentu, szczery i miły. Niwiński często się z nim w Pradze spotykał i bardzo go lubił.
Zbliżywszy się do niego położył mu dłoń na ramieniu i spytał:
— Mirosław Ryszan, czy tak?
Oficer spojrzał ma niego i krzyknął:
— Żiszmarjajozef! Wojciech!
I rzucił mu się w objęcia.
— Człowieku, co tu robisz? — wołał, puściwszy go wreszcie. — Myślałem, że jesteś w legjonach u pana Piłsudskiego, po tamtej stronie...
Słowa „w legjonach, u pana Piłsudskiego“ Czech podkreślił z ironiczną emfazą.
— Jak widzisz, jestem tutaj.
— Jako jeniec?
— Nie, jako „turysta.“
— Więc nie w wojsku, ty, taki gorący Polak?
— Właśnie. Ciebie nie potrzeba pytać. Jesteś oficerem brygady czeskiej.
— Dywizji!
— Tem lepiej. A, gratuluję, masz świętego Włodzimierza z mieczami i świętego Jerzego...
Ryszan zarumienił się, jak dziewczyna.
— Cóż tak będziemy stali na ulicy! — zagadywał. — Dokąd idziesz.
— Do domu. Ja tu mieszkam.