Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie piszę — przyznał się Niwiński. — Nie dlatego, abym gardził dzisiejszą rzeczywistością, ale ponieważ — złapać jej nie mogę. Tak wszystko leci...
Ryszan, jak wszyscy Czesi, lubił dobrze zjeść i wypić. Apetyt miał wilczy, jadł błyskawicznie.
— Znudził mi się kocioł wojskowy — mówił, jakby tłumacząc się. — Stęskniłem się za czemś, przyzwoitszem i smaczniejszem...
— A co słychać na froncie?
— Jeśli pójdziemy naprzód, rozwalimy front austro-niemiecki. Jeśli będziemy słabi, Niemcy nie będą potrzebowali ruszyć się ani na krok — front nasz staje, jak śnieg.
— Jakże to?
Ryszan wypił duszkiem szklankę wina.
— To, widzisz, jest rewolucja, która... która wielu ludzi uszczęśliwiła! — mówił z błyszczącemi oczami. — Ja ci powiem: Chodziłem dziś po mieście, patrzyłem i nigdy jeszcze nie widziałem na ulicach tylu szczęśliwych ludzi, co teraz, od czasu wybuchu rewolucji. Zdaje się, że słońce jaśniej świeci, niż dawniej. — Pij, czemu nie pijesz. Wino dobre — a ja mam urlop.
Nalał sobie pełną szklankę i znowu wypił duszkiem.
— Lubię, wiesz, jak mną szarpnie. Lubię — pioruny. Dlatego lubię wino. Ach, jakie dobre! Otóż — okopy! Po rewolucji szczęście wielką burzliwą falą chlusnęło od ponurych okopów do wschodnich wybrzeży Azji. Kamień grobowy spadł Rosji z serca, a nam wszystkim też. Popatrz — jeden uczciwy wysiłek — i jakim ogromnym płomieniem natchnionej miłości w jednej chwili buchnęły miljony