Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żętami Szwarzenbergami, to znaczy, mieszkałem w suterenie vis-à-vis ich pałacu. Rozumie się, miałem przyjaciół i przyjaciółki.
Raz — działo się to późną nocą lipcową na ławeczce pod akacjami, na jednym z tych cichych, małostrańskich placyków, udało mi się uszczknąć od towarzyszącego mi dziewczątka dowód łaski i najwyższych względów. „Post coitum omne animal trisle est“ — ale ta dziewczyna miała więcej szczerej siły od ciebie, bo ona powiedziała: — Jest to wprawdzie świństwo, ale przyjemne!
Ryszan zmieszał się trochę. Na szczęście wszedł „dieńszczyk“ z jedzeniem i winem i młody oficer zaczął przygotowywać kolację.
Zaś Niwiński z przyjemnością patrzył na jego silnie zarysowaną krótką, kocią twarz o szerokich szczękach i wystającym podbródku.
— To jest twarz, której jednem uderzeniem pięści szczęki nie złamie! — myślał z zadowoleniem, bo jako namiętny „sportsmann“ nie lubił ludzi słabych i degeneratów.
Ale ta twarz nie była brutalna. Czoło wysokie, gładkie i jasne, oczy szaro-zielone, silne, żywe i przenikliwe, cera oliwkowa z delikatnemi, młodocianemi rumieńcami, wreszcie dłonie, muskularne lecz długie i wąskie — wszystko świadczyło o inteligencji, kulturze i rasie.
— Pisujesz jeszcze? — spytał Niwiński.
— Czasem, piosenki dla żołnierzy — uśmiechnął się Ryszan. — Zresztą, literatura przeżywa dziwne czasy... Sama czuje, że się zestarzała, nie umie żyć dzisiejszą rzeczywistością... Nie kocha jej, gardzi nią. Literaci tkwią jeszcze w przeszłości. A ty, — nie piszesz?