Czerwona rakieta/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział I.
OBOWIĄZEK SZCZĘŚCIA.

— Co ty tak ciągle czytasz?
Niwiński spojrzał na żonę, położył książkę na kolanach, przeciągnął się zlekka i dyskretnie ziewnął.
Hela stała za stołem, zajęta przygotowywaniem podwieczorku. Jak przez fioletową mgłę widział Niwiński jej smagłą, okrągłą, dziewczęcą twarz ze spuszczonemi oczami, wynurzającą się z poza wielkiego bukietu bzu.
— Co czytam? Dobrą książkę starego Fenimora Coopera. Opowieść o rozbitku, który, wylądowawszy na gołym, skalistym kraterze, gdzie nawet trawy nie było, zmienił go w raj.
— Znowu jakiś Robinson Cruzoe?
— Każdy jest sobie Robinsonem Cruzoe i każdy, jak on, ma koło siebie swą ukochaną papugę.
— No, no! — pogroziła mu młoda kobieta.
— Pomyśl jednak, co za niezwykła historja! Po pewnym czasie wulkan zaczyna działać, przychodzi trzęsienie, nie tyle ziemi ile morza, uważasz? I otóż z tego morza, spienionego jak woda w balji, wyłania się nowy ląd, wyspa nowa, urodzajna, żyzna. A kiedy się wszystko już uspokoiło, rozbitek pewnego pięknego, słonecznego poranku idzie obejrzeć swoje nowe królestwo, jeszcze ociekające wodą morską. Dziewiczy ląd! Ach, co za rozkosz, co za raj!
Patrzyła na niego zaniepokojonemi, podejrzliwemi oczami.
Nie zauważył tego.
— Doprawdy, chciałbym być świadkiem narodzin nowej ziemi — mówił.
Rozgłośnie „uraaaa!“, tysiącem głosów rzucone w niebo, rozsypało się migotliwym pyłem radości w powietrzu.
Młoda kobieta wzdrygnęła się.
— Czegóż się lękasz? — uspokajał Niwiński żonę, zauważywszy ten jej odruch. — To wolność śpiewa! Wyzwoleni niewolnicy wnoszą wdzięczne okrzyki na cześć życia i szczęścia. Cóż za cudne czasy! Złotemi głoskami zapisze historja wiosnę 1917-go roku...
— Mnie się zdaje, że ta wolność niekiedy trochę zanadto hałasuje...
— A no, rozumie się, wolałabyś taką grzeczną rewolucję, malutką, dobrze ubraną, z czerwoną kokardką na głowie i deklamującą z laurką w rączce słodkie wierszyki. Tak nie może być. Rewolucja ma prawo hałasować i krzyczeć i musi głośno krzyczeć... Ale to zdrowo...
— Może ona da ci sposobność oglądania „narodzin nowej ziemi?“
— „Nowe ziemi?“ Masz słuszność o tyle, że mimo wszystko, mimo, że to dotychczas tak gładko idzie, żyjemy na wulkanie, który lada dzień może wybuchnąć...
Westchnął.
— Ale żeby rewolucja mogła mi dać tę „nową ziemię“ — nie wierzę. Człowiek się powtarza — nie rodzi się nowy. „Nowa ziemia?“ A jeśli z chaosu i odmętów wyłoni się znów pogrzebana przed wiekami jakaś Atlantyda? Co ty tam właściwie robisz, Helenko?
— Truskawki dzielę — dla siebie i dla ciebie.
— Jak skrupulatnie, z jakiem skupieniem na twarzy! Żeby tylko się nie pomylić i nie dać mi o trzy więcej. Łakomczuchu obrzydliwy!
Roześmiała się.
— Dlaczegóż mam być pokrzywdzona?
Podała mu talerz wielkich, czerwonych truskawek, obsypanych cukrem i oblanych białą, gęstą śmietaną, a potem usiadła przy nim i jedząc pośpiesznie, jak chłopak, mówiła urywanemi zdaniami:
— Wojciechu... Wojtuś... nie gniewaj się.. Wiesz co?... Ja myślę... że ty masz jakieś zmartwienie...
— Zmartwienie? Nie. Nie mam żadnych zmartwień. Przeciwnie. Dobrze mi jest z tobą.
— A mnie się zdaje, że się kwasisz wciąż ze mną w tym banalnym pokoju...
— Niech Bóg broni. Pokój jest jak pokój, głupi trochę, ale mniejsza z tem, a to podwórze lubię ogromnie... Typowo kijowskie!
Podwórze było istotnie prześliczne, olbrzymie, całe otoczone drzewami. W głębi, na małem wzgórzu, rosły trzy smukłe, gęsto liśćmi pokryte, jakby kosmate kasztany, teraz, w świetle popołudnia czerwcowego, podobne do rozgorzałych kolumn malachitowych. Nieraz wołała z ich gęstwiny zielonej kukułka, a wieczorami odzywał się puszczyk. Cudne były te drzewa w dzień, cudne w ciemnym szafirze wieczoru, gdy młody księżyc się o nie ocierał, a jak Szopenowski „Nokturn” tajemnicze i żałobne w nocy, czarne i groźne na tle ścigających się, posępnych chmur. Najprzedziwniej wyglądały jednak nad ranem, zamyślone, patetyczne i smutne zarazem. Księżyc, uciekając przed dniem, chował się w ich konary, otulał liśćmi i zasypiał, przed zgaśnięciem miotając dokoła siebie pęki białych promieni tak silnych, że Niwiński, który sypiał na balkonie na łóżku połowem, budził się z załzawionemi oczami.
Helenka postawiła na stole talerz i oparłszy głowę o ramię męża przez chwilę patrzyła w złoto-zielone podwórze.
— Nie myśl, że ja znowu jestem taka głupia! — zaczęła po namyśle. — Wiem ja swoje... Cóż to są za marzenia o jakiejś wyspie dziewiczej, o raju... Rozumiem, domyślam się — że ty w ten sposób uciekasz gdzieś, gdzie jesteś sam... Od kogo możesz uciekać, od czego? Nie zdaje mi się, żebyś był stworzony do takiego wiecznego przesiadywania w pokoju... Miałeś pewne ambicje, rwałeś się do czegoś, chciałeś coś zdobywać... Nie sądź, że zapomniałam... Kiedyśmy tu jechali, byłeś taki rozpromieniony, taki pewny siebie, prawie dumny, mówiłeś mi, że „zdobędziemy wszystko” — widzisz? — pamiętam!
— O mój Boże! — westchnął młody człowiek. — Byłem dumny, szczęśliwy i promieniejący, ponieważ zdobyłem ciebie — to znaczy — cały świat. W pierwszej chwili zdawało mi się, że w posagu należy mi się jeszcze willa na jakiej gwieździe, ogród w Persji i połowa zapasu złota Rosji. Potem zrozumiałem, że to nieprawda, że w tobie jednej to wszystko jest. Nie masz pojęcia, jak cię kocham i jak mi z tobą dobrze.
— A ja mimo wszystko mam wrażenie, jak gdybyś się przeze mnie marnował, jak gdybyś przeze mnie coś stracił.
— Stałem się — jak to mówią — solidnym człowiekiem, a ty mnie takim nie widywałaś. Pamiętasz mnie człowiekiem rozbitym i przygnębionym, który z dna swej nędzy moralnej wzrokiem błagalnym przyzywał twoje serce na pomoc. Dziś, kiedy przestałem być Łazarzem duchowym, a stałem się człowiekiem szczęśliwym, nie podobam ci się. Ładna historja!
— Słuchaj, Wojtuś... A może ty tylko dla mnie, dlatego, że jestem już...
Zmieszała się.
— Rozumie się! — odpowiedział zupełnie poważnie. — A cóż ja mam świętszego i ważniejszego na świecie?
— Kiedy dla mnie nie potrzeba, ja sobie sama wystarczę.
— Gadaj zdrowa!
Objął ją wpół i przycisnął do siebie.
— Zdobywać! Zdobywać! — mówił, głaszcząc ją po twarzy. — Jak kto ma na imię Wojciech, orłem z pewnością nie będzie! Więc niema co... tam, wielkich ambicyj... Ot, trzeba żyć... A najtrudniej na świecie zdobyć sobie swego człowieka. I ten ukochany człowiek powinien to zrozumieć, cenić się. Wszak ty jesteś dziś dla mnie wszystkiem, całym światem, moją Polską. Cóż ja prócz ciebie mam? Za nic mi ciebie oddać nie wolno. Przez ciebie i tobą ja żyję, przez ciebie i dzięki tobie wszystko w życiu mojem zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
Mówił tak, a ona, uradowana i szczęśliwa, całowała go w szyję, poniżej ucha. A naraz uczuła, że się zmieszał i że głos mu drgnął, zmienił się, zachrypł zlekka. Jedną ręką rozpiął jej szlafrok i odkrył piersi. Chciała go odsunąć od siebie — nie dał się. Widziała, jak całując ją, zamyka oczy z dziwnie bolesnym, przemęczonym wyrazem, widziała, że się w pieszczotach zapamiętuje, że pieszcząc ją coraz wyrafinowaniej, szuka silnych wstrząśnień. Zlękła się. Poznała, że on chce w niej zginąć, że chce się przed czemś za nią schować. Pełna miłości i współczucia oddała mu bez zastrzeżeń całe swoje ciało, cały wstyd... Jęcząc zcicha obejmował ją ramionami, a ona czuła, że to nie jęk bólu rozkoszy. Żałość ją wielka zdjęła i litość, więc gdy uczuła jego wargi na swych ustach, oddała mu się tak, aby mógł o całym święcie zapomnieć.
W podwórzu ognistym rytmem huczała „Marsyljanka.“
A potem rozmawiali leżąc koło siebie.
— Nie denerwuj się — mówiła do niego łagodnie. — Ja wiem, że się niepokoisz, ale wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się zaraz tak przejmować...
Niwiński zapalił powoli papierosa.
Namyślał się.
— Byłem dziś w pewnej naszej instytucji wojskowej — opowiadał niechętnie, opornie. — Spotkałem tam jedngo z naszych polskich jenerałów. Bardzo go cenią, bo dotychczas nikt nie wiedział, że on jest Polakiem... emeryt... Było więcej ludzi, jeden z naszych literatów, zecer w mundurze wojskowym, jakiś nieznajomy pan, jeszcze ktoś tam... Przedstawiono mnie temu panu jenerałowi. Zdzieciniały starzec, poczciwina, trapiony newralgją czy czemś tam innem, łysy staruszek o przypłaszczonej, jakby przyklepanej czaszce — „dziecina“ i „pierzyna“ zarazem. Mówi rozwlekle, bez sensu, bardzo złą polszczyzną. Widziałem też jego rękopis, a w nim słowa: „Do Polaków-żołnierzów.” Wie, że po polsku nie umie, ale — wybacza to sobie z pełnem miłości pobłażaniem. Irytował się na tego literata o to, że on mu poprawił jego fatalny styl w odezwie, którą się właśnie miało oddać do drukarni. Mimo to starowina wyciągnął z kieszeni gruby skrypt, dalszy ciąg jakichś tam „Gawęd starego żołnierza,” czy coś podobnego. „Kobyłę” tę napisał — jak mówił — dlatego, że mu newralgja spać nie dawała. Także konieczność pisania! Stary jest grafoman. Nie omieszkał też podać nam bardzo pochlebnej i wszechstronnej charakterystyki twórczości poetyckiej i rzekomo wybitnego talentu swej córki, trzynastoletniej poetki.
— Poczciwy jakiś staruszek! — łagodziła Hela.
— Takim ludziom w czasach rewolucji, w chwili tworzenia armji polskiej i szalonej kontragitacji niemieckiej i socjalistycznej powierzać — propagandę! Dziś, kiedy nie szkielety ożywiać trzeba, ale nowych ludzi tworzyć!
— Idź, wejdź między nich, mów prawdę.
— Cóż ja znaczę?
— Znajdzie się was więcej.
— Nie. Role rozdane już. Oni wszyscy wierzą, że Francja obejmie komendę nad tym frontem, a potem automatycznie przeleje wszystkich Polaków z wojsk rosyjskich do nowej armji polskiej. Jaka to ma być armja — nie myślą. Dla nich to mają być — pułki, oficerowie, jenerałowie. To już Francuzi zrobią. Kto mówi co innego — chce „zbolszewizować” wojsko, oczywiście. Niem a co!
Machnął ręką.
Milczał chwilę, zapatrzony w zielone podwórze.
— A pamiętasz wymarsz tego pułku dywizji polskiej z Kijowa? Jaki to był śliczny pułk, jakie rasowe chłopaki, jaki wytworny, sportowy styl w każdem poruszeniu! Nieśli stare bojowe sztandary...
Spojrzała na niego rozszerzonemi, pociemniałemi z niepokoju oczami.
— Co się z nimi stało? — spytała.
— Nie wiem, co się tym chłopcom stało, ale dowiedziałem się, że pono sprawdziły się pogłoski, donoszące, iż dywizja polska odmówiła posłuszeństwa i nie chciała iść na pozycję. Tłumaczono mi to tem, że w dywizji ma być do pięciu tysięcy katolików, którzy jednak nie tylko nie są Polakami, ale nawet odnoszą się wrogo do wszystkiego, co polskie. Przekonani, że pułki polskie nie pójdą na front, wstępowali do nich, żeby się „obijać!“ Prócz tego jeden z naszych własnych jenerałów miał tam nasłać oficerów - agitatorów. Po ustąpieniu tego jenerała znaleziono w jego kancelarji mnóstwo zgłoszeń do wojska nie załatwionych, a nawet nie rozpieczętowanych.
— Czemuż to?
— Bo są ludzie, którzy tu wojska polskiego sobie nie życzą.
— Dlaczego?
— Za dużoby gadać. Potem byłem w redakcji. Tam też już wiedziano o „buncie.“ Żebyś ty wiedziała, jak tam jeden z tych panów przytupywał nogami, z radością i ogniem w oczach naśladując mazurskie „Nie pójdziewa na Niemców, nie pójdziewa!“, jak zachwycał się tem, że podobno któryś Mazur zamachnął się na jenerała bagnetem! Prawdopodobnie jednak te Mazury mówiły rusko - litewskim akcentem!
— Żartował ten pan z mego starego kapelusza. Powiedziałem mu, że nie chcę niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy na głupstwa.
— Kup sobie nowy kapelusz! — oburzyła się Hela.
Niwiński, odpowiadając przeczącym ruchem głowy, mówił dalej:
— Na to on: — Mam w domu kask pruski, mogę panu ofiarować. Odpowiedziałem, że aczkolwiek kask pruski wśród ukraińskich „żubrów“ uchodzi za coś w rodzaju konfederatki, ja nigdy nosić go nie będę.
— Doskonale! — roześmiała się Hela.
— A tymczasem zdarzył się taki fakt: Pewien pan, człowiek poważny, dostał z frontu list od swego kuzyna, oficera. Kuzyn doniósł mu, iż w tych dniach między innymi przeszło na stronę rosyjską dwuch żołnierzy niemieckich, Polaków, obu z Sosnowca, gdzie pracowali w fabryce. Dezerterzy ci zeznali, że Niemcy wzięli z Sosnowca stu młodych ludzi, których, po trzymiesięcznej mustrze we Wrocławiu, po kilku wcielili do pułków, głównie na francuskim froncie. Widzisz!
— To bardzo smutne wszystko! — zasępiła się Hela. — Ale może istotnie wojsko po tej stronie jest niepotrzebne?
— Ja wciąż mam wrażenie, że przeciwnie, właśnie tu jest potrzebne! — odpowiedział Niwiński. — Z drugiej strony jednak pewny jestem, że Polska będzie tak czy siak! Wolałbym, żebyśmy sami ją zdobyli, ale wkońcu... Cóż poradzę? A widząc, że nie poradzę nic, nie chcę się do niczego mieszać i dbam tylko o własną małą łódkę na tych wzburzonych odmętach. Myślę o tobie, o tej dziecince małej, o naszem szczęściu...
— Czy to wypada w takich czasach myśleć o własnem szczęściu?
— Będę się pytał! A kto ci powie, jak długo ono jeszcze potrwa, co potem przyjdzie? Kto zaręczy, że jutro cały Kijów nie stanie w ogniu? To wulkan przecie!...
— Jaki ty jesteś strasznie lekkomyślny! Cieszyć się szczęściem, gdy jutro może śmierć grozi!
— Ona grozi zawsze, tylko że w „normalnych“ czasach o tem się rzadko myśli. Rewolucja nauczyła mnie żyć intensywniej. Doprawdy, czuć się dziś szczęśliwym, to istotnie trochę pikantna historja. A to jest psi obowiązek człowieka.
— Obowiązek?
— Rozumie się. Bez szczęścia żyć nie można. Szczęśliwi, lub ci, którzy mogą być szczęśliwymi bodaj na mgnienie oka, niech skwapliwie korzystają ze sposobności, bo w ten sposób potwierdzają rację życia, powiększają wspólny, słoneczny skarb. Ich szczęście daje wiarę drugim...
— Ale gdy potem przyjdą szare dni...
— One i tak przyjdą, lecz dla tego, który był szczęśliwy, nie są już takie szare... Ach, „Marsyljanka!“ Szalenie lubię „Marsyljankę!“ Tylko co ci Moskale z niej robią, to coś okropnego! Jakże można! Tu fanfara rycerska, strzeliste „aux armes, citoyens!“ — a tam — wstawaj, podymajsa, raboczij naród — tyle niepotrzebnego gadania.
Zerwał się i usiadł na kanapie.
— Wiesz? Chodź, przejdziemy się trochę. Pójdziemy kupić co na kolację, wina...
— Znowu wina?
— A dlaczegoż-by nie? Znalazłem wspaniałe, kaukaskie. Dzikie trochę, ale ma taki mocny, korzenny zapach i taki ogień... Wieczór będzie piękny, siądziemy sobie na balkonie, będziemy gadali...
Westchnęła zcicha.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.