Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Stałem się — jak to mówią — solidnym człowiekiem, a ty mnie takim nie widywałaś. Pamiętasz mnie człowiekiem rozbitym i przygnębionym, który z dna swej nędzy moralnej wzrokiem błagalnym przyzywał twoje serce na pomoc. Dziś, kiedy przestałem być Łazarzem duchowym, a stałem się człowiekiem szczęśliwym, nie podobam ci się. Ładna historja!
— Słuchaj, Wojtuś... A może ty tylko dla mnie, dlatego, że jestem już...
Zmieszała się.
— Rozumie się! — odpowiedział zupełnie poważnie. — A cóż ja mam świętszego i ważniejszego na świecie?
— Kiedy dla mnie nie potrzeba, ja sobie sama wystarczę.
— Gadaj zdrowa!
Objął ją wpół i przycisnął do siebie.
— Zdobywać! Zdobywać! — mówił, głaszcząc ją po twarzy. — Jak kto ma na imię Wojciech, orłem z pewnością nie będzie! Więc niema co... tam, wielkich ambicyj... Ot, trzeba żyć... A najtrudniej na świecie zdobyć sobie swego człowieka. I ten ukochany człowiek powinien to zrozumieć, cenić się. Wszak ty jesteś dziś dla mnie wszystkiem, całym światem, moją Polską. Cóż ja prócz ciebie mam? Za nic mi ciebie oddać nie wolno. Przez ciebie i tobą ja żyję, przez ciebie i dzięki tobie wszystko w życiu mojem zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
Mówił tak, a ona, uradowana i szczęśliwa, całowała go w szyję, poniżej ucha. A naraz uczuła, że się zmieszał i że głos mu drgnął, zmienił się, zachrypł zlekka. Jedną ręką rozpiął jej szlafrok i od-