Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krył piersi. Chciała go odsunąć od siebie — nie dał się. Widziała, jak całując ją, zamyka oczy z dziwnie bolesnym, przemęczonym wyrazem, widziała, że się w pieszczotach zapamiętuje, że pieszcząc ją coraz wyrafinowaniej, szuka silnych wstrząśnień. Zlękła się. Poznała, że on chce w niej zginąć, że chce się przed czemś za nią schować. Pełna miłości i współczucia oddała mu bez zastrzeżeń całe swoje ciało, cały wstyd... Jęcząc zcicha obejmował ją ramionami, a ona czuła, że to nie jęk bólu rozkoszy. Żałość ją wielka zdjęła i litość, więc gdy uczuła jego wargi na swych ustach, oddała mu się tak, aby mógł o całym święcie zapomnieć.
W podwórzu ognistym rytmem huczała „Marsyljanka.“
A potem rozmawiali leżąc koło siebie.
— Nie denerwuj się — mówiła do niego łagodnie. — Ja wiem, że się niepokoisz, ale wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się zaraz tak przejmować...
Niwiński zapalił powoli papierosa.
Namyślał się.
— Byłem dziś w pewnej naszej instytucji wojskowej — opowiadał niechętnie, opornie. — Spotkałem tam jedngo z naszych polskich jenerałów. Bardzo go cenią, bo dotychczas nikt nie wiedział, że on jest Polakiem... emeryt... Było więcej ludzi, jeden z naszych literatów, zecer w mundurze wojskowym, jakiś nieznajomy pan, jeszcze ktoś tam... Przedstawiono mnie temu panu jenerałowi. Zdzieciniały starzec, poczciwina, trapiony newralgją czy czemś tam innem, łysy staruszek o przypłaszczonej, jakby przyklepanej czaszce — „dziecina“ i „pierzyna“ zarazem. Mówi rozwlekle, bez sensu, bardzo złą polszczyzną. Wi-