Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kami jakaś Atlantyda? Co ty tam właściwie robisz, Helenko?
— Truskawki dzielę — dla siebie i dla ciebie.
— Jak skrupulatnie, z jakiem skupieniem na twarzy! Żeby tylko się nie pomylić i nie dać mi o trzy więcej. Łakomczuchu obrzydliwy!
Roześmiała się.
— Dlaczegóż mam być pokrzywdzona?
Podała mu talerz wielkich, czerwonych truskawek, obsypanych cukrem i oblanych białą, gęstą śmietaną, a potem usiadła przy nim i jedząc pośpiesznie, jak chłopak, mówiła urywanemi zdaniami:
— Wojciechu... Wojtuś... nie gniewaj się.. Wiesz co?... Ja myślę... że ty masz jakieś zmartwienie...
— Zmartwienie? Nie. Nie mam żadnych zmartwień. Przeciwnie. Dobrze mi jest z tobą.
— A mnie się zdaje, że się kwasisz wciąż ze mną w tym banalnym pokoju...
— Niech Bóg broni. Pokój jest jak pokój, głupi trochę, ale mniejsza z tem, a to podwórze lubię ogromnie... Typowo kijowskie!
Podwórze było istotnie prześliczne, olbrzymie, całe otoczone drzewami. W głębi, na małem wzgórzu, rosły trzy smukłe, gęsto liśćmi pokryte, jakby kosmate kasztany, teraz, w świetle popołudnia czerwcowego, podobne do rozgorzałych kolumn malachitowych. Nieraz wołała z ich gęstwiny zielonej kukułka, a wieczorami odzywał się puszczyk. Cudne były te drzewa w dzień, cudne w ciemnym szafirze wieczoru, gdy młody księżyc się o nie ocierał, a jak Szopenowski „Nokturn” tajemnicze i żałobne w nocy, czarne i groźne na tle ścigających się, posępnych chmur. Najprzedziwniej wyglądały jednak nad ranem, za-