Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
PRANIE PARTYJNE

Bezpośredni pociąg osobowy miał stanąć w Osadzie Górniczej o dziewiątej rano. Tadeusz nie spał już o szóstej, mimo że sam jechał w przedziale. Na wypadek przychylnej odpowiedzi ojca, układał plan kampanii.
a) Rozesłanie prób Włazolinu do wszystkich związków sportowych, b) Rozesłanie Zaprawy do wszystkich sal tańca całej Polski.
Uwaga I: Nie zapomnieć o intendencie Prezydium Rady Ministrów Uwaga II: Produkt musi być odpowiednio opakowany, w blaszanych pudełeczkach, z odpowiednim wycięciem na paznokieć.
Uwaga najważniejsza bez cyfry: załatwić rzecz z Rządem. Wyrobić odnośne polecenie Włazolinu dla wojskowych oddziałów górskich.
Potrzebny jest do tego przede wszystkim gruby, angielski płaszcz, okuta teka skórzana i auto ryczące przed bramą Ministerstwa. Musi się wyglądać poważnie. Kapitalistyczny Anglosas w szkocką kratkę.
Płaszcz nowy, własny, zabrał Tadeusz z wieszadła od Chylickiej. Wspaniały raglan, mający po zupełnym wydarciu się wojennym otwierać erę cywilnego ekwipunku.
Kupiwszy ongiś to okrycie wracali z ojcem od krawca przez miasto pod rękę. Była to jedna z niewielu chwil wzajemnego pożycia, którą, bez żadnej przesady, można było nazwać szczęśliwą.
— W twoim wieku nie mogłem marzyć nawet o podobnym płaszczu.
W odpowiedzi, Tadeusz uścisnął po bratersku ramię ojca. Szereg serdecznych chwytów zakończył okrzykiem: — Ale bo też od tego czasu i świat poszedł naprzód!
— Kolosalnie podrożało — westchnął poseł.
No, więc palto! A gdzież teka skórzana, gdzie auto, gdzież inne jeszcze potrzebne szczegóły?
O szczegółach tych, jak o szczegółach przeprowadzenia wynalazków, jak o całym sensie wariackiego przedsięwzięcia wolał Tadeusz nie myśleć dokładnie. Wiedział, że musi się to wszystko skończyć jakimś zerwaniem, rozstaniem, podróżą, zmianą wszystkich warunków.
Tak, czy inaczej, walecznie pojedziemy za granicę — ziewnął do szyby, za którą uciekał wciąż ten sam, porwany, rozkopany, rozdarty widok czarnego zagłębia. Teoria trzech buddystycznych minut, ukoronowanych ostatecznym zawyciem, mogłaby tu święcić niebywałe triumfy.
Mętne zmylone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione, łyse dale zaciekiem błota na ukos przejęte, rząd domków kucych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy, i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę ośmnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym zrostem stali.
Potem tory, szyny, długi rozkręt żelaznych gąsienic i znów gruzły kamienne o płaskich, szklannych skrzelach, kichami zgiętych rur poprzerastane. Zbiorniki: dziesięć metalowych, wypuszczonych brzuchów. Dym się z nich przędzie, wodą podpływają, śmiech piskliwym rozgłosem krząta się wśród węgłów, znów odęta, szara, pusta przestrzeń, nic, nic, jeszcze raz nic, aż gdzieś niziutko w brudnej pachwince ziemskiej zrośnięte chałupy.
Na wszystkich płotach, dworcach, przy osadach i miasteczkach, które pociąg mijał, pełno było afiszów: o wiecach posła Mieniewskiego czerwone, o Dniu Lotniczym białe z amarantową wstęgą w poprzek. Narodowe.
Istna walka plakatów.
Pociąg stanął przed malutką stacją.
— Osada Górnicza! — rozdarł się konduktor.
Tadeusz wysiadł. Na froncie odrapanego budynku stacyjnego widniało czarnymi literami: OSADA GÓRNICZA.
Rozmieściwszy na rękach podkasane gary ruszył ku wyjściu, na żelazny wiadukt, spinający nad stacją dwie części rozrzuconego miasta ...Szło się naprzód długą, nędznie brukowana ulica, zabudowaną rzędem zarządów i dyrekcyj. Spomiędzy przerw muru słał się daleki widok na szare uliczki, zawsze gdzieś w końcu zamknięte wysokim kominem.
Tadeusz nie był tu nigdy, nie znał drogi do Domu Ludowego. Ojciec zapewne musiał był ordynować w owym Domu. Trzeba było iść dalej ku miastu, przed siebie, skąd biegły huczne głosy orkiestry: ciężkie uderzenia bębna i przeraźliwe ryki trąb.
Za nimi w ciężkim kurzu gromada sztandarów. Trzymane na pasach, zakończone błyskiem metalowych godeł, wyrastały mężczyznom w górę, spomiędzy bioder. Pośrodku ociężałych sztandarów niesiono podobiznę samolotu, upstrzoną inicjałami Ligi Lotniczej.
Koślawo wyrysowany aeroplan podobny był do niezmiernie powiększonego owada.
Za sztandarami gromada chudych górników w czarnych surdutach, z krótko przystrzyżonym włosiem na czapkach. Osowiali strażacy w błyszczących hełmach i dostojnicy. Prawdziwi dostojnicy. Idący nie w ordynku, lecz samopas. Gdy od górników zapoconą chudzizną niosło, kwasem starej odzieży, od dostojników tchnęło namaszczonym połyskiem.
— Sztygary, urzędniki!
— Sztygary, urzędniki, księża ich jeszcze z boku zaganiają. Nawet prałat zagania! A to ścierwy...
Między „narodem“ wzdłuż chodnika syczało ustawicznie. Stała tu wszelaka biedota mocno zwarta, a dziwnie lekka w sobie. Młodzi. Twarze w szpic. Kości skórą opięte, blask potu nad zapadłymi oczyma. W rękach mieli grube lachy. Z pomiętych kołnierzy wychodziły im szyje za cienkie, jakoby wydłużone nieustannym podziwem.
Gdy nagle głuche szumy poleciały stronami chodników. Ludzie wionęli w tył, ścisnęli się, a szare i kościste, nito z blachy wycięte kobiety gęgać jęły miarowo:
— O! — O! — O!
Dał się słyszeć gęsty klask kopyt i oto w czarnym kurzu wysforował się pluton konnej policji.
— Kapuścik — swoje wojsko prowadzi! Haftowany Kapuścik!
Kapuścik, haftowany na kołnierzu i granatowych mankietach srebrem oficera policji, caplował w skocznych trawersach... Oczu mu nie było widać spod daszka, jeno dwie rozeżglone szybki cwikiera na piegowatej twarzy. Ochoczy, jasny blondyn. Za oficerem, w sykliwym gwizdaniu pospólstwa sunął pluton.
„Amerykańska dosłowność“ całego tego widoku podnieciła Tadeusza. Spytał skwapliwie o Dom Ludowy.
W odpowiedzi wyszczerzyła się długa, skośna gęba i słowa: — Burdel a nie dom.
Przyprowadziły Tadeusza na miejsce afisze. Nazwisko „POSEŁ MIENIEWSKI“ wytłoczono tak ogromnymi literami, że zdawało się wyskakiwać z wąskiego tła ogłoszeń w powietrze. Dom Ludowy zaklejony był od czwartego piętra aż po sutereny.
Wchodziło się tu bramą zbitą z desek. W podwórzu na skrzyniach z wapnem, belkach, cegłach, jakichś wywróconych kotłach, drabinach, siedziało wszędzie mnóstwo robociarzy. W głębi wznosił się fronton doryckiej świątyni (pewno przyszła sala kina) otoczony rzędem długich, pustych pięter.
Używano jednego tylko, wykończonego wejścia, z boku.
Dzierżąc wysoko oba gary przeciskał się Tadeusz wąskim korytarzem w stronę dalekich drzwi, około których motał się ruch największy. Nareszcie przedarł się aż do samego sekretarza, który trwał za biurkiem w gumowych aureolach kilku sztorcem ulokowanych na ścianie rowerów.
Towarzysz Koza za biurkiem czerwonym, przed zieloną kanapą, pełną stłoczonych gości w obliczu wszelakich diagramów i statystyk partyjnych, wszelakich wykresów i różnokolorowych jajek przynależności politycznej władał okazale sytuacją:
Władał przez okno delegatami, których coraz to inne głowy ukazywały się na parapecie, przez otwarte drzwi wnikał głosem w zgrzytającą głębię korytarza. Równocześnie załatwiał tysiączne telefony, równocześnie przyjmował resztę od kulawego woźnego za papierosy, równocześnie tegoż woźnego częstował jednym papierosem ze świeżego pudełka, równocześnie podpisywał jeszcze pocztę i załatwiał legitymacje partyjne.
Na korytarzu cisnęli się ze Związku, pod oknem na podwórzu szumiał tłum bezrobotnych.
— Mówiłem wam już cztery razy — wrzasnął w stronę okna sekretarz Koza — dziś na wiec zorganizują milicję bezrobotni! To znaczy wy! Organizacja nie jest brama przechodnia, towarzysze! Do Związku taki jeden nie należał, składek nie opłacał, a teraz przychodzi do tego samego Związku o podpis, że jest bezrobotny? U nas też darmo żreć nie dają!
Cisnął im przez okno kilkanaście czerwonych skrawków płóciennych na opaski ramienne. Przewinęły się w słonecznym powietrzu i znikły, rzekłbyś skrawki surowego mięsa, rozszarpane przez setkę chciwych rąk.
Tymczasem w drzwiach zrobiło się czarno od towarzyszy ze Związku. Wołali ciągle na przeróżne głosy — Koza, Koza, Koza — wodzili się z nim dookoła sekretariatu, aż znów oblepili biurko.
Nad tym czerwonym biurkiem z czerwonym gwoździkiem w sztywnej klapie Koza przystanął i dyplomatycznie zamarł pod gradem okrzyków. Biała twarz związkowego sekretarza, nakryta plastrem lnianych włosów, zrobiła się w udanym bezruchu podobną do trupiej główki.
Kiwnął oboma wskazującymi palcami, żeby głowy bliżej pochylili. Gdy pochylili, ilu zdołał, objął ramionami. Zwarli się w jedno słuchające ciało, wtedy zaś zaczął do nich mądrym szeptem:
— Trzeba umieć rządzić. Tak? Tak. Głodnych stawia się do pilnowania chleba. Nie? Tak. Jak bezrobotnym każą pilnować porządku, to mi żaden z nich na wiecu pyska nie otworzy. Mały zysk? Dla mnie duży. Po co mamy sami iść na komunistów?
Znowu roztrącił wszystkie głowy i wykrzyknął oficjalnie: — Tamci robią milicję a wy, ze swej strony, macie placu pilnować, nie tu nade mną wytrząchać głupie wątpliwości!!
Pauzę, jaka potem nastąpiła, uznał Tadeusz za stosowaną do przedstawienia się. Nazwisko jego wywołało demokratyczny podziw. Ręce mu podano, jak równemu, lecz zaraz pustka wytworzyła się dookoła.
— Mówicie, sekretarzu, żeby placu pilnować? O jakiż tu plac chodzi?
Towarzysz Koza nakazał ruchem skurczonych pięści ogólne milczenie i odpowiedział:
— Wycelowało się tym wiecem w jak najlepszą pogodę, teraz chodzi o plac. Wiec mamy na starym targowisku. Jak propaganda Lotnicza ustawi gdzie blisko przemówienia swoje motory, to przecie nawet takie słowa, jak waszego tatuńcia, zaterkocze.
Tadeusz niecierpliwie oznajmił Kozie, że musi się zaraz widzieć z ojcem. Poszli na pierwsze piętro i przez rumowisko niewykończonych lokali dobrnęli przed świeżo malowane drzwi.
Towarzysz Koza nie chciał wejść do środka. Za żadne skarby, za nic. Przecież tam właśnie, wewnątrz, odbywało się teraz pranie całego Okręgu.
— Pranie partyjne! Postawcie towarzyszu garnki na ziemi i czekajcie.
Z uszami przy drzwiach uśmiechali się do siebie uprzejmie. Za ścianą rozlegały się ciężkie, miarowe kroki.
— To ojciec tak łazi — ucieszył się Tadeusz.
— Ma o co łazić! Kaszy tu narobili! Tutejszy poseł Drążek. Znacie Drążka?
— Nie znam. — Tadeusz odsuwał się w tył, z ust bowiem sekretarza tchnęło jakby mięsem surowym.
Podczas upałów psy mają oddech o tak mdłej woni.
— Nie znacie?! — Koza zbladł i przysunąwszy twarz do twarzy Tadeusza szeptał lepkimi słowy:
— Drążek wszystkie kredyty na ten Dom ciągnie. Z podatków, nie z podatków. Niczego nie dopatrzy; aby tylko na Dom. Wczoraj zamiast wypłaty porozbijał mordy murarzom. Tymczasem Województwo nie chce tych kredytów zatwierdzić. Kapitał też, gdzie może, intryguje. Ma przecie swoich ludzi w Województwie i wszędzie. Więc tu postawę teraz trzeba mieć zupełną! Na wiecach triumfują wywrotowcy, partia robi bokami, składek nikt nie płaci. Związek stopniał jak masło. Bezrobotni przed magistratem stoją we dnie i w nocy. Bo ja wam mówię, że kapitał chce teraz strejku, chce. A to jest w dzisiejszej chwili, bez żadnych zapasów w klasie robotniczej, zbrodnia!
Na szczęście za drzwiami wybuchła znów rozmowa. Koza wtulił głowę w ramiona. Jeden głos wielki, rozległy, przedęty, drugi twardy, ziarnisty, oporny.
Ten głos wielki, to poseł Mieniewski.
Od pierwszego papierosa rannego przyjmował. Każdym ruchem, gestem, słowem uczył, działał i poprawiał. Zawsze po takim objeździe dowodził kolegom klubowym: — Gdyby można, własną skórę należałoby zedrzeć z siebie i porozwieszać na widok towarzyszy serce, nerki, wątrobę, żeby mogli nawskroś swego posła przejrzeć.
Dziś uczył tak w Osadzie Górniczej już od samego rana. Zaczęło się od delegacji inwalidów. Gromada nieszczęśliwych kikutów wymachiwała przed blaszaną umywalnią. Skarżyli się na partię, że im posady stróżów na kopalniach zdmuchuje sprzed nosa regularnie.
Pierwsze, ranne delegacje załatwiał poseł nieomal mechanicznie, z olbrzymią, wieloletnią wprawą, jak wzięty bardzo doktor załatwia ubogich, nieuleczalnie chorych.
Później dopiero następowało przesłuchiwanie miejscowych kacyków partyjnych. Leader zaczynał je od ciężkiego westchnienia w stronę tylko co pożegnanych „dobrych, prostych ludzi“. Przy właściwym „praniu“ zmieniał całkowicie metodę. O ile prostakom okazywał zdrowie, energię, dziarskość niewyczerpaną, o tyle tuzów przestraszał zupełnym wyczerpaniem nadwątlonych sił.
Przegląd szanownych schorzeń, fizycznego wydarcia się zmuszał kacyków lokalnych do wielebnego milczenia.
Gdy umilkli, zaczynał leader pranie. Miał do tego aż za wiele sposobności: partię żarła od dołu komuna. Tak, tak, za obce pieniądze. Ale obce pieniądze nigdy nie staną się życiem. A tu, po prostu rzesze biednych, bezrobotnych ludzi. Otumanionych. Rozgorączkowanych nędzą. Więc nie pieniądze, nędza... Głodna, lecz natchniona: wydawała ze siebie hasła. Głupie, nierealne, a zatem odpowiednio piękne. Gdy rozprawiał się z nimi, miał niejednokrotnie wrażenie, że mu w mózgu naczynia krwionośne pękają iskrami białych ogni. Było bowiem w tych hasłach, przy całym idiotyzmie maksymalizmu coś wiecznego.
A wierzch partii? Ludzie, których sam wychowywał? Byli teraz właśnie u zenitu. Prześliczne żniwo pedagoga: dopadli sadła, władzy, wpływu i darli, aż się im uszy trzęsły.
— Proszę was — ryknął nagle w stronę posła Drążka — nie macie co wytrzeszczać na mnie oczu! Dla tej budy, dla takiej murowanej chimery z greckim klozetem w środku, rozbijacie organizację! Każdemu z was władzy się zachciewa. Każdy się pcha tylko w ciało, mięso, w krupy. Kapitał już wam „umowę“ na kopalniach wypowiedział. Będziecie tu mieli straszliwe bezrobocie. Dziesięć razy większe, niż teraz macie. I kto wam pomoże, rząd? Darliście z tego rządu na Dom. Siedzi się przez was w kieszeni u rządu!!
Każdy z was taki będzie dorobkiewicz, taka żyła, tak się będzie rozpychał, byle rządził. — Poseł Mieniewski walił pięścią w stół, oczy mu bielały, z pasji: — A cóż pan myślisz? Duchem się prowadzi masy, nie samymi krupami! Ale każdy z was woli zostać ekonomem w kurniku, byle panował!
Do wściekłości doprowadzało leadera, że Drążek na niego nie patrzył. Nie patrzył. Wodził oczyma po świeżych łukach drewnianych nie pokrytej jeszcze papą widowni Domu Ludowego.
Poseł Drążek liczył w umyśle, ile będzie kosztowała papa, skąd weźmie dla murarzy, ile winien jeszcze żydom za wapno, czy rada miejska kupi nową cegielnię, z której by cegła taniej przyszła? Że „umowa“ robotnicza z kapitałem zahacza się o uznanie kredytów na Dom w Województwie. I wiele, wiele innych tego gatunku spraw, wcale nie łatwych. Więc wszelką złość hamował. Trzeba było hamować.
Rycz, wymyślaj, na toś jest właśnie leader. Na to się właśnie buduje ten dom, że gdy, wszystkie leadery, zejdziecie się przed nowymi wyborami obsadzać okręgi i powiecie: — Drążek to prosty cham — wtedy Drążek jest sobie już od dawna administratorem Domu, a na was gwiżdże.
Wyprostował się, odął i rzekł:
— Każdy pracuje, towarzyszu pośle, jak rozumie. Coś trwałego każdy chce po sobie pozostawić.
— Ogromnie trwała zdobycz! Siedzisz pan w kompromisach, długach, zależnościach po uszy!
Na to Drążek: — Jest rada: gdyby teraz wynająć lokale, które się wykańcza, to za te pieniądze można by dalej prowadzić budowę, aż miło.
— Bardzo miło: to pan hotel tutejszym łajdakom wybuduje — krzyknął Mieniewski — a robotnik będzie w tym hotelu sługusem. I masz pan jeszcze czelność kazać mi to zwiedzać z towarzyszami. Niebywała historia!
Drzwi skrzypły, bujnęły się nieśmiało w przód, w tył, weszli Koza z Tadeuszem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.