Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przychodzi do tego samego Związku o podpis, że jest bezrobotny? U nas też darmo żreć nie dają!
Cisnął im przez okno kilkanaście czerwonych skrawków płóciennych na opaski ramienne. Przewinęły się w słonecznym powietrzu i znikły, rzekłbyś skrawki surowego mięsa, rozszarpane przez setkę chciwych rąk.
Tymczasem w drzwiach zrobiło się czarno od towarzyszy ze Związku. Wołali ciągle na przeróżne głosy — Koza, Koza, Koza — wodzili się z nim dookoła sekretariatu, aż znów oblepili biurko.
Nad tym czerwonym biurkiem z czerwonym gwoździkiem w sztywnej klapie Koza przystanął i dyplomatycznie zamarł pod gradem okrzyków. Biała twarz związkowego sekretarza, nakryta plastrem lnianych włosów, zrobiła się w udanym bezruchu podobną do trupiej główki.
Kiwnął oboma wskazującymi palcami, żeby głowy bliżej pochylili. Gdy pochylili, ilu zdołał, objął ramionami. Zwarli się w jedno słuchające ciało, wtedy zaś zaczął do nich mądrym szeptem:
— Trzeba umieć rządzić. Tak? Tak. Głodnych stawia się do pilnowania chleba. Nie? Tak. Jak bezrobotnym każą pilnować porządku, to mi żaden z nich na wiecu pyska nie otworzy. Mały zysk? Dla mnie duży. Po co mamy sami iść na komunistów?
Znowu roztrącił wszystkie głowy i wykrzyknął oficjalnie: — Tamci robią milicję a wy, ze swej strony, macie placu pilnować, nie tu nade mną wytrząchać głupie wątpliwości!!
Pauzę, jaka potem nastąpiła, uznał Tadeusz za