Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stosowaną do przedstawienia się. Nazwisko jego wywołało demokratyczny podziw. Ręce mu podano, jak równemu, lecz zaraz pustka wytworzyła się dookoła.
— Mówicie, sekretarzu, żeby placu pilnować? O jakiż tu plac chodzi?
Towarzysz Koza nakazał ruchem skurczonych pięści ogólne milczenie i odpowiedział:
— Wycelowało się tym wiecem w jak najlepszą pogodę, teraz chodzi o plac. Wiec mamy na starym targowisku. Jak propaganda Lotnicza ustawi gdzie blisko przemówienia swoje motory, to przecie nawet takie słowa, jak waszego tatuńcia, zaterkocze.
Tadeusz niecierpliwie oznajmił Kozie, że musi się zaraz widzieć z ojcem. Poszli na pierwsze piętro i przez rumowisko niewykończonych lokali dobrnęli przed świeżo malowane drzwi.
Towarzysz Koza nie chciał wejść do środka. Za żadne skarby, za nic. Przecież tam właśnie, wewnątrz, odbywało się teraz pranie całego Okręgu.
— Pranie partyjne! Postawcie towarzyszu garnki na ziemi i czekajcie.
Z uszami przy drzwiach uśmiechali się do siebie uprzejmie. Za ścianą rozlegały się ciężkie, miarowe kroki.
— To ojciec tak łazi — ucieszył się Tadeusz.
— Ma o co łazić! Kaszy tu narobili! Tutejszy poseł Drążek. Znacie Drążka?
— Nie znam. — Tadeusz odsuwał się w tył, z ust bowiem sekretarza tchnęło jakby mięsem surowym.