Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podczas upałów psy mają oddech o tak mdłej woni.
— Nie znacie?! — Koza zbladł i przysunąwszy twarz do twarzy Tadeusza szeptał lepkimi słowy:
— Drążek wszystkie kredyty na ten Dom ciągnie. Z podatków, nie z podatków. Niczego nie dopatrzy; aby tylko na Dom. Wczoraj zamiast wypłaty porozbijał mordy murarzom. Tymczasem Województwo nie chce tych kredytów zatwierdzić. Kapitał też, gdzie może, intryguje. Ma przecie swoich ludzi w Województwie i wszędzie. Więc tu postawę teraz trzeba mieć zupełną! Na wiecach triumfują wywrotowcy, partia robi bokami, składek nikt nie płaci. Związek stopniał jak masło. Bezrobotni przed magistratem stoją we dnie i w nocy. Bo ja wam mówię, że kapitał chce teraz strejku, chce. A to jest w dzisiejszej chwili, bez żadnych zapasów w klasie robotniczej, zbrodnia!
Na szczęście za drzwiami wybuchła znów rozmowa. Koza wtulił głowę w ramiona. Jeden głos wielki, rozległy, przedęty, drugi twardy, ziarnisty, oporny.
Ten głos wielki, to poseł Mieniewski.
Od pierwszego papierosa rannego przyjmował. Każdym ruchem, gestem, słowem uczył, działał i poprawiał. Zawsze po takim objeździe dowodził kolegom klubowym: — Gdyby można, własną skórę należałoby zedrzeć z siebie i porozwieszać na widok towarzyszy serce, nerki, wątrobę, żeby mogli nawskroś swego posła przejrzeć.
Dziś uczył tak w Osadzie Górniczej już od samego rana. Zaczęło się od delegacji inwalidów. Gromada nieszczęśliwych kikutów wymachiwała przed blaszaną