Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

umywalnią. Skarżyli się na partię, że im posady stróżów na kopalniach zdmuchuje sprzed nosa regularnie.
Pierwsze, ranne delegacje załatwiał poseł nieomal mechanicznie, z olbrzymią, wieloletnią wprawą, jak wzięty bardzo doktor załatwia ubogich, nieuleczalnie chorych.
Później dopiero następowało przesłuchiwanie miejscowych kacyków partyjnych. Leader zaczynał je od ciężkiego westchnienia w stronę tylko co pożegnanych „dobrych, prostych ludzi“. Przy właściwym „praniu“ zmieniał całkowicie metodę. O ile prostakom okazywał zdrowie, energię, dziarskość niewyczerpaną, o tyle tuzów przestraszał zupełnym wyczerpaniem nadwątlonych sił.
Przegląd szanownych schorzeń, fizycznego wydarcia się zmuszał kacyków lokalnych do wielebnego milczenia.
Gdy umilkli, zaczynał leader pranie. Miał do tego aż za wiele sposobności: partię żarła od dołu komuna. Tak, tak, za obce pieniądze. Ale obce pieniądze nigdy nie staną się życiem. A tu, po prostu rzesze biednych, bezrobotnych ludzi. Otumanionych. Rozgorączkowanych nędzą. Więc nie pieniądze, nędza... Głodna, lecz natchniona: wydawała ze siebie hasła. Głupie, nierealne, a zatem odpowiednio piękne. Gdy rozprawiał się z nimi, miał niejednokrotnie wrażenie, że mu w mózgu naczynia krwionośne pękają iskrami białych ogni. Było bowiem w tych hasłach, przy całym idiotyzmie maksymalizmu coś wiecznego.