Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ryckiej świątyni (pewno przyszła sala kina) otoczony rzędem długich, pustych pięter.
Używano jednego tylko, wykończonego wejścia, z boku.
Dzierżąc wysoko oba gary przeciskał się Tadeusz wąskim korytarzem w stronę dalekich drzwi, około których motał się ruch największy. Nareszcie przedarł się aż do samego sekretarza, który trwał za biurkiem w gumowych aureolach kilku sztorcem ulokowanych na ścianie rowerów.
Towarzysz Koza za biurkiem czerwonym, przed zieloną kanapą, pełną stłoczonych gości w obliczu wszelakich diagramów i statystyk partyjnych, wszelakich wykresów i różnokolorowych jajek przynależności politycznej władał okazale sytuacją:
Władał przez okno delegatami, których coraz to inne głowy ukazywały się na parapecie, przez otwarte drzwi wnikał głosem w zgrzytającą głębię korytarza. Równocześnie załatwiał tysiączne telefony, równocześnie przyjmował resztę od kulawego woźnego za papierosy, równocześnie tegoż woźnego częstował jednym papierosem ze świeżego pudełka, równocześnie podpisywał jeszcze pocztę i załatwiał legitymacje partyjne.
Na korytarzu cisnęli się ze Związku, pod oknem na podwórzu szumiał tłum bezrobotnych.
— Mówiłem wam już cztery razy — wrzasnął w stronę okna sekretarz Koza — dziś na wiec zorganizują milicję bezrobotni! To znaczy wy! Organizacja nie jest brama przechodnia, towarzysze! Do Związku taki jeden nie należał, składek nie opłacał, a teraz