Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

między przerw muru słał się daleki widok na szare uliczki, zawsze gdzieś w końcu zamknięte wysokim kominem.
Tadeusz nie był tu nigdy, nie znał drogi do Domu Ludowego. Ojciec zapewne musiał był ordynować w owym Domu. Trzeba było iść dalej ku miastu, przed siebie, skąd biegły huczne głosy orkiestry: ciężkie uderzenia bębna i przeraźliwe ryki trąb.
Za nimi w ciężkim kurzu gromada sztandarów. Trzymane na pasach, zakończone błyskiem metalowych godeł, wyrastały mężczyznom w górę, spomiędzy bioder. Pośrodku ociężałych sztandarów niesiono podobiznę samolotu, upstrzoną inicjałami Ligi Lotniczej.
Koślawo wyrysowany aeroplan podobny był do niezmiernie powiększonego owada.
Za sztandarami gromada chudych górników w czarnych surdutach, z krótko przystrzyżonym włosiem na czapkach. Osowiali strażacy w błyszczących hełmach i dostojnicy. Prawdziwi dostojnicy. Idący nie w ordynku, lecz samopas. Gdy od górników zapoconą chudzizną niosło, kwasem starej odzieży, od dostojników tchnęło namaszczonym połyskiem.
— Sztygary, urzędniki!
— Sztygary, urzędniki, księża ich jeszcze z boku zaganiają. Nawet prałat zagania! A to ścierwy...
Między „narodem“ wzdłuż chodnika syczało ustawicznie. Stała tu wszelaka biedota mocno zwarta, a dziwnie lekka w sobie. Młodzi. Twarze w szpic. Kości skórą opięte, blask potu nad zapadłymi oczyma. W rękach mieli grube lachy. Z pomiętych kołnierzy