Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przejęte, rząd domków kucych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy, i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę ośmnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym zrostem stali.
Potem tory, szyny, długi rozkręt żelaznych gąsienic i znów gruzły kamienne o płaskich, szklannych skrzelach, kichami zgiętych rur poprzerastane. Zbiorniki: dziesięć metalowych, wypuszczonych brzuchów. Dym się z nich przędzie, wodą podpływają, śmiech piskliwym rozgłosem krząta się wśród węgłów, znów odęta, szara, pusta przestrzeń, nic, nic, jeszcze raz nic, aż gdzieś niziutko w brudnej pachwince ziemskiej zrośnięte chałupy.
Na wszystkich płotach, dworcach, przy osadach i miasteczkach, które pociąg mijał, pełno było afiszów: o wiecach posła Mieniewskiego czerwone, o Dniu Lotniczym białe z amarantową wstęgą w poprzek. Narodowe.
Istna walka plakatów.
Pociąg stanął przed malutką stacją.
— Osada Górnicza! — rozdarł się konduktor.
Tadeusz wysiadł. Na froncie odrapanego budynku stacyjnego widniało czarnymi literami: OSADA GÓRNICZA.
Rozmieściwszy na rękach podkasane gary ruszył ku wyjściu, na żelazny wiadukt, spinający nad stacją dwie części rozrzuconego miasta ...Szło się naprzód długą, nędznie brukowana ulica, zabudowaną rzędem zarządów i dyrekcyj. Spo-