Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Płaszcz nowy, własny, zabrał Tadeusz z wieszadła od Chylickiej. Wspaniały raglan, mający po zupełnym wydarciu się wojennym otwierać erę cywilnego ekwipunku.
Kupiwszy ongiś to okrycie wracali z ojcem od krawca przez miasto pod rękę. Była to jedna z niewielu chwil wzajemnego pożycia, którą, bez żadnej przesady, można było nazwać szczęśliwą.
— W twoim wieku nie mogłem marzyć nawet o podobnym płaszczu.
W odpowiedzi, Tadeusz uścisnął po bratersku ramię ojca. Szereg serdecznych chwytów zakończył okrzykiem: — Ale bo też od tego czasu i świat poszedł naprzód!
— Kolosalnie podrożało — westchnął poseł.
No, więc palto! A gdzież teka skórzana, gdzie auto, gdzież inne jeszcze potrzebne szczegóły?
O szczegółach tych, jak o szczegółach przeprowadzenia wynalazków, jak o całym sensie wariackiego przedsięwzięcia wolał Tadeusz nie myśleć dokładnie. Wiedział, że musi się to wszystko skończyć jakimś zerwaniem, rozstaniem, podróżą, zmianą wszystkich warunków.
Tak, czy inaczej, walecznie pojedziemy za granicę — ziewnął do szyby, za którą uciekał wciąż ten sam, porwany, rozkopany, rozdarty widok czarnego zagłębia. Teoria trzech buddystycznych minut, ukoronowanych ostatecznym zawyciem, mogłaby tu święcić niebywałe triumfy.
Mętne zmylone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione, łyse dale zaciekiem błota na ukos