Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
KING OF ENGLAND

Rzucał się na łóżku, wzywał pomocy, to znów otwierał powieki i ze zdumieniem patrzył przez splątane rzęsy na wysoką ścianę sosnowego lasu, okrytą szronem.
Sosny rozpływały się we mgle i znów, jeszcze raz to samo: Tadeusz Mieniewski, nie w gimnazjalnym mundurku, lecz w uniformie porucznika artylerii legionów, mimo że się to przed wojną odbywa, zdaje maturę. Patrzy z przerażeniem na twarze komisji egzaminacyjnej. Twarze ryją nosami po papierze i węszą nad zielonym suknem...
W niezrozumiałym wydłużeniu tej chwili dostrzega surowe oblicze ojca. Oblicze to unosi się wysoko, na jednym miejscu, jak balon na uwięzi.
Jeszcze raz przesuwa się przed Tadeuszem ściana oszronionego lasu — białe, wysokie i ponad wszelką miarę ogromne gałęzie kołyszą szumiącą ciszę, a oto już za późno!!! Tadeusz Mieniewski w mundurze porucznika artylerii pada do nóg komisji egzaminacyjnej. Błaga o litość. Profesorowie odwracają się ze wstrętem, inspektor rzuca delikwentowi na głowę stos książek. Wtedy on, Tadeusz Mieniewski, w niepojętych susach czasu przedwojenny maturzysta a zarazem porucznik, nakazuje ogień swej baterii.
Ze wszystkich belfrów pozostaje niepozorna kupka skorup.
Siadł na łóżku. Matura, belfry, bateria to przecie tylko sen.
— Przechylam się nieodwołalnie — postanowił Tadeusz rozcierając zmarznięte ramiona — na stronę wynalazków.
Dwaj bracia, Tadeusz i Stanisław Mieniewscy — dwa wynalazki: Włazolin i Zaprawa.
Tu je odkryli, stąd, z głupiego Borysławia, oczywiście po załatwieniu kilku jeszcze technicznych szczegółów, nie zatrzymują się już chyba w zwycięskim pochodzie aż w Australii.
Cała koncepcja rzeczy polegała na spostrzeżeniu, mającym walory amerykańskiej dosłowności: ludzie nie zdają sobie sprawy, że główną część życia wypełniają im nogi. Miłość, pośpiech, wojna, turystyka, taniec, sport, to wszystko nogi!
— Pomyśl no chwilę o tańcu i sporcie w związku z przetworem nafty — mawiał Tadeusz do młodszego brata. — Co to znaczy taniec? Taniec to nogi w stosunku do posadzki. Tak czy nie?
Stanisław uznał, że tak.
Jeżeli zaś chodzi o sport w związku z przetworem naftowym? Oczywiście narty! Właściwa czepliwość nart na śniegu wywołana odpowiednią „lepliwością“ przetworu.
Tak doszli do owych wynalazków.
Tadeusz patrzył na nie po owym śnie głupim z wielką wdzięcznością. Wypisane były w projekcie ogłoszeń na przeciwległej ścianie.
Pierwszy projekt plakatu:

WYRĘKA NARCIARZY — WŁAZOLIN!

Poniżej mieli wypisać jakąś zagraniczną nazwę, nie wymyśloną dotąd, bardzo potrzebną, która by dodała wynalazkowi międzynarodowego sensu. Na nazwę tę czekały grube, pięknie wygięte nawiasy machnięte sepią przez afisz.
Pod pustymi nawiasami szły kraje północne: Szwecja, Norwegia, Finlandia, ewentualnie Spitzberg i Dania, co do której należało w końcu sprawdzić, czy ma jakieś góry?
Słowem kraje pozostające już pod przyszłą władzą Włazolinu. Obok projektu ogłoszenia wisiała jubileuszowa fotografia ojca. Tadeusz patrzył na nią ze wzruszeniem. Nie dlatego, że obaj z bratem potrzebowali od starego pieniędzy. Ale miło ci chyba będzie, stary, gdy nareszcie dzięki takiemu oto głupiemu nawet może wynalazkowi przestaniesz użerać się z synem o parę groszy!

Tyś jest poseł, dygnitarz, leader, a my sobie będziemy byle czym. Daj Boże zdrowie!
WŁAZOLIN — ZAPRAWA.

Dwaj bracia, dwa afisze, dwa niskie tapczany, rozwłóczone po podłodze fajerki, zachlapana kuchenka, dwa huculskie garnki. W nich właśnie pierwsza próba wynalazku pojedzie dziś w świat.
Trochę broni nad portretem ojca skrzyżowanej, za oknem, obojętny las, w izbie zimno, licha derka zamiast uczciwej kołdry. Tadeusz dodawał jedno do drugiego, sumował pobłażliwie, przebaczał ubóstwu, dziękował przykremu opuszczeniu, bo czyż to wszystko razem nie jest właśnie typową w świat odskocznią?!
W koszuli nocnej wyskoczył na podłogę. Mimo, że z otwartego okna ciągnął jesienny ziąb, rozpoczął gimnastykę. W zwietrzałej szybie zwierciadełka, na tle ciemnych, nieruchliwych sosen ukazywały się to wyprężone ramiona, to długie, świetne nogi, to znowu tors wypukły, wybornie podcieniony mięśniami.
Nagle gwiazda wirujących w szybce ramion znikła, tylko dołem, tuż nad srebrną ramką sunął szczyt pochylonego grzbietu: Tadeusz, wedle zasady angielskich trenerów, biegał po pokoju na czworakach.
Razem z napływem krwi wpadła mu do głowy myśl zasadnicza. Przyskoczył do półki i wywalił z niej całą baterię ospałych tomów prawa na podłogę.
Nareszcie! Sprawa wszelkich uniwersytetów rozwiązana...
Z odgłosem ciężkich książek, jak gdyby cały łańcuch żmudnych, szarych lat rozkruszył się i rozwiał bez reszty. Została tylko radość. Płocha i nieopatrzna. Tym milsza właśnie! Uśmiechnął się zalotnie do fotografii ojca: — I tak, stary, nie dawałeś dość pieniędzy!
Przywdział znoszony płaszcz żołnierski. Nie troszcząc się już o rozkraczone książki, z browningiem w kieszeni, z dzirytem własnego wyrobu w dłoni wyszedł na ganek.
Zatrzymał się tu, aby ostatni raz przed wyjazdem objąć spojrzeniem miejsce, od którego zacznie się nowa era.
Na dole, w lesistej kotlince stał szyb amerykański, pensylwański, wspaniały. Nie galicyjsko-kanadyjska łataninka, lecz gmach pędzony elektrycznością. Wszystko strzeliste, w kształcie celowym streszczone, lekkie a ogromne.
Tadeusz dostrzegł brata na dole, koło kuźni. Z płomienisk, niby z krwawych ran krople, pryskały skry na podwórze. Prószyły czerwonym deszczem między ludzi, na których czele łaził z miejsca na miejsce olbrzymi wiertacz, Amerykanin.
Bracia skrzyknęli się, że konie będą za godzinę, i Tadeusz, jak co dzień, poleciał na swój trening w góry.
W niespełna półtora godziny później siedzieli w mieście, w restauracji klubowej, z rozłąki smutni, oczekiwaniem rozstania znudzeni.
Jedli.
Tadeusz gadał nieustannie.
— Widzisz tego fagasa w zaplamionym surducie, stoliki suchotnicze, tych gudłajów jakichś żrących obok, patrzysz na ten bufet odrapany i przyznaj, czy nie czujesz się poprostu skazańcem?
— Może trochę za dużo?
— Nie za dużo, bracie. Praktykujesz, potem odwalisz, bracie, resztę politechniki, potem wiercić tu będziesz — i co? Nic. Gdybym został prawnikiem, byłoby to samo. Tak, czy inaczej, będą cię tu silniejsi od ciebie okradali. A ich znów inni. Bez końca. Gdy tymczasem...
Łzy nakręciły mu się w oczach. Proste, łatwe, z czystości sumienia płynące. Szczera, miła szlachetność dopraszała się głosu — nie znaleźć go w tym świecie. Cały świat jest skazańcem!
Nie mogli się pogodzić. Stanisław uznawał jednak niektóre wartości jako pewne. W pewności można znaleźć ostoję. Wobec tego Tadeusz położył zegarek na brudnej serwecie i polecił — obydwom, jako sytuacji — trzy minuty bez przerwy patrzeć w okno.
Rodzaj doświadczenia.
Patrzyli.
— Błoto. — Konstatował dosłownie Tadeusz. — Policjant z teczką papierów. Baba wstąpiła do sklepiku. Dwaj chłopi. Powóz. Jedzie pan dyrektor. A teraz?
Liczył sekundy do czterdziestu, osiemdziesięciu — nikt nie jechał, nikt nie szedł. Tłuste błoto lśniło na gościńcu.
— Nic się nie dzieje.
Patrzyli na siebie niechętnie, w wytrzeszczonych źrenicach znajdując wzajemne podobieństwo. Te same ptasie twarze, krogulcze nosy ojca, zmysłowe wargi i gorące oczy matki.
Rzecz taka możliwa jest tylko pomiędzy braćmi: obrzydzenie, płynące z najdroższego podobieństwa.
— Jesteś idiota — obruszył się Stanisław.
— Nie. Każdy, kto przerwie swe zajęcie i bodaj trzy minuty popatrzy przytomnie na to, co go otacza, wierz mi, zawyje z przerażenia! Trzy minuty ścisłości, „buddystyczne“ trzy minuty. Dlatego górą nasze wynalazki.
— Żeby tylko ojciec chciał dać pieniądze.
— Niech nas spłaci — grymasił Tadeusz — z rozkoszą sprzedam mu synostwo.
— Ja też.
Zaczęli liczyć przypuszczalne dochody ojca. Diety poselskie, pensję redaktorską jedną, drugą. Tu i tam jakiś udział? Chyba też jakieś mocne akcje?
Cyfry sumowali na zatłuszczonym rachunku restauracyjnym.
— Ojciec może dać akurat, ile nam trzeba do pchnięcia wynalazków naprzód. Wtedy raz na zawsze spadamy mu z karku.
Stanisław nie był za natychmiastowym spadaniem z karku.
— No więc ja kwituję z uniwersytetu, a ty będziesz dalej trzymał się nafty. Liczmy teraz wydatki. Ileż go kosztuje dom?
Domem nazywano matkę, żyjącą cierpliwie w pięciu dawnych, jakże dawnych pokojach. Finansowa dom nie był groźny.
— Bierzmy dalej, idylla...
Tę stronę ojcowskiego życia, czyli związek z inną kobietą, nazywali dla ścisłości idyllą, lub obszerniej — izdebką z pelargonią.
Tadeusz wzruszył ramionami:
— To też nic nie kosztuje. Zastaje ojcu jeszcze kupa floty! Płacąc rachunek kelnerowi powtarzał machinalnie: — Kupa floty.
Wstali. Każdy z huculskim garem przetworu starannie zapakowanym w gazetę. Wyszli.
— Jestem pewien — rzekł Tadeusz w jęczących drzwiach lokalu — żem tu był ostatni raz w życiu. Teraz w świat.
Ustawili gary pod siedzeniem bryczki, stangret poderwał konie.
Niebo wisiało nad drogą szare, ciężkie, deszcz zacinał ukośnie, do małych domków, jednopiętrowych biur, budek i spróchniałych parkanów lepiły się wciąż świeże grudy.
Pod drewnianymi chodnikami rwała tęczowa woda, przez pół z naftą. Ze wszystkich gór sąsiednich fukały głośno białe stożki pary.
Stanisław odgrodził się kocem. Może lepiej odgrodzić się właśnie? Przyszło mu na myśl, że jeżeli Tadeusz wyłamie, zbuntuje się, to ojciec, chociażby dla przykładu tylko, skupi wszystkie wysiłki na pozostałym synu.
— Możesz ojcu powiedzieć — zaczął — że pomagałem ci o ile chodzi o skład chemiczny twoich wynalazków. Tak, owszem. Ale jeżeli chodzi o przeprowadzenie rzeczy i o nasze warunki: nie stawiam żadnych. Zachowuję neutralność.
Bryczka wyjechała już i miasta i grzęznąć po osie szła przez nagi wydmuch, tam i sam osłoniony wrosłymi w grunt po okna chałupami górników. W szklanych wróbelkach na telegraficznym słupie piszczał ciekły głos jesieni, na drutach drżały zlepione kosmyki roślinnych ostatków.
Bracia patrzyli sobie w oczy. Ze zmrużonych źrenic wiatr pędził im łzy. Pierwszy zaśmiał się Tadeusz, otwarcie, jasno, pełną braterską zgodą.
Wtem od strony chałup wypadł powóz w dwa siwki zaprzężony, wachlarze brudnej wody przed siebie miotający, pełen pisku kobiecego i śmiechu. Gdy się mijali, bryznęło spod kół Stanisławowi za kołnierz, Tadeusz ciężką pecyną błota dostał prosto w twarz.
— Dla Amerykanów dziwki wiozą — stwierdził statecznie furman.
— Nie wiesz? Po każdej wypłacie wyjeżdża od nas z szybu pusty powóz. — Stanisław referował przedmiotowo. — Kobiety znają już nasz zaprząg. Które chcą wsiadają, jadą prosto na górę, tam naprzód wykąpią się i już gotowe. To, bracie, nie buddystyczne trzy minuty, a amerykańskie dolary.
Tadeusz otarł twarz z błota i naciągając stare, wojskowe jeszcze rękawice: — Ale imamy właśnie tytuł dla Włazolinu! — zawołał. — Z dalekiej drogi, za cudze pieniądze przyjechawszy, walić w zęby i kazać sobie za to grubo płacić. Nasz tytuł: King of England.
Myśleli nad tą nazwą chodząc po stacji. Czy międzynarodowe stosunki pozwalają na nazwę angielską?
Tadeusz nie chciał już o żadnej innej słyszeć. Z huculskimi garnkami na rękach wołał do brata z okna trzeciej klasy przez śnieg:
King of England! Doskonałe! Takie królewskie i kapitalistyczne! I kolonialne, w kratkę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.