Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
WŁAZOLIN — ZAPRAWA.

Dwaj bracia, dwa afisze, dwa niskie tapczany, rozwłóczone po podłodze fajerki, zachlapana kuchenka, dwa huculskie garnki. W nich właśnie pierwsza próba wynalazku pojedzie dziś w świat.
Trochę broni nad portretem ojca skrzyżowanej, za oknem, obojętny las, w izbie zimno, licha derka zamiast uczciwej kołdry. Tadeusz dodawał jedno do drugiego, sumował pobłażliwie, przebaczał ubóstwu, dziękował przykremu opuszczeniu, bo czyż to wszystko razem nie jest właśnie typową w świat odskocznią?!
W koszuli nocnej wyskoczył na podłogę. Mimo, że z otwartego okna ciągnął jesienny ziąb, rozpoczął gimnastykę. W zwietrzałej szybie zwierciadełka, na tle ciemnych, nieruchliwych sosen ukazywały się to wyprężone ramiona, to długie, świetne nogi, to znowu tors wypukły, wybornie podcieniony mięśniami.
Nagle gwiazda wirujących w szybce ramion znikła, tylko dołem, tuż nad srebrną ramką sunął szczyt pochylonego grzbietu: Tadeusz, wedle zasady angielskich trenerów, biegał po pokoju na czworakach.
Razem z napływem krwi wpadła mu do głowy myśl zasadnicza. Przyskoczył do półki i wywalił z niej całą baterię ospałych tomów prawa na podłogę.
Nareszcie! Sprawa wszelkich uniwersytetów rozwiązana...
Z odgłosem ciężkich książek, jak gdyby cały łańcuch żmudnych, szarych lat rozkruszył się i rozwiał bez reszty. Została tylko radość. Płocha i nieopatrzna. Tym milsza właśnie! Uśmiechnął się za-