Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lotnie do fotografii ojca: — I tak, stary, nie dawałeś dość pieniędzy!
Przywdział znoszony płaszcz żołnierski. Nie troszcząc się już o rozkraczone książki, z browningiem w kieszeni, z dzirytem własnego wyrobu w dłoni wyszedł na ganek.
Zatrzymał się tu, aby ostatni raz przed wyjazdem objąć spojrzeniem miejsce, od którego zacznie się nowa era.
Na dole, w lesistej kotlince stał szyb amerykański, pensylwański, wspaniały. Nie galicyjsko-kanadyjska łataninka, lecz gmach pędzony elektrycznością. Wszystko strzeliste, w kształcie celowym streszczone, lekkie a ogromne.
Tadeusz dostrzegł brata na dole, koło kuźni. Z płomienisk, niby z krwawych ran krople, pryskały skry na podwórze. Pruszyły czerwonym deszczem między ludzi, na których czele łaził z miejsca na miejsce olbrzymi wiertacz, Amerykanin.
Bracia skrzyknęli się, że konie będą za godzinę, i Tadeusz, jak co dzień, poleciał na swój trening w góry.
W niespełna półtora godziny później siedzieli w mieście, w restauracji klubowej, z rozłąki smutni, oczekiwaniem rozstania znudzeni.
Jedli.
Tadeusz gadał nieustannie.
— Widzisz tego fagasa w zaplamionym surducie, stoliki suchotnicze, tych gudłajów jakichś żrejących obok, patrzysz na ten bufet odrapany i przyznaj, czy nie czujesz się poprostu skazańcem?