Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może trochę za dużo?
— Nie za dużo, bracie. Praktykujesz, potem odwalisz, bracie, resztę politechniki, potem wiercić tu będziesz — i co? Nic. Gdybym został prawnikiem, byłoby to samo. Tak, czy inaczej, będą cię tu silniejsi od ciebie okradali. A ich znów inni. Bez końca. Gdy tymczasem...
Łzy nakręciły mu się w oczach. Proste, łatwe, z czystości sumienia płynące. Szczera, miła szlachetność dopraszała się głosu — nie znaleźć go w tym świecie. Cały świat jest skazańcem!
Nie mogli się pogodzić. Stanisław uznawał jednak niektóre wartości jako pewne. W pewności można znaleźć ostoję. Wobec tego Tadeusz położył zegarek na brudnej serwecie i polecił — obydwom, jako sytuacji — trzy minuty bez przerwy patrzeć w okno.
Rodzaj doświadczenia.
Patrzyli.
— Błoto. — Konstatował dosłownie Tadeusz. — Policjant z teczką papierów. Baba wstąpiła do sklepiku. Dwaj chłopi. Powóz. Jedzie pan dyrektor. A teraz?
Liczył sekundy do czterdziestu, osiemdziesięciu — nikt nie jechał, nikt nie szedł. Tłuste błoto lśniło na gościńcu.
— Nic się nie dzieje.
Patrzyli na siebie niechętnie, w wytrzeszczonych źrenicach znajdując wzajemne podobieństwo. Te same ptasie twarze, krogulcze nosy ojca, zmysłowe wargi i gorące oczy matki.