Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzecz taka możliwa jest tylko pomiędzy braćmi: obrzydzenie, płynące z najdroższego podobieństwa.
— Jesteś idiota — obruszył się Stanisław.
— Nie. Każdy, kto przerwie swe zajęcie i bodaj trzy minuty popatrzy przytomnie na to, co go otacza, wierz mi, zawyje z przerażenia! Trzy minuty ścisłości, „buddystyczne“ trzy minuty. Dlatego górą nasze wynalazki.
— Żeby tylko ojciec chciał dać pieniądze.
— Niech nas spłaci — grymasił Tadeusz — z rozkoszą sprzedam mu synostwo.
— Ja też.
Zaczęli liczyć przypuszczalne dochody ojca. Diety poselskie, pensję redaktorską jedną, drugą. Tu i tam jakiś udział? Chyba też jakieś mocne akcje?
Cyfry sumowali na zatłuszczonym rachunku restauracyjnym.
— Ojciec może dać akurat, ile nam trzeba do pchnięcia wynalazków naprzód. Wtedy raz na zawsze spadamy mu z karku.
Stanisław nie był za natychmiastowym spadaniem z karku.
— No więc ja kwituję z uniwersytetu, a ty będziesz dalej trzymał się nafty. Liczmy teraz wydatki. Ileż go kosztuje dom?
Domem nazywano matkę, żyjącą cierpliwie w pięciu dawnych, jakże dawnych pokojach. Finansowa dom nie był groźny.
— Bierzmy dalej, idylla...