Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tę stronę ojcowskiego życia, czyli związek z inną kobietą, nazywali dla ścisłości idyllą, lub obszerniej — izdebką z pelargonią.
Tadeusz wzruszył ramionami:
— To też nic nie kosztuje. Zastaje ojcu jeszcze kupa floty! Płacąc rachunek kelnerowi powtarzał machinalnie: — Kupa floty.
Wstali. Każdy z huculskim garem przetworu starannie zapakowanym w gazetę. Wyszli.
— Jestem pewien — rzekł Tadeusz w jęczących drzwiach lokalu — żem tu był ostatni raz w życiu. Teraz w świat.
Ustawili gary pod siedzeniem bryczki, stangret poderwał konie.
Niebo wisiało nad drogą szare, ciężkie, deszcz zacinał ukośnie, do małych domków, jednopiętrowych biur, budek i spróchniałych parkanów lepiły się wciąż świeże grudy.
Pod drewnianymi chodnikami rwała tęczowa woda, przez pół z naftą. Ze wszystkich gór sąsiednich fukały głośno białe stożki pary.
Stanisław odgrodził się kocem. Może lepiej odgrodzić się właśnie? Przyszło mu na myśl, że jeżeli Tadeusz wyłamie, zbuntuje się, to ojciec, chociażby dla przykładu tylko, skupi wszystkie wysiłki na pozostałym synu.
— Możesz ojcu powiedzieć — zaczął — że pomagałem ci o ile chodzi o skład chemiczny twoich wynalazków. Tak, owszem. Ale jeżeli chodzi o przeprowadzenie rzeczy i o nasze warunki: nie stawiam żadnych. Zachowuję neutralność.