Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bryczka wyjechała już i miasta i grzęznąć po osie szła przez nagi wydmuch, tam i sam osłoniony wrosłymi w grunt po okna chałupami górników. W szklanych wróbelkach na telegraficznym słupie piszczał ciekły głos jesieni, na drutach drżały zlepione kosmyki roślinnych ostatków.
Bracia patrzyli sobie w oczy. Ze zmrużonych źrenic wiatr pędził im łzy. Pierwszy zaśmiał się Tadeusz, otwarcie, jasno, pełną braterską zgodą.
Wtem od strony chałup wypadł powóz w dwa siwki zaprzężony, wachlarze brudnej wody przed siebie miotający, pełen pisku kobiecego i śmiechu. Gdy się mijali, bryznęło spod kół Stanisławowi za kołnierz, Tadeusz ciężką pecyną błota dostał prosto w twarz.
— Dla Amerykanów dziwki wiozą — stwierdził statecznie furman.
— Nie wiesz? Po każdej wypłacie wyjeżdża od nas z szybu pusty powóz. — Stanisław referował przedmiotowo. — Kobiety znają już nasz zaprząg. Które chcą wsiadają, jadą prosto na górę, tam naprzód wykąpią się i już gotowe. To, bracie, nie buddystyczne trzy minuty, a amerykańskie dolary.
Tadeusz otarł twarz z błota i naciągając stare, wojskowe jeszcze rękawice: — Ale imamy właśnie tytuł dla Włazolinu! — zawołał. — Z dalekiej drogi, za cudze pieniądze przyjechawszy, walić w zęby i kazać sobie za to grubo płacić. Nasz tytuł: King of England.
Myśleli nad tą nazwą chodząc po stacji. Czy międzynarodowe stosunki pozwalają na nazwę angielską?