Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CO SIĘ Z WIELKIEJ IDEI ZROBIŁO
W MAŁEM MIASTECZKU.
ROZDZIAŁ I,
W KTÓRYM AUTOR REKOMENDUJE CZYTELNIKOWI SWEGO PRZYJACIELA.

Oto jest pan Utopowicz, literat i mój przyjaciel. Czy naprawdę panowie się nie znają?... Na imię mu Jacek. Nigdy nie przypuszczałem, aby dwaj tak znakomici ludzie, jak ty i on, czytelniku, nie zetknęli się jeszcze ze sobą na polu pracy około publicznego dobra!...
Pan Utopowicz Jacek i literat ma honor należyć do tej kategorji ludzi, o których nikt nie wie, jak wyglądają, i których określić można zapomocą samych negacyj. Jest on nie tłusty i nie chudy, choć nie twierdzę, aby miał był nieumytym; jest prócz tego niebrzydki, niewysoki, nieubogi i niegłupi, — przynajmniej tak utrzymuje on i jego rodzina.
Pewnego czasu, powyżej opisany mój przyjaciel wymyślił rozprawę „O potrzebie łącznego działania w celu podniesienia ogólnego dobrobytu“ — nie poprzestając na wymyśleniu, napisał ją i wydrukował. Gdy po raz ostatni przeglądał rękopis, zrobił mu jeden tylko zarzut, ten mianowicie, że jest dość nieczytelny. Robiąc pierwszą korektę, znalazł, że rozprawa jest wcale niezła, przy drugiej — że jest wyborna, a gdy ją ujrzał już w postaci książki, posiadającej żółte okładki, mimo całej bezstronności przyznać musiał, że pomysł i wykonanie należą do arcydzieł, mogących stanowczo wpłynąć na przyszłość społeczeństwa.
Raz uwierzywszy w to, uznał się wynalazcą i propagatorem wielkiej idei, a niebawem też mianował siebie samego najgorliwszym jej wyznawcą i uczniem.
Od tej chwili z niezmordowanym zapałem obchodził wszystkie redakcje, ofiarowywał im swoje żółte broszury z własnoręcznym podpisem autora i prosił o wzmiankę. Ponieważ jednak redakcje ze wzmiankami nie spieszyły, po kilku tygodniach więc wracał do nich z następującą mówką:
— Nie wspomnieliście jeszcze panowie o mojej „potrzebie łącznego działania“?... Szkoda!... Mówię to nie dlatego, że jest moją, ale dlatego, że istotnie zasługuje na poparcie, jako rzecz dobra i z talentem napisana. Pragnąłem tam przeprowadzić ideę rozbudzenia życia w naszych partykularzach, zachęcam mieszkańców ich do zebrań, wspólnych zabaw, tworzenia straży ogniowych, czytelni, no — słowem do wszystkiego!...
Dzięki tej metodzie — broszurka i jej autor znalazły rozgłos. Jakaś stara panna w liście bezimiennym oświadczyła Jackowi, że go kocha, — kilku młodzieńców prowincjonalnych, których Jacek nazwał „rozpróżniaczonemi lampartami,“ obiecali go przy sposobności ciężko skompromitować, a pewien lekarz z miasta Wydrwiszek wezwał go na kilka dni do siebie, jako człowiek, uznający potrzebę łącznego działania na prowincji, i który pod kierunkiem samego mistrza pragnie wielką ideę na grunt małomiasteczkowy przeszczepić.
Po odebraniu tego listu, przyjaciel mój, z parasolem w rękach i torbą na plecach, przez kilka dni znowu odwiedzał redakcje, zawiadamiając je poufnie o budzeniu się prowincji do życia i czynu — nadmieniając jednocześnie, że dobro ogółu dużo skorzystałoby na tem, gdyby ogłoszono, iż on, pan Jacek Utopowicz, znany publicysta, wyjeżdża w tych dniach do miasta Wydrwiszek, wezwany tam przez kółko ludzi miłujących postęp, w interesie łącznego działania, tudzież obudzenia ducha inicjatywy.
Przez następne kilka dni widziano go na poczcie, na dworcach kolei żelaznych, w biurze żeglugi parowej i we wszystkich zajazdach wizytowanych przez żydowskich furmanów,— wkońcu gdzieś znikł, a wreszcie i wieść o nim umilkła.


ROZDZIAŁ II,
OBEJMUJĄCY DOKŁADNY OPIS PODRÓŻY MEGO PRZYJACIELA DO WYDRWISZEK.

Dzięki energji i wytrwałości, Utopowicz znalazł furmana z Wydrwiszek i począł się układać o cenę:
— Ile chcesz?
— Pan sam jedzie?
— Naturalnie że sam, z kimże mam jechać?...
— Myślałem!... Da pan trzy rubelki!
— Cóżto znowu!... za co trzy ruble?... Przecież ja żadnych tam tłomoków brać nie będę, a sam tak znowu bardzo nie zaciężę na bryce.
— Wielmożny pan żartuje z biednego Żydka... Taki pan, jak wielmożny pan, to więcej znaczy niż sto tłomoków. Jabym się wstydził wziąć takiego pana za tańsze pieniądze.
— Przeklęta popularność! — mruknął Jacek — gdybym był mniej znany, pojechałbym za dziesięć złotych.
— Niech pan da zadatek — mówił Żyd — a za dwie godziny wyjedziemy.
— Albo ty wyjedziesz za dwie godziny? — odparł Jacek. — Zresztą, nie dam zadatku! Wiem, że tu dzisiaj będą inni, a jak się was znajdzie więcej, to taniej się zgodzisz. Nie myślę monopolowi ulegać!
Z temi słowy, które najzupełniej zgadzały się z duchem broszury „O potrzebie łącznego działania,“ Utopowicz opuścił zajazd. Po drodze wstąpił do telegrafu i wysłał depeszę, że dziś wyjeżdża, — w domu upakował trochę bielizny i garderoby w małą walizkę, wziął kilkadziesiąt egzemplarzy swojej rozprawy i wrócił do zajazdu zupełnie gotów.
— Cóż, niema innych furmanów? — spytał.
— Niema i nie będzie.
— W takim razie jadę z tobą.
— A ile pan da?...
— Jakto ile?... Chciałeś przecie trzy ruble.
— Nu, to prawda! ale teraz chcę pięć rubli. Poco pan nie dał zadatku?...
Pan Jacek napróżno gniewał się, targował, wychodził... Uparty Żyd nie opuszczał ani grosza i zmusił wkońcu do kapitulacji wielkiego publicystę.
— No, niech cię licho porwie!... Dam ci pięć rubli, ale pod warunkiem, że nikogo więcej nie weźmiesz.
— Kogo mam wziąć?... — spytał Żyd, podsuwając koniom szaflik wody.
Niebawem furman, jego pomocnik i sługa hotelowy wzięli się do zaprzęgania, a niedługo potem bryka unosząca Jacka i jego broszury potoczyła się ku Wydrwiszkom. Zaraz jednak za bramą oberży zatrzymały ją jakieś głosy płaczliwe i kilka fizjognomij płci obojej ukazało się w okolicach siedzenia.
— Co to jest? — zawołał mój przyjaciel.
— Nic, proszę pana! To tylko ten stary chce, żeby go trochę podwieźć!
— A cóż znaczy ta kobieta?
— To żona — ona go chce odprowadzić.
— Niegodziwcze! — krzyknął Jacek — mówiłeś, że nie będzie już ani jednej osoby!...
— Co to za osoby? Wiu! heta!... Oni takie osoby jak ja hrabia!
Za rogatkami zjawił się nowy pasażer i bryka stanęła.
— Czego stajesz?... dosyć tych popasów! — wołał zirytowany pan Jacek.
— Zaraz pojedziemy, tylko ten jeszcze siądzie — odparł furman.
— Jakiem prawem on ma tu siadać, kiedyś przyrzekł, że sam jeden będę jechał.
— Czego się pan tak gniewa?... On tylko do tej karczmy dojedzie, bo sobie nogę zwichnął i iść dalej nie może.
Istotnie przy karczemce ekwipaż zatrzymał się znowu, lecz zamiast uwolnić ze swego wnętrza człowieka, który nogę wywichnął, przyjął natomiast paru innych, wyglądających dosyć zdrowo, choć niezbyt czysto.
Mój przyjaciel pienił się z gniewu, obiecywał wracać do Warszawy, a jednocześnie zapewniał Żydka, że poto tylko jedzie do Wydrwiszek, aby go zaskarżyć i sprocesować.
— Czego pan taki zły? — odparł furman, wysłuchawszy pogróżek. — Pan się ludzi boi czy co? Że pan z Warszawy, a my z Wydrwiszek, to już pan nami pogardza. Aj! waj! panby chciał, żeby ludzie żyli jak wilki, żeby jeden z drugim nie gadał, jeden drugiemu nie pomagał, jeden za drugim się nie ujął. Na świecie nie bez to jest bieda, że kilku jedną furmanką jedzie, ale bez to, że każdy chce tylko dla siebie dobrze, a o innych nie dba!
— Przeciwnie! przeciwnie!... — odpowiedział schwytany za serce mój przyjaciel. — Owszem! ja właśnie chcę, ażeby ludzie jednoczyli się ze sobą i cieszę się bardzo, że zasady wynalezione przeze mnie tak szybko upowszechniają się w masach.
Furman nadstawił ucha. Nie zrozumiał wprawdzie nic, ale domyślił się, że odtąd będzie mu już więcej wolno, i odparł, ściskając Jacka za rękę.
— Ja wiedziałem, z kim jadę, ja pana zaraz poznałem!...
Utopowicz wpadł w otchłań zdumienia. Jakto?... więc nawet ten skromny obywatel zna jego idee i osobę... Więc wieść o jego zasługach doszła nietylko do Wydrwiszek, ale nawet przenikła pod płócienne dachy bryk furmańskich?!
Tak marzył na jawie mój przyjaciel, a tymczasem furman, w imię idei zjednoczenia wszystkich ludzi włożył mu pod nogi kilkugarncową beczułkę nafty i przywiązał do bryki kojec z gęśmi. Lecz teraz już Jacek nie gniewał się.
Około północy wionął wiatr zachodni, niebo okryło się chmurami i począł padać drobny deszczyk. Droga stopniowo zamieniała się na gęstą kałużę, fura jechała coraz wolniej, a Żydek sposępniał. Mimo to, a może właśnie dlatego stał się rozmowniejszym i na drugi dzień, około południa, zapytał mego przyjaciela:
— Panu bardzo śpieszno do Wydrwiszek?
— Rozumie się! — odparł Jacek.
— To tak jak i mnie. Poco pan tam jedzie?
— Jadę w interesie miasta.
— Aha!... Może pan z akcyzy?
— Jestem ten, którego miasto wasze najbardziej w tej chwili potrzebuje.
— Aha!... to pan felczer — ja to zaraz wiedziałem...
Utopowicz odwrócił się tyłem do furmana i począł naglić o wyjazd.
Ale droga szła niesporo mimo nadludzkich wysileń furmana i koni. Nad wieczorem wszyscy Żydzi, ilu ich było, poczęli chórem szwargotać i robić wymówki maszyniście, który silnie wprawdzie machał batem, lecz bronił się bardzo słabo.
— Co się to stało? — spytał jednego z pasażerów Jacek, trapiony złowrogiemi przeczuciami.
— To się stało, że ten gałgan obładował wóz i spóźni się na szabas. Żebyśmy choć do karczmy dojechali!
Kroplisty pot wystąpił na czoło Utopowicza.
Słońce zachodziło szybko, a gwar i klątwy podróżnych potężniały. Szczęściem w niejakiej odległości ukazała się samotna karczemka, a i wóz, dzięki grubości biczyska, potoczył się znakomicie szybciej. Już dosięgano celu, już pasażerowie rozmawiali ze stojącym na progu właścicielem gospody, już fura w największym pędzie mostek wyminęła, gdy wtem... pękła oś i wszyscy znaleźli się na błocie, przywaleni kojcem, węzełkami, broszurami Jacka, a w dodatku obficie zlani naftą!
Zabłocony i woniejący Utopowicz zerwał się na równe nogi, najuroczyściej przysięgając furmanowi, że go zgubi. Broszury jego przemokły, walizka otworzyła się, a on sam wyglądał jak Jonasz wyrzucony na brzeg z paszczy wieloryba. Narazie propagator idei łącznego działania zupełnie stracił głowę i dopiero karczmarz, człowiek wielkiego doświadczenia i szlachetnego serca, poradził mu, aby się nieco osuszył i przynajmniej wódki napił.
W godzinę potem był już nieco spokojniejszy i zapytał, jak daleko do Wydrwiszek?
— Wiorsta drogi, może półtorej — odpowiedziano.
Nie chcąc tracić czasu, z którego przed przyszłością i społeczeństwem miał zdać kiedyś rachunek, zostawił walizę i broszury pod opieką furmana, a sam ruszył ku miastu, mając nad głową niebo rzewnie rozpłakane, a pod stopami błoto zdumiewająco głębokie i gęste.
Wlokąc się noga za nogą, potykając i niejednokrotnie zapadając w bezdnie rozpaczy, mój przyjaciel przekonał się przedewszystkiem, że w okolicy tej wiorsty są nierównie dłuższe niż pod Warszawą. Wyszedł bowiem z karczemki o siódmej, a na rynku miasta Wydrwiszek znalazł się dopiero około dziesiątej.
Tu przedewszystkiem zapytał jakiegoś samotnego i przestraszonego przechodnia o doktora Puszczalskiego i korzystając z udzielonych wskazówek, wszedł do jego domu.
Po długiem pukaniu otworzono mu.
— Czy doktór w domu?
— Wyjechał pan do chorego, ale jutro wróci. Co tu tak naftę słychać?
— I nic... to trochę ode mnie... — odparł zgryziony Jacek. — A pani doktorowa jest?
— Pani wyjechała do matki i wróci dopiero w poniedziałek.
— Droga pani — rzekł po chwili desperackim głosem Utopowicz — przyjechałem do waszego pana z wizytą z Warszawy, pozwólcie mi więc przenocować...
Służąca pokręciła głową i odparła:
— I... co tego, to nie mogę! Państwa niema, ja się rządzić nie chcę...
I zamknęła mu drzwi przed nosem!
Stojąc na deszczyku, w obcem mieście, zdaleka od wiernych przyjaciół i ciepłego łóżka, usłyszał znakomity twórca idei łącznego działania następującą rozmowę wewnątrz domu:
— Także go djabli obdartusa aż z Warszawy przynieśli! Wygląda jak zbój i pachnie naftą jak...
— Jak złodziej! — dodał inny głos.
— Nie... jak warjat! — poprawił głos pierwszy.
Teraz dopiero przyjaciel mój przypomniał sobie, że wchodząc do miasta, widział coś nakształt oberży; tam więc skierował kroki. Ale czara nieszczęść, płynących z poświęcenia dla idei, nie była jeszcze wyczerpana.
Przechodząc przez rynek, ugrzązł w takiem bagnie, że gdy szarpnął nogą energiczniej, wydobył ją wprawdzie, ale kamasz zostawił. Znalazł go i wziął w ręce, tymczasem jednak druga noga ugrzęzła mu jeszcze bardziej, i drugi kamasz znowu wydobywać musiał rękami, temi rękami, które niedawno rozprawę „O potrzebie łącznego działania“ pisały!
Tłumiąc łzy wściekłości i z trudem powstrzymując się od rzucania klątw na doktora, a nawet na własną broszurę, doczołgał się wreszcie do zajazdu i zażądał stancji.
— Niema stancji! wszystkie zajął rabin z Kocka, który do nas przyjechał — odpowiedziano mu.
— Więc gdzież ja się podzieję? — wykrzyknął zrozpaczony Utopowicz.
— Albo my wiemy?
Po długich wreszcie ceregielach uradzono, że pan Jacek, jeżeli zechce, może się przespać w zajeździe i wyznaczono mu kwaterę obok miejscowego miszuresa w stajni, na grochowinach. Utopowicz zgodził się, upadł na barłóg i zasypiając, pomyślał:
— Rabin, apostoł ciemnoty, śpi na pierzynie, ja — propagator światła, na grochowinach... Los umie być ironicznym! — I usnął.
Tymczasem Żydzi poczęli śpiewać nową serją pieśni szabasowych, a przyjacielowi memu zdawało się, że całe miasto Wydrwiszki wyszło na jego spotkanie z muzyką, pochodniami i hymnem triumfalnym tej treści:

Witajże nam, Jacku cywilizatorze,
Najświeższej idei cny propagatorze!
Dla dobra ludzkości,
Potłukłeś se kości,
W błocie się zwalałeś,
Naftą się oblałeś,
Zgubiłeś kamasze,
A wszystko dla nasze-
go miasta!...

Utopowicz był rozrzewniony we śnie i przyznał, że aczkolwiek hymn ten nie posiadał zbyt wysokich zalet artystycznych, jak na Wydrwiszki przecie jest zupełnie dobry, tem bardziej, jeżeli uwzględni się pośpiech w pisaniu.


ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM MÓJ PRZYJACIEL WERBUJE LICZNYCH
OCHOTNIKÓW POD SWOJĄ CHORĄGIEW.

Około ósmej rano, zziębnięty i pokąsany Utopowicz, wracając do przytomności ze snu głębokiego, usłyszał w stajni jakiś hałas, wymówki i usprawiedliwienia na kilka głosów, między któremi wyróżniał jeden chrześcijański a resztę starozakonnych; po chwili zaś dostrzegł, że jakiś wysoki mężczyzna, okrutnie wymachujący laską, zbliża się do jego barłogu i mówi:
— Czy nie pan Jacek Utopowicz z Warszawy?...
— Tak, panie! — odparł mój przyjaciel, unosząc się na grochowinach i otrząsając z ich resztek jak pies rzucony w zimną wodę.
— A hultaje! — wołał przybyły — nicponie! zdrajcy!... żeby takiego człowieka w takiem plugastwie pomieścić? Jestem doktór Puszczalski, który pana do Wydrwiszek zaprosił i ładnie przyjął, niema co mówić!
Ale ja temu nie winien. Byłem u chorego i wróciłem dopiero przed godziną. Chodź pan do mnie natychmiast: znajdziesz pokój, wodę, łóżko, — a nadewszystko sługi zwymyślane za ich wczorajszą niegodziwość.
Jacek nie posiadał się z radości i czuł w tej chwili nierównie większą niż kiedykolwiek dozę energji w sercu. I niema się czemu dziwić, dotychczas był tylko wyznawcą, a obecnie został męczennikiem swoich idei! Skutkiem tego przeświadczenia nietylko nie sarkał na losy, które się z nim tak nieuczciwie obeszły, ale nadto żałował jeszcze, że go jakieś większe nieszczęście nie spotkało.
W parę godzin potem, gdy umyślna bryczka sprowadziła z karczemki walizkę i broszury znakomitego publicysty, przyjaciel mój umyty, uczesany i dość przyzwoicie ogarnięty, prowadził z doktorem następującą rozmowę:
— Więc naprawdę, panie Jacku, myślisz zjednoczyć obywateli naszego miasta? — pytał Puszczalski.
— Naturalnie! przecie tylko poto przyjechałem.
— Szkoda czasu — mówił lekarz. — Znam małe miasteczka i wiem, że w nich, dziś przynajmniej, nic zrobić nie można. Lecz w każdym razie spróbuj. Ja sam żyję ze wszystkimi (z wyjątkiem mego kolegi) dobrze, zapoznam cię również ze wszystkimi i mogę ich w domu przyjąć razem. Ale wątpię, czy się to na co przyda!
Jacek zamyślił się i po chwili rzekł:
— A czy z kolegą swoim nie chciałbyś się pan pogodzić?
— Nigdy! On mi chorych odmawia, lekarstwa za okno wyrzuca, intryguje...
— No, ale tak dla przykładu, dla ogólnego dobra... — błagał Jacek.
— Jeżeli przyjdzie do mnie, przyjmę go jak należy, ale sam pierwszego kroku nie zrobię — odparł sucho Puszczalski.
Utopowicz zrozumiał, że łatwiej jest dojechać cało do Wydrwiszek, niż pogodzić dwu rywalizujących ze sobą lekarzy, niemniej jednak postanowił porobić w mieście znajomości i zaprosić całą wydrwiszkowską inteligencją na wieczór do Puszczalskiego.
Przedewszystkiem tedy złożył wizytę pisarzowi sądu, człowiekowi ukształconemu i młodemu i wytłomaczył mu powód przybycia. Mówił długo o potrzebie solidarności, straży ogniowych i t. d., narzekał na brak życia na prowincji i wkońcu wypowiedział mniemanie, że pan pisarz jako perła miejscowej inteligencji, niezawodnie pierwszy przyjdzie na wtorkowy wieczór do doktora.
— Czy to będzie męskie zebranie? — zapytał zkolei pisarz.
— Będą i damy.
— Uhu... hu!... Przygotujże się pan na to, że nas obu swatać zaczną. Przechodziłem ja już tę plagę.
Wtedy Jacek zauważył, że ponieważ swaty prowadzą do małżeństwa, a małżeństwo do zwiększenia populacji, dobry przeto obywatel swatów wyrzekać się nie powinien. Pan pisarz jednak bardzo obojętnie wysłuchał tej argumentacji i zakończył upewnieniem, że na wieczorze będzie, ale z kobietami rozmawiać nie myśli.
— Pod względem małżeństwa — rzekł w konkluzji — nie jestem zbyt wymagającym; chciałbym tylko, aby moja przyszła żona naprzód nie narzucała się, powtóre miała niejaki porządek w głowie, a po trzecie nie kłóciła się z ortografją. No, a o to wszystko w Wydrwiszkach bardzo trudno!
Na pożegnanie, Utopowicz ofiarował mu broszurę „O potrzebie łącznego działania i t. d.“ z prośbą, aby ją przed przybyciem na wieczór odczytał.
Zkolei udał się mój przyjaciel do miejscowego burmistrza, który miał wprawdzie żonę i córki, lecz zdania własnego nie posiadał. Jacek zastał tam już Puszczalskiego, lecz dam nie mógł zobaczyć, bez względu bowiem na porę dnia, były jeszcze nieubrane.
— Więc jakże ostatecznie, kochany prezydencie — pytał lekarz — czy możemy się państwa spodziewać?
— Muciu! — zawołał prezydent niewiadomo do kogo — pan doktór prosi koniecznie, ażebyśmy przyszli...
— Nie wiem... nie wiem! — odparł głos z drugiego pokoju. — Ziunia nie ma szarfy, a Niunia trzewików balowych.
— Drobnostki! — odezwał się lekarz — drobnostki, dla których nie warto poświęcać towarzystwa... Przecież panny muszą się bawić, no a w liczniejszem zebraniu mężówby łatwiej nawet znalazły!
— Słuszna uwaga! — westchnął burmistrz. — W tej lichej mieścinie dziewczęta się nudzą, a co gorsza, starzeją.
— Co gadasz, Piesiu? — odezwał się głos z za drzwi — przecież Ziunia ma dopiero lat...
— Dwadzieścia siedem! — wtrącił prezydent.
— Oszalałeś, czy co? — krzyknęła dama. — Ziunia ma dopiero lat dwadzieścia i jeden kwartał...
— Prawda, prawda! — odparł mąż. — Te rzezaki żydowskie tak mi dziś głowę zawrócili, że o wieku własnych córek nie pamiętam!
Wiedząc, na co się zanosi, doktór pożegnał roztargnionego prezydenta, któremu milczący dotąd Utopowicz ofiarował na dowód szacunku swoją cenną broszurę.
Następnie mistrz i uczeń idei rozbudzenia życia w małych miasteczkach poszli złożyć czołobitność swoją podsędkowi.
Podsędek przyjął ich bardzo grzecznie, rozmawiał dosyć, wspomniał, że idea solidarności jest fundamentem religji, a wkońcu zapytał:
— Kogóż panowie zapraszacie na swój wieczór?
— Wszystkich! — odparł lekarz. — Właśnie od pana wybierzemy się do jeometry...
— Dobry człowiek! — przerwał podsędek — zdolny, pracowity, tylko... ma nieszczególną opinją. Ludzie mówią coś, że pierwszą żonę otruł, wspominają też o jakichś malwersacjach służbowych... No, ale ja go bardzo cenię!... Któż więcej?
— Będzie pisarz solnego magazynu...
— A ten?... to porządny facet, choć podobno trochę łapownik. Ja mam słabość do niego... Któż więcej?...
— Budowniczy...
— Jak was kocham — krzyknął podsędek — tak ile razy słyszę o tym człowieku, nie mogę wyjść z podziwienia...
— Cóż pana tak dziwi?
— Naturalnie to, że ten poczciwiec nie siedzi w kryminale. Wyobraźcie sobie, że on, w szkołach jeszcze będąc, fałszował kupony od listów zastawnych... No, ale wyrobił się!
Teraz zabrał głos Utopowicz i oznajmił panu podsędkowi, że nazwie się szczęśliwym i dumnym, jeżeli taki człowiek jak on zechce przyjąć i odczytać broszurę „O potrzebie łącznego działania.“ Podsędek przyjął ten piękny dar i w doborowych wyrazach podziękował znakomitemu publicyście, poczem trzej panowie pożegnali się i zapewnili nawzajem o dozgonnej przyjaźni.
Ponieważ doktór miał chorych w mieście, przeto poradził Jackowi, aby on już sam odwiedził i zaprosił pewnego starego emeryta, człowieka ogólnie szanowanego.
Jacek poszedł, przedstawił się starcowi, ofiarował mu swoją broszurę i w długiej mówce przedstawił cel wtorkowego zebrania. Emeryt słuchał uważnie, kiwał głową i strzelał z palców, czem rozochocony Utopowicz mówił jeszcze dłużej, a wreszcie zakończył:
— Spodziewamy się, że szanowny pan raczy skromne nasze towarzystwo zaszczycić swoją obecnością?
— Nie słyszę! — odpowiedział starzec, widząc, że mówca już zamknął usta.
Jacek powtórzył zaproszenie głosem podniesionym i znacznie treściwiej.
— Więc to będzie wieczór, kolacja? — spytał emeryt.
— Coś w tym guście.
— A nie wiesz pan, co dadzą?... Bo jeżeli jesiotra, to nie pójdę!
Utopowicz zapewnił go, że jesiotra nie będzie, a uspokojony starzec już znacznie weselszym tonem zapytał:
— Któż pan jesteś?...
— Literat!
— Aaa!... I skądże to?
— Z Warszawy!
— Aaa!... A znasz pan panią Lucynę?
— Wszyscy ją znamy!
— Święta kobieta! — zawołał rozrzewniony starzec — jak ona musi jeść gotować... Ja mam wszystkie jej dzieła i radzę panu w tym tylko duchu pisywać, jeżeli chcesz zajść daleko!
Wyszedłszy od emeryta, Jacek spotkał na ulicy pisarza sądu, który go zawiadomił, że drugi doktór miejski a zarazem śmiertelny wróg Puszczalskiego, dla miłości ogólnego dobra, zgodził się być u niego na wieczorze, pod tym jednak warunkiem, że z gospodarzem rozmawiać nie będzie i ręki mu nie poda.
— Cóż Puszczalski na to? — spytał ciekawie Utopowicz.
— Nazwał go starym osłem.
— A on co na to?
— On nazwał go znowu trucicielem.
Po tem wyjaśnieniu dwaj młodzi ludzie poszli obejrzeć osobliwości starożytnego miasta Wydrwiszek; ponieważ jednak szczegóły te nie przedstawiają zbyt wielkiego interesu, przeto je pominiemy, z niemałym zapewne żalem czytelnika.


ROZDZIAŁ IV,
OKAZUJĄCY — ŻE NADZIEJA JEST MATKĄ GŁUPICH.

Nadszedł wreszcie pamiętny w dziejach miasta Wydrwiszek — wtorek i wieczór. Deszcz padał nieco z rana, ulice znowu zabłociły się, co dało powód do pewnych komplikacyj.
Między drugą a trzecią po południu, pani prezydentowa przysłała do doktora sługę z wiadomością, że na zebranie nie przyjdzie, ponieważ ją boli głowa.
Między trzecią i czwartą pani sekretarzowa i pani jeometrzyna przysłały również sługi z wiadomościami, że żadna na wieczór nie przyjdzie, ponieważ każdą z nich oddzielnie i obie razem bolą głowy.
Zkolei i doktora głowa zabolała ze złości; szczęściem jego małżonka zrobiła uwagę, że powodem choroby dam musi być obawa błota i że najlepszem lekarstwem będzie jakiś choćby najskromniejszy środek lokomocyjny. Puszczalski mądrej rady usłuchał, i dla użytku swych gości wynajął na godzinę siódmą trzy fury: jedną krytą parokonną i dwie odkryte jednokonne. Damy istotnie wyzdrowiały.
Jedna tylko pani radczyni ze swą córką, czarującą (niegdyś) panną Eustachją, nie korzystały z furmanek; nie czekając bowiem godziny oznaczonej, wyszły do doktora o piątej, z wielkim parasolem, małą suczką Bibi i włóczkową robotą. Jakiś czas szły po mostkach i kładkach, lecz na rynku kładek nie było i należało użyć energiczniejszego środka.
Na szczęście dla zrozpaczonych dam, wszedł im w drogę Lejbuś, miejski nosiwoda. Zobaczywszy go, radczyni zaproponowała mu, aby ją wraz z córką przeniósł na drugą stronę.
Żydek zgodził się i wziął naprzód poważną mamę na ręce. Wyszedłszy zaś z nią na środek największego błota, spytał:
— Ile mi wielmożna pani da za fatygę?
— Nieś-no, nieś, a dostaniesz! — odparła niespokojnie radczyni, czując jakiś chłód w nogi i widząc, że Żydzi w sklepach śmieją się jak opętani.
— Da wielmożna pani dwadzieścia groszy? — pytał dalej Lejbuś.
— Za co?... — krzyknęła dama, ulegając podszeptowi oszczędności.
— Aj waj! taka pani ciężka, że się stąd chyba nie ruszę...
— Dam! dam! — zawołała radczyni, widząc, że tragarz chwiać się już zaczyna.
Dzięki temu ustępstwu — mama, piękna Eustachja i mała Bibi znalazły się na drugiej stronie rynku. Ponieważ jednak zamiast obiecanych dwudziestu groszy, dały nosiwodzie tylko dziesiątkę, Lejbuś więc szedł za niemi aż do mieszkania doktora, prosząc, błagając, a wreszcie i wymyślając im głośno przez całą drogę. Wprawdzie doktór, dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, zwrócił Lejbusiowi dziesiątczynę, z tem wszystkiem jednak damy straciły humor, a co gorsze — nad zebraniem dzisiejszem zawisła zła wróżba.
Nareszcie wybiła siódma, nadjechały fury krzyczących, śmiejących się i szczebioczących dam i mieszkanie Puszczalskiego ożywiło się. Powoli też zaczęli nadciągać i mężczyźni. Jedni z nich pozawijali spodnie wysoko, lecz zabłociwszy obuwie, czyścili je następnie w kuchence. Pan Erazm, pierwszorzędny elegant i sekretarz komisarza — przyjechał wierzchem na kozackim koniu, drugi zaś elegant, pan Stanisław, któremu (jako kanceliście z powiatu) szczupła pensja nie pozwalała na wynajęcie konia, wysłał przodem swoje lakierki do doktora, sam zaś przyszedł w butach z długiemi cholewami.
Obserwujący to mój przyjaciel podziwiał wielki genjusz wynalazczy inteligencji tak małego miasteczka jak Wydrwiszki!
Tymczasem towarzystwo rozbiło się na pojedyncze grupy, z których każda miała coś do powiedzenia o innej. Panie sekretarzowa, kasjerowa, i pomocnikowa zarzucały doktorowej i jeometrzynie (obu warszawiankom) arystokracją i chęć pomiatania bliźnimi. Pani radczyni po raz dziesiąty opowiadała swój wypadek z nosiwodą, — piękna Eustachja pochylała skromnie główkę na lewo, a pani prezydentowa wspominała o swych stosunkach z księżną Drepudło, mówiąc:
— Ta pani nosi włosy tak, jak moja przyjaciółka, księżna Drepudło. — Albo: — Czy pan Utopowicz zna pałac księżnej Drepudło?
— Nie, pani! — odpowiedział Jacek.
— Szkoda! Ja się z nią wychowałam... O! inny los spotkałby mnie, gdyby nie to zamążpójście, ale mój mąż tak był we mnie zakochany, że...
— Panie i panowie! — przerwał w tej chwili doktór Puszczalski — zebraliśmy się tu... zeszliśmy się... zgromadziliśmy się...
— Poco?... naco?... — pytano.
— O tem powie wam już mój przyjaciel, pan Jacek Utopowicz z Warszawy.
W tej chwili pani prezydentowa opuściła salon, — pan Jacek zaś stanął jak piorunem rażony i milczał.
— Mówże! — szepnął doktór.
— Śmiało! — radził pisarz.
— Słuchamy! słuchamy!... — dorzucili podsędek i jeometra.
— Panowie i panie!... — zaczął Jacek. — Okoliczności, o których zamilczę, sprowadziły mnie... To jest, nie o tem chciałem mówić... Panowie!... panie!... solidarność, jedność... Nie!... Myślę, że najlepiej będzie tak... Gdzie moje broszury?
Broszury były w drugim pokoju, wniesiono je więc, a gdy znakomity literat począł je obecnym pokazywać, silna woń nafty rozeszła się po salonie.
— Panowie i panie! — zaczął znowu Jacek. — Oto jest broszura „O potrzebie łącznego działania“, której treść...
— Ratujcie!... — odezwał się stłumiony głos z podwórza.
— Co to jest?
— Kto krzyczy?...
— Gdzie pani prezydentowa?...
— Ratujcie!... ratujcie!... — powtórzył głos.
— To Mucia! — jęknął prezydent, wybiegając z pokoju.
Wszyscy mężczyźni ruszyli za nim.
Fakt, który zaszedł, postaramy się opisać objektywnie, bez żadnych ukrytych myśli, prosząc zarazem czytelnika, aby zechciał skrócić cugle swojej imaginacji.
Obecni ujrzeli na podwórzu szczególniejszy widok. Drewniany budynek, z formy i wielkości przypominający dużą szafę, pochylił się i oparł drzwiami o drabiniasty wóz; we wnętrzu budynku słychać było uderzenie pięści i głos kobiety, wołającej o pomoc. Obok — stał olbrzymi wieprz, o ile się zdawało, sprawca nieszczęścia.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że energiczniejsi widzowie, pod kierunkiem burmistrza, z łatwością podnieśli przewróconą budowlę i wydobyli z niej spazmującą i potłuczoną jego małżonkę.
— Piesiu! jedźmy stąd... — szlochała pani. — Opuśćmy ten dom, w którym nie umieją uszanować przyjaciółki księżnej Drepudło.
— Pani! — tłomaczył się doktór — cóżem ja temu winien? Ten przecież dom i zabudowania należą do kasjera...
— Do śmierci nie zapomnę tego kasjerowi!... Ale wieprz pański?... — mówiła prezydentowa.
— I wieprz nie mój, sprzedałem go budowniczemu.
— Od dziś dnia nie gadam z panem! — krzyknął burmistrz do budowniczego — ani z panem! — dodał, odwracając się do kasjera.
Kasjerowi zbyt wiele zależało na przyjaźni burmistrza, — zawołał więc:
— Zabiję jak psa, a potem zapłacę!...
— Kogo pan zabijesz?
— Tego podłego wieprza!
Mówiąc to, chwycił dubeltówkę doktora i pobiegł za wieprzem, który jakby czując, że chodzi o jego skórę, umykał ku domowi.
— Nie pozwalam! nie pozwalam! — wołał za nimi budowniczy.
Ale zawzięty kasjer nie słuchał tego i upatrzywszy stosowną chwilę, gruchnął z fuzji w kierunku ogrodu budowniczego.
— Gwałtu! gwałtu!... zabił mnie!... — krzyknęła jakaś kobieta w ogrodzie.
Kasjer stanął, przypatrzył się ranionej i pędem powrócił do towarzystwa.
— Doktorze, ratuj! — mówił — raniłem sługę jeometry...
— Gdzie?
— W ogrodzie budowniczego.
— A cóż ona tam robiła po nocy?
— Kopała kartofle.
Zrobił się straszny hałas. Prezydent i jego żona oskarżali kasjera i budowniczego, kasjer i budowniczy skakali sobie do oczu, a pani budowniczowa wyrzucała jeometrze, że jego sługi kradną kartofle po nocach.
W tej chwili wszedł policjant i zawiadomił obecnych, że służąca jeometry ranioną została dwoma ziarnkami śrutu, ale... niezbyt szkodliwie. Mimo to jednak gniew i obawa opanowały towarzystwo i wnet wszyscy poczęli się rozchodzić, nie czekając na kolacją.
— Cóż, literacie — mówił zirytowany Puszczalski do Utopowicza — uda ci się przeprowadzić twoje idee w Wydrwiszkach?
— Niech ich djabli wezmą! — mruknął Jacek. — Jutro wracam do Warszawy.
W pół godziny potem przyszła depesza telegraficzna tej treści:

Do d-ra Puszczalskiego. Dziś wyjeżdżam z najlepszą otuchą i mam nadzieję, że plany nasze udadzą się jak najświetniej.
Utopowicz.

— To moja depesza, którą wysłałem do pana zeszłego czwartku! — zawołał Jacek — sześć dni szła...
— I przyszła wporę! — szepnął lekarz z westchnieniem. — Dzięki dzisiejszej próbie, pan straciłeś tylko iluzje, a ja... część mojej praktyki!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.