Cierpienia młodego Wertera/Część I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cierpienia młodego Wertera |
Podtytuł | Część Pierwsza |
Redaktor | Zygmunt Zagórowski |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystkie szczegóły dziejów biednego Wertera, jakie tylko zebrać zdołałem, zgromadziłem skrzętnie i podaję wam tutaj, ufny, iż wdzięczni mi będziecie za to. Zaprawdę, niepodobna odmówić podziwu i miłości charakterowi jego, oraz zaletom umysłu, a smutne koleje jego życia wycisnąć muszą łzę z oczu.
O jakże cieszę się, że wyjechałem![2]. Powiesz drogi przyjacielu, że niewdzięcznem jest serce człowieka? Opuściłem ciebie, którego tak kocham, z którym nierozłączny byłem i oto — cieszę się? Ale wiem, że mi przebaczysz, bo czyż los nie uczynił wszystkiego, co mogłoby mnie udręczyć? Biedna Leonora! Byłem jednak niewinnym, czyż mogę bowiem ponosić odpowiedzialność za to, że pod wpływem zalotności jej siostry i miłego z nią obcowania, zrodziła się namiętność w biednem sercu? A mimo to — czyż jestem naprawdę bez winy? Czyż nie podsycałem jej uczuć, czyż nie dawałem się ponosić wrażeniom, czyż nie śmialiśmy się z przeróżnych rzeczy, choć zgoła śmieszne nie były? Czyż wolno człowiekowi skarżyć się na losy swoje? Przyjacielu mój drogi, przyrzekam poprawę! Nie będę już, jak to czyniłem do tej pory, bezustannie przeżuwał owych nikłych zaprawdę przeciwności, jakie przyniosło mi przeznaczenie. Chcę używać tego, co mam przed sobą, a zapomnieć o tem, co było i przeminęło. Zaprawdę, masz słuszność mój drogi: pośród ludzi mniej byłoby trosk, gdyby — o, czemuż się tak dzieje — gdyby nie wytężali całej wyobraźni na wywoływanie zjawy minionych cierpień, a raczej znosili obojętnie to, co niesie chwila bieżąca.
Powiedz, proszę cię, matce mojej, że dołożę wszelkich starań, by należycie załatwić jej sprawy i rychło doniosę o wszystkiem. Rozmawiałem z ciotką i zaręczam ci, że nie jest ona tak złą, jak to się o niej u nas mówi. Jest to kobieta żywa i gwałtowna, ale serce ma złote. Opowiedziałem jej o skargach matki, spowodowanych trudnościami uzyskania należnego jej spadku. Wyłożyła mi przyczyny swego postępowania, oraz podała warunki, pod jakimi gotową jest wydać wszystko, co należy, a nawet dać więcej, niżeśmy żądali. Nie chcę się o tem rozpisywać w tej chwili, ale koniec końcem, powiedz matce, że wszystko będzie dobrze. Z racji tych spraw drobnych przekonałem się ponownie, drogi przyjacielu, że nieporozumienia i opieszałość wywołują wśród ludzi więcej może jeszcze zamętu, niż złośliwość i podstęp. Te ostatnie przyczyny zła jawią się w każdym razie rzadziej.
Jest mi tutaj zresztą bardzo dobrze. Samotność, to balsam nieoceniony dla mego skołatanego serca. Miejscowość, gdzie przebywam, to raj prawdziwy, a wiosna tu w pełni uroczych ponęt swych i rozkwitu. Drzewa, żywopłoty, to jakby ogromne kwietne kiście, tak, że zbiera ochota zmienić się w chrząszczyka, nurzać się w tej wonnej toni i żywić się wyłącznie zapachem.
Miasto samo niczem nie pociąga, ale za to okolica niewypowiedzianie piękna. To właśnie skłoniło zmarłego hrabiego M... do założenia ogrodu na jednem ze wzgórz, które leżą tutaj na widnokręgu, porozdzielane uroczemi dolinami. Ogród urządzony jest poprostu, i wstąpiwszy weń, czuje się odrazu, że nie jest to dzieło kunsztowne człowieka biegłego w swej sztuce i fachowego ogrodnika, ale, że plan ogrodu kreślił człowiek serca, który chciał, by mu tutaj było dobrze. Uroniłem też niejedną łzę ku czci zmarłego, siedząc w rozpadłym napoły pawilonie, który był dawniej jego ulubionem miejscem, a jest dzisiaj mojem. Niebawem stanę się panem owego ogrodu[3]. Mimo, że bywam tu dopiero od kilku dni, ogrodnik okazuje mi życzliwość, i nieźle na tem wyjdzie.
Przedziwna pogoda ogarnęła moją duszę, niby owo zaranie wiosny, którem poję ciągle serce moje. Jestem sam i używam życia w całej pełni, bo zaprawdę, okolica ta stworzoną jest wprost dla dusz takich, jak moja. Drogi przyjacielu, jestem tak szczęśliwy, tak bardzo utonąłem w ciszy słodkiego bytowania, że cierpi na tem sztuka. Niezdolny rysować, niezdolny położyć kreski, czuję mimo to, że nigdy większym nie byłem malarzem, jak w tej chwili. Kiedy z uroczej doliny podnoszą się opary, a słońce patrzy z wysoka na nieprzeniknioną ciemń lasu, wysyłając jeno małe wiązki promieni w głąb tego świętego przybytku, leżę sobie w wysokiej trawie nad brzegiem szemrzącego potoku. Przytulony do ziemi, dziwuję się rozlicznym trawkom, czuję blisko serca rojowisko mnóstwa małych robaczków i komarów, snujących się pośród źdźbeł, i patrzę na ich przedziwne, tajemnicze kształty. Wówczas czuję żywo obecność Wszechmocnego, który stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, chwytam tchnienie Tego, który wszystko swą miłością otacza i utrzymuje świat przy życiu. Przyjacielu, wówczas ćmi mi się w oczach, a cała ziemia wokół i niebo spoczywa w mej duszy, jak zjawa ukochanej. Tęsknię wonczas i myślę: ach... gdybyś to wszystko mógł wyrazić, gdybyś przelać mógł na papier to, co tak pełne, tak gorące żyje w tobie, natenczas byłoby ono zwierciadłem twej duszy, podobnie, jak dusza twoja jest odzwierciedleniem boskiej nieskończoności. Przyjacielu! Niestety, dlatego niszczeję i upadam pod tą nawałą wspaniałości zjawisk.
Nie wiem, czy duchy łudzące unoszą się ponad tą okolicą, czy to płomienna, niebiańska fantazja mego własnego serca sprawia, że wszystko wokół jest takie rajskie. Niedaleko pod miastem jest studnia, studnia, do której przykuty jestem, niby Meluzyna[4] wraz ze swemi siostrami. Po stoku małego wzgórza schodzi się, staje pod sklepieniem, a potem, zstąpiwszy wdół po jakichś dwudziestu stopniach, znajduje się przeczystą wodę, ze skał marmurowych tryskającą. Niewielki murek, okalający studnię od góry, wysokie drzewa, słoniące ją cieniem, chłód, jaki tu panuje, wszystko razem pociąga i przejmuje drżeniem. Niema dnia, bym tu nie spędził bodaj godziny. Raz po raz jawią się tu dziewczęta z miasta po wodę, załatwiając ową czynność prostą i konieczną, jakiej niegdyś oddawały się nawet córki królewskie. Gdy siedzę tutaj, budzi się wre mnie tak żywo patrjarchalna wizja pradziadów, nawiązujących u studni znajomości, starających się o rękę wybranki[5], i duchów dobroczynnych, polatujących wokół źródeł i studni. Zaprawdę, nie krzepił się chyba u chłodnej studni po znojnej wędrówce w czas letni ten, kto tego odczuć niezdolny.
Pytasz, czyli przysłać książki moje? — Drogi mój, proszę cię, nie przysyłaj mi ich na Boga! Nie trzeba mi kierownictwa, ni zachęty, czy podniety, wszak serce me samo przez się tętni aż nazbyt gwałtownie. Tylko kołysanka zda mi się, a znalazłem ich pod dostatkiem w moim Homerze[6]. O, jakże często do snu kołyszę wzburzoną krew. Zaprawdę, nie widziałeś chyba nic tak niezrównoważonego, niespokojnego, jak serce moje. Wszakże nie potrzebuję mówić o tem tobie, który doznawałeś nieraz przygnębienia patrząc, jak przerzucam się z troski do rozpętania i ze słodkiego rozmarzenia do zgubnej namiętności. Postępuję z mojem sercem, jak z chorem dzieckiem, powolny wszelakiemu jego zachceniu. Nie rozgłaszaj tego, bo są tacy, którzyby mi to wzięli za złe.
Prostaczkowie miejscowi znają mnie już i lubią, zwłaszcza dzieci. Gdym zrazu zbliżał się do nich i rozpytywał poufale o to i owo, niektórzy mniemali, że chcę z nich drwić, i odprawiali mnie w sposób, co się zowie szorstki. Ale nie brałem sobie tego do serca, tylko uczuwałem nader żywo to, co już nieraz zauważyłem. Ludzie wyższych sfer trzymają się zawsze w pewnem chłodnem oddaleniu od prostego ludu, jakby się obawiali, że stracić coś mogą na zbliżeniu, ale zdarzają się wartogłowy i kpiarze, okazujący prostaczkom pozorną łaskawość poto jeno, by swawolą swą dotknąć tem boleśniej jeszcze.
Wiem, że nie jesteśmy równi i równymi być nie możemy, ale wedle mego zapatrywania, ten, który odsuwa się od tak zwanego motłochu, by zachować swe dostojeństwo, jest równie godny nagany, jak tchórz, unikający przeciwnika z obawy porażki.
Niedawno przyszedłszy do studni, zastałem młodą służebnę. Postawiła naczynie na najniższym stopniu i rozglądała się, czy nie zjawi się jakaś towarzyszka, chętna do pomocy w dźwignięciu naczynia na głowę. Zeszedłem i spojrzałem na nią. Czy pomóc panience? — spytałem. Twarz jej oblała się żywym rumieńcem. — Jakżeby też pan...? — powiedziała. — Niewielka to rzecz. Włożyła na czoło nagłówek[7], a ja podałem jej naczynie. Podziękowała i poszła schodami na górę.
Porobiłem rozmaite znajomości, towarzystwa jednak nie znalazłem do tej pory. Nie wiem co mogę mieć w sobie pociągającego dla tych ludzi, wielu z nich mnie lubi, kupią się wkoło mnie, a kiedy zdarza się, że drogi nasze niewielką tylko przestrzeń razem biegną, przykro mi się robi. Gdybyś spytał, jacy tu są ludzie, odparłbym, że tacy, jak wszędzie. Rodzaj ludzki, to rzecz nad wyraz jednostajna! Większość spędza na pracy przeważną część życia, by żyć, a owa znikoma cząstka wolności, jaka im pozostaje, napawa ich taką obawą, iż czynią, co mogą, by jej się wyzbyć coprędzej. O, jakiemże jest przeznaczenie ludzi?
Ale jest to lud dobry i poczciwy! Bardzo dobrze się czuję, gdy się czasem zapomnę, zażyję z nimi rozrywek, na jakie jeszcze wolno sobie pozwolić, gdy siedząc u obficie zastawionego stołu, pożartuję w szczerości ducha swobodnie, zrobię wycieczkę, potańczę przy sposobności, czy coś podobnego uczynię. Lecz nie śmie mi wówczas przyjść na myśl, że tyle spoczywa we mnie odmiennych, utajonych sił, niezużytych, marniejących, które muszę ukrywać tak starannie. Ach, jakże to obezwładnia serce..., a przecież przeznaczeniem ludzi mnie podobnych, jest nie znaleźć zrozumienia.
Ach, czemuż niema już przyjaciółki młodości mojej! Ach, ach, czemuż ją poznałem? Powinienem sobie powiedzieć: nierozsądny jesteś, szukasz, czego na ziemi znaleźć niepodobna! Posiadałem ją jednak, odczuwałem to serce, tę wielką duszę i czułem się w jej obecności czemś więcej, niż jestem, byłem bowiem wszystkiem, czem zostać mogłem. O Boże! Czyż wonczas pozostała bezczynną bodaj jedna z sił duszy mojej? Czyż nie byłem w możności rozwijać przed nią wszystkich owych cudnych uczuć, któremi serce moje ogarnia przyrodę? Wszakże stosunek nasz był nieustanną tkaniną, złożoną z subtelnych wrażeń i bystrości dowcipu, a wszystkie jej modyfikacje, dochodzące czasem aż do wybryków, nosiły na sobie piętno genjuszu. Cóż teraz! Wyprzedziła mnie wiekiem i zeszła wcześniej, niźli ja do mogiły. Nigdy jej nie zapomnę, zawsze przytomną mi będzie potęga jej rozumu i niebiańska wyrozumiałość[8].
Przed kilku dniami napotkałem tu młodego V. Jest to chłopak szczery, bardzo miłej powierzchowności. Skończył właśnie uniwersytet, nie uważa się za mędrca, a jednak przekonany jest, że więcej posiada wiadomości od innych. Pracował, jak to zaraz widać, pilnie i nabył sporego zasobu wiedzy. Posłyszawszy, że dużo rysuję i znam greczyznę (dwie niesłychane rzeczy tutaj), zwrócił się do mnie, rozłożył swój kramik naukowy, mieszczący różności począwszy od Batteux’a do Wooda i od Piles’a do Winckelmanna, zaręczył mi, że przeczytał całą pierwszą część teorji Sulzera, oraz, że posiada rękopis Heynego o studjum antyku[9]. Przyjąłem to do wiadomości.
Poznałem także pewnego zacnego człowieka, o szczerem i otwartem sercu, komisarza książęcego. Podobno niezmiernie miło się robi na duszy, gdy się go widzi pośród dziewięciorga jego dzieci, a zwłaszcza cuda głoszą o najstarszej córce. Zaprosił mnie, toteż złożę mu wizytę, jak się tylko da najrychlej. Mieszka w książęcej leśniczówce, o półtorej godziny drogi stąd, dokąd się wyprowadził, uzyskawszy pozwolenie opuszczenia miasta i siedziby w budynku urzędowym, której widok po stracie żony ranił go boleśnie.
Pozatem natknąłem się na kilku dziwaków, w których wszystko mnie razi, a najnieznośniejszemi są mi objawy ich przyjaźni.
Bywaj zdrów! List ten zadowoli cię niezawodnie, jest bowiem nawskróś historyczny[10].
Niejednemu już wydawało się, że życie jest snem tylko, a i mnie uczucie to nie opuszcza ni na chwilę[11]. Gdy spoglądam na szranki, w które wtłoczona jest czynna, badawcza energja człowieka, i widzę, że wszelka działalność nasza ogranicza się ostatecznie tylko do zaspokojenia potrzeb, a potrzeby te mają jeno ten jedyny cel, by przedłużyć marne istnienie nasze, gdy dalej widzę, że owo uspokojenie co do niektórych punktów poszukiwań naszych polega jeno na marzycielskiej rezygnacji, bo przecież jeno ściany więzienia naszego przysłania barwnemi kształtami i jaśniejącemi blaskami nadziei — gdy pomyślę o tem wszystkiem, drogi Wilhelmie, słowa zamierają mi na ustach. Cofam się w siebie i tu odnajduję mój świat, coprawda znowu raczej zawarty w przeczuciu i mglistych pragnieniach, jak w oczywistych, żywych, tętniących siłą kształtach. Wszystko przesuwa się przedemną, uśmiecham się i wnikam w ten świat, rozmarzony.
Wszyscy przemądrzali pedagogowie i ochmistrze godzą się na to, że dzieci nie wiedzą czego chcą, natomiast nikt uwierzyć nie chce, mimo naocznej oczywistości tego faktu, że także dorośli wałęsają się po tej ziemi podobni dzieciom, równie jak one nie wiedząc wcale, skąd się wzięli i dokąd zmierzają i że tak samo nie kierują swych czynów ku prawdziwym celom i tak samo podlegają rządom łakoci i łozowej rózgi[12].
Przyznaję chętnie, wiedząc zgóry, co mi na to odpowiesz, że najszczęśliwszymi są właśnie ci, którzy żyją z dnia na dzień, piastują swe ulubione lalki, ubierają je i rozbierają, z należytym respektem przemykają koło szuflady, gdzie mama chowa pierniczki, a gdy nakoniec wpadnie im w ręce pożądany przysmak, pożerają go chciwie, wołając: jeszcze! Tak, są to szczęśliwe stworzenia. Dobrze się dzieje także tym, którzy swym marnym zatrudnieniom, albo nawet własnym namiętnościom nadają wspaniałe nazwy i zachwalają rodzajowi ludzkiemu jako gigantyczne czyny, dla jego dobra i pomyślności podjęte. Dobrze się dzieje temu, kto może tak postępować. Ale człowiek, zdający sobie w pokorze ducha sprawę z ostatecznych wyników tego wszystkiego, widzący dobrze, jak każdy obywatel, wiodący żywot szczęśliwy, umie sobie rajem uczynić własny ogródek, jak nawet nieszczęśnik, uginający się pod brzemieniem losu, kroczy dalej swą drogą w beztrosce zupełnej, jak wszyscy jednakowo wysilają się, by o minutę bodaj przedłużyć swój żywot na ziemi, — człowiek taki staje się cichy, stwarza świat własny, wywodząc go ze siebie samego i czuje się także szczęśliwym, bowiem jest również człowiekiem. Pozatem, mimo owej niewoli przyrodzonej, żywi on w sercu słodkie uczucie swobody i wie, że opuścić może, gdy zechce, więzienie[13].
Znasz z dawien dawna mój sposób zagospodarowywania się, budowania sobie w jakiemś zacisznem miejscu chałupki i wiesz, jak umiem żyć, poprzestając na małem. I tutaj znalazłem kącik, który mnie pociągnął ku sobie[14].
O niespełna godzinę drogi od miasta znajduje się miejscowość, zwana Wahlheim[15][16]. Położona jest bardzo uroczo na wzgórzu, a dotarłszy ścieżyną na jego szczyt za wioską, można objąć spojrzeniem całą dolinę. Jest tu poczciwa gospodyni, nalewająca gościom uprzejmie i ochoczo mimo swych lat, to wina, to piwa, to kawy, a ponadto, rzecz główna, są tu dwie lipy, cieniące rozłożystemi konarami niewielki placyk przed kościołem, obstawiony wokół domami wieśniaczemi, stodołami i zagrodami. Nigdy jeszcze nie wynalazłem sobie tak przytulnego zakątka, toteż każę sobie tu wynosić z gospody stół i krzesło, piję kawę i czytam Homera. Gdym po raz pierwszy przypadkiem pewnego pogodnego popołudnia zaszedł pod te lipy, placyk był niemal całkiem pusty. Wszyscy byli w polu, tylko czteroletni może chłopak siedział na ziemi, trzymając pomiędzy kolanami półroczne maleństwo i przytulając go do siebie. Służył mu w ten sposób za rodzaj krzesła, i mimo żywości, przebłyskującej w czarnych oczach, siedział spokojnie. Zaciekawił mnie ten widok, usiadłem na leżącym opodal pługu i wyrysowałem ową scenę braterskiego poświęcenia. Za tło dałem pobliski płot, bramę, szopy i kilka połamanych kół od wozu, wszystko tak, jak było w rzeczywistości. Po upływie godziny powstał ciekawy, dobrze skomponowany rysunek bez jakiegokolwiek dodatku własnej fantazji i to utwierdziło mnie w postanowieniu trzymania się w przyszłości samej tylko natury. Ona kryje największe skarby i ona sama wydaje największych mistrzów. Można przytoczyć wiele na korzyść metod twórczych, niemal to samo, co na pochwałę społecznej organizacji mieszczańskiej. Człowiek, powodujący się jej zasadami, nie wytworzy nigdy czegoś wstrętnego i złego, podobnie jak ten, kto kieruje się prawem i względami dobrobytu, nie stanie się nigdy nieznośnym sąsiadem, ni wybitnym złoczyńcą; mimo to, cokolwiekby ktoś przytaczał, każda szkolarska metoda zniweczyć musi prawdziwe odczucie przyrody i rzeczywisty jej wyraz. Powiesz może, że to zbyt ostry sąd, że metoda przycina jeno wilcze pędy i tamuje ich bujanie?[17]. Przyjacielu, czy mam ci to objaśnić porównaniem? Rzecz się tu ma tak, jak z miłością. Serce młodzieńca garnie się do dziewczyny, nie oddala się od niej ani na chwilę w ciągu dnia, szafuje rozrzutnie wszystkiemi swemi siłami, całe bogactwo swe wkłada w to, by dać poznać, że oddane jest jej bez podziału. Naraz zbliża się filister, człowiek piastujący urząd publiczny, i powiada: Młodzieńcze, miłość, to rzecz ludzka, ale winniście się kochać, jak przystało ludziom serjo. Musisz podzielić swój czas, przeznaczyć pewną ilość godzin na pracę, a porę odpoczynku możesz poświęcić swojej ukochanej. Oblicz swój majątek, a z tego, co ci pozostanie od kwoty potrzebnej na życie, wolno ci będzie kupić jej podarek, byle nie zdarzało się to zbyt często, a więc np. w dniu urodzin, imienin, i t. p. Jeśli młodzieniec tej rady usłucha, to wyrośnie niezawodnie na użytecznego człowieka i możnaby zalecić każdemu panującemu[18], by obdarzył go stanowiskiem w kolegjum. Tylko miłość jego przestanie istnieć, a jeśli jest to artysta, to przepadł jako twórca. O przyjaciele drodzy! Dlaczegóż to tak rzadko wzbiera rwący potok genjuszu i w podziw wprawia dusze? Oto dlatego, że po obu jego brzegach rozsiedli się możni, spokojni panowie, posiadający tu swe altanki, swe grzędy tulipanów i pola kapusty, przeto chcąc je uchronić od szkody, zawczasu już starają się usunąć grożące im niebezpieczeństwo przez tamowanie i odprowadzanie wzburzonych fal.
Popadłem, widzę, w zachwyt, przypowieści i deklamację i zapomniałem z tego powodu opowiedzieć ci dokładnie, co się potem stało z dziećmi. Przesiedziałem blisko dwie godziny na pługu, zatopiony w malarskie wrażenia, które ci we wczorajszym liście bardzo urywkowo nakreśliłem. Pod wieczór zbliżyła się młoda niewiasta do dzieci, które przez cały czas nie ruszyły się z miejsca. Niosła na ręku koszyk i zawołała zdala: Filipie, grzeczny chłopiec z ciebie! — Pozdrowiła mnie, oddałem ukłon, zbliżyłem się i spytałem, czy jest matką tych dzieci. Potwierdziła to, dała starszemu połowę przyniesionej bułki, potem, podniósłszy z ziemi maleństwo, ucałowała je z macierzyńską miłością. Kazałam — powiedziała — Filipkowi pilnować malca, a z najstarszym synem udałam się do miasta po bułki, cukier i rynkę. — Ujrzałem to wszystko w koszyku, z którego zsunęła się pokrywka. — Muszę memu Jaśkowi (takie było imię najmłodszego) ugotować na wieczór zupki. Ten, najstarszy, ladaco, stłukł mi wczoraj rynkę, gdy wyrywał ją Filipkowi, chcąc dostać się do wyskrobków lemieszki! — Spytałem o najstarszego i zaledwo mi zdołała powiedzieć, że upędza się po łące za gęsiami, gdy nadbiegł w podskokach, przynosząc młodszemu bratu pręt leszczynowy. Z rozmowy z młodą kobietą dowiedziałem się, że jest córką miejscowego nauczyciela i że mąż jej udał się do Szwajcarji w sprawie spadku po krewnym. Chciano go oszukać, powiedziała, nie odpowiadano na jego listy, przeto pojechał sam. — Oby mu się tylko co złego nie przydarzyło! — dodała. — Nie mam odeń wieści! — Z trudnością przyszło mi rozstać się z ową kobietą. Dałem obu chłopcom po groszu, również dla malca dałem grosz matce, by mu przyniosła z miasta przy okazji bułkę do polewki, a potem pożegnaliśmy się.
Powiadam ci, mój drogi, w chwilach, kiedy uczuwam zamęt w głowie, wonczas chaos myśli łagodzi widok takiego oto stworzenia, trwającego w szczęsnym spokoju, obracającego się w ciasnym kręgu bytowania swego, istoty żyjącej z dnia na dzień, która patrząc, jak liście spadają, myśli tylko o tem jednem, że zima nadchodzi.
Od tego dnia bywam tam często, dzieci przywykły do mnie. Gdy piję kawę, dostają cukru, a wieczorem po trochu chleba z masłem i po odrobinie kwaśnego mleka. W niedzielę nie mija ich nigdy obowiązkowy grosz, a na wypadek, gdyby mnie nie było wieczorem, po godzinie modlitwy właścicielka gospody ma polecenie wypłacić tę należytość.
Spoufaliły się ze mną, opowiadają mi różności, a mnie bawi zwłaszcza ich roznamiętnienie i naiwne objawy pożądania, gdy zbierze się większa gromadka wiejskich wisusów.
To, co ci niedawno pisałem o malarstwie, odnosi się niezawodnie również do poezji[19]. Idzie o to, by pojąć to, co jest doskonałe i mieć odwagę je wypowiedzieć. Rzecz to niemała, choć pokrótce ujęta. Przeżyłem dziś coś, co poprostu przepisane, dałoby najpiękniejszą idyllę w świecie. Ale czemże jest poezja, scenerja, idylla? Czyż zawsze musimy smarować, przeżywając coś, co jest przejawem natury?
Zapewne po takim wstępie oczekujesz czegoś niezwykłego. Niestety, zawiedziesz się; to żywe zainteresowanie wzbudził we mnie zwyczajny parobczak wiejski. Opowiem rzecz, jak zazwyczaj, źle, a ty, jak zazwyczaj, posądzisz mnie oczywiście o przesadę, bo oto znów jeno Wahlheim i ciągle wkółko Wahlheim, jest widownią owych niesłychanych i rzadkich przeżyć.
Pod lipami zebrało się towarzystwo i raczyło się kawą. Ponieważ mi niezupełnie odpowiadało, przeto pod jakimś pozorem pozostałem na uboczu.
Z pobliskiego domu nadszedł parobczak i zaczął majstrować koło pługa, który rysowałem niedawno[20]. Podobał mi się, przeto zagadnąłem go o to i owo, zapoznaliśmy się szybko, a jak mi się to zazwyczaj zdarza w obcowaniu z ludźmi tego rodzaju, pozyskałem jego zaufanie. Powiedział mi, że służy u pewnej wdowy i że mu u niej bardzo dobrze. Opowiadał o niej szeroko i wychwalał ją w ten sposób, że zauważyłem niebawem, iż oddany jej jest duszą i ciałem. Mówił, że nie jest już młodą, doznała wiele złego ze strony męża i dlatego też nie chce wychodzić powtórnie za mąż. Z opowiadania chłopaka przebijało wyraźnie, że jest dobra, życzliwa i miła w obejściu, a zarazem poznałem, jak bardzo pragnie, by go wybrała, by mu pozwoliła zatrzeć w jej pamięci błędy i wady pierwszego małżonka. Musiałbym słowo w słowo powtórzyć, co mówił, by przedstawić przywiązanie, miłość i wierność tego człowieka. Musiałbym ponadto posiadać genjusz największego poety, by ci uzmysłowić jego gesty, dać pojęcie o harmonji głosu, oraz przywieść żywo przed oczy skryty żar jego spojrzenia. Nie, zaprawdę, żadne słowa nie potrafią wyrazić subtelnej delikatności, przepajającej go i ujawniającej się w całem zachowaniu. Wszystko, co mógłbym o tem powiedzieć, musiałoby być prostackie. Wzruszała mnie zwłaszcza obawa jego, bym o stosunku, jaki ich łączył, nie myślał źle i nie wątpił w jej dobre prowadzenie się. Z jak niewysłowionym zachwytem opowiadał o jej postaci i ciele, które nawet bez wdzięku młodości pociągało go ku sobie nieprzeparcie, mogę powtórzyć sobie jeno w głębi własnej duszy. W tej czystości nie widziałem w życiu płomiennej żądzy i tęsknego pragnienia, co więcej, o tak czystej ich formach nie myślałem i nie marzyłem dotąd nigdy. Nie łaj mnie, gdy ci powiem, że dusza mnie pali na wspomnienie owej niewinności i prawdy i że obraz tej wierności i uczucia nie schodzi mi z myśli, do tego stopnia, iż sam tęsknię i pożądam.
Postaram się zobaczyć ją jak najprędzej, a raczej postaram się tego uniknąć. Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a pocóż psuć sobie piękny obraz?
Czemu do ciebie nie piszę? — Pytasz o to, mimo, że zaliczasz się przecież do uczonych? Wszakże powinieneś był odgadnąć, że mi musi być dobrze... Krótko mówiąc, zawiązałem pewną znajomość, która dotyczy bliżej mego serca. Otóż... cóż mam powiedzieć?
Trudno mi będzie nad wyraz opowiedzieć ci w porządku, jak się to stało, że poznałem jedno z najmilszych stworzeń świata. Jestem zadowolony i szczęśliwy, a zatem nie mam wcale zamiaru zostać historykiem.
Jestże aniołem? — Nie, tem mianem zowie pierwszy lepszy swą uwielbianą! Nie jestem jednak w stanie uzmysłowić ci inaczej jej doskonałości i nie mogę wyjaśnić, dlaczego jest doskonałą. Dosyć na tem, że wzięła w niewolę cały mój umysł.
Jakże jest naiwna przy całym swym rozumie, jakże dobra, mimo stałości charakteru, jakże spokojną jest jej dusza, mimo ożywienia i ustawicznej ruchliwości!
Wszystko, co o niej piszę, to czcza gadanina, to same abstrakcje, niezdolne oddać ni jednego rysu jej istoty. Innym razem — nie, nie innym razem, teraz ci muszę opowiedzieć wszystko. Gdybym zaniechał, nie stałoby się to już nigdy. Prawdę mówiąc, od chwili rozpoczęcia tego listu, już trzy razy miałem ochotę rzucić pióro, kazać osiodłać konia i jechać. Przysiągłem sobie mianowicie, że przed południem nie pojadę do niej i oto teraz, co chwila zbliżam się do okna, by zobaczyć, czy słońce jeszcze wysoko...
Nie mogłem się przezwyciężyć, musiałem być u niej. Wróciłem już teraz, zabieram się do swej skromnej wieczerzy i do pisania do ciebie. O, jakąż mi to sprawia rozkosz patrzeć na nią, krzątającą się pośród miłych, żwawych dzieciaków, pośród ośmiorga rodzeństwa, jakie posiada!...
Czuję, że nie dowiesz się niczego, jeśli będę w ten sposób pisał dalej. Słuchaj tedy, zmuszę się bowiem wniknąć we wszystkie, szczegóły.
Pisałem ci już, że poznałem komisarza S. i donosiłem, iż prosił mnie, bym go odwiedził niedługo w jego pustelni, czyli raczej w jego małem królestwie. Zaniedbałem uczynić tego i pewnie nigdy nie byłbym się tam pokazał, gdyby przypadek nie odkrył mi skarbu, jaki się kryje w owym zakątku.
Młodzież miejscowa urządziła zabawę wiejską, zaproszono mnie, a ja zgodziłem się ochotnie wziąć udział. Danserką moją została pewna ładna, przeciętna zresztą panienka tutejsza i postanowiliśmy, że weźmiemy powóz i pojedziemy razem z kuzynką mej damy na miejsce zabawy, zabierając po drodze Karolinę S. — Zobaczysz pan śliczną dziewczynę! — powiedziała mi moja towarzyszka, gdyśmy się zbliżali do leśniczówki drogą, wyciętą w wysokopiennym lesie. — Tylko nie zakochaj się pan broń Boże! — ostrzegała kuzynka. — Dlaczegóż to? — spytałem. — Zaręczona jest z pewnym zacnym człowiekiem. Wyjechał właśnie, w celu doprowadzenia do porządku spraw rodzinnych po śmierci ojca, oraz wystarania się o wybitne stanowisko! — dodała moja danserka. Wiadomość ta była mi zgoła obojętna.
Na dobrą chwilę przed zachodem słońca stanęliśmy przed bramą wjazdową leśniczówki. Powietrze było parne i dziewczęta obawiały się, że może nadejść burza. Szarawe, ciężkie chmurki zaczęły się też w istocie snuć wokół po widnokręgu. Starałem się rozprószyć ich przewidywania, popisując się rzekomemi wiadomościami memi z zakresu meteorologii, ale sam miałem przeczucie, że zabawa nasza ulec może nielada katastrofie.
Wysiadłem, a służąca, która zjawiła się u bramy, poprosiła, byśmy się na chwilę zatrzymali, bo panna Lota zaraz przybędzie. Przeszedłem podwórze, zbliżyłem się do okazałego domu, wstąpiłem na schody i stanąłem w drzwiach, a wówczas oczom moim przedstawił się tak uroczy obraz, jakiego dotąd w życiu może nie widziałem. W obszernej komnacie cisnęło się sześcioro dzieci, w wieku od jedenastu do dwu lat do dziewczyny średniego wzrostu, zgrabnej postaci, ubranej w białą sukienkę z bladoróżowemi kokardami na ramieniu i u gorsu. W rękach trzymała bochenek ciemnego chleba i krajała dzieciom kromki, których wielkość zastosowana była do wieku i apetytu każdego z nich. Rozdawała je z serdecznością wokół, a dzieci, trzymając rączki długo wzniesione w górę, zanim kromka została odkrojona, wołały potem: — Dziękuję! — i odbiegały wesoło, lub też odchodziły spokojnie, stosownie do swego usposobienia, ku bramie wjazdowej, by obejrzeć przybyłych i powóz, który miał zabrać ich Lotę.
— Proszę mi wybaczyć, — powiedziała — że pana fatyguję aż tutaj, a pozwalam czekać paniom. Ale z powodu ubierania się, różnych zajęć domowych i zarządzeń na czas mej nieobecności, zapomniałam dać podwieczorku mojej gromadce, a dzieci domagają się, bym im sama wydzielała kromki. — Powiedziałem jej kilka słów pochlebnych bez znaczenia, a duszą zawisłem na jej postaci, intonacji głosu, ruchach, i zaledwo miałem czas przyjść do siebie ze zdziwienia, gdy wybiegła do drugiego pokoju po rękawiczki i wachlarz. Malcy patrzyli na mnie z oddali, rzucając spojrzenia nieufne. Zbliżyłem się do najmłodszego o bardzo miłej twarzyczce. Cofnął się właśnie w chwili, gdy Lota stanęła z powrotem w drzwiach i powiedziała: — Ludwiczku, podaj kuzynkowi rączkę! — Chłopiec uczynił to ochotnie, a ja nie mogłem się powstrzymać od serdecznego ucałowania malca, mimo jego umorusanego noska. — Więc jestem kuzynkiem? — powiedziałem, podając jej rękę. — Czy sądzi pani, że zasługuję na to szczęście? — O, proszę pana, — odparła, uśmiechając się swobodnie, — rodzina nasza jest tak rozgałęziona, że byłoby mi przykro wyłączać pana z niej! Idąc już ku wyjściu, poleciła Zosi, najstarszej po sobie, jedenastoletniej może dziewczynce, by pilnie baczyła na dzieci i by pozdrowiła ojca, gdy wróci z przejażdżki. Malcom przykazała słuchać we wszystkiem Zosi, jakby była nią samą, a kilkoro przyrzekło to uroczyście. Mała, przekorna blondyneczka, w wieku około sześciu lat, zauważyła: — A przecież ona nie jest tobą, Lotko! My ciebie bardziej kochamy! Dwaj najstarsi chłopcy uczepiali się powozu z tyłu, a na moje wstawiennictwo pozwoliła im Lota jechać razem z nami aż do lasu, pod warunkiem, że nie będą się sprzeczali i będą się trzymać dobrze pojazdu.
Zaledwieśmy się należycie usadowili, kobiety się przywitały i poczyniły wstępne spostrzeżenia co do strojów, zwłaszcza kapelusików, oraz zlustrowały towarzystwo, jakie się spodziewano zastać, gdy Lota kazała się woźnicy zatrzymać i wezwała braci, by zsiedli. Chcieli ucałować raz jeszcze jej rękę, starszy uczynił to z wylaniem, właściwem wiekowi lat piętnastu, młodszy popędliwie i lekkomyślnie. Posłała raz jeszcze pozdrowienie rodzeństwu i pojechaliśmy dalej.
Kuzynka spytała ją, czy skończyła czytać książkę, jaką jej niedawno posłała. — Nie, — odrzekła Lota — nie podoba mi się! Mogę ją zaraz zwrócić. Poprzednia nie była też lepsza! — Zdumiony byłem, dowiedziawszy się, co to za książki, i posłyszawszy jej odpowiedź[21]. Wszystko, co mówiła, nosiło piętno indywidualne, w każdem słowie odkrywałem nowe powaby, na twarzy jej rozbłyskały światła ducha i jaśniały w całej pełni, odczuwała bowiem instynktownie, że ją rozumiem.
— Za młodszych lat — mówiła — przepadałam za powieściami. O, jakże miło było usiąść sobie w niedzielę w jakimś kąciku i utonąć myślą w zmiennych kolejach losu jakiejś miss Jenny[22]. Nie zapieram się, że i dziś jeszcze, lektura tego rodzaju ma dla mnie dużo uroku. Ponieważ jednak rzadko mi się zdarza zdobyć książkę, tedy musi ona odpowiadać w zupełności moim upodobaniom. Najmilszym jest mi autor, w którym odnajduję własny świat, który kreśli stosunki podobne tym, pośród jakich żyję, którego opowieść budzi we mnie takie samo serdeczne zainteresowanie, jakie mi daje własne codzienne życie, nie będące, coprawda, rajem, które jest jednak dla mnie w gruncie rzeczy źródłem niewysłowionej szczęśliwości.
Starałem się ukryć wzruszenie, temi słowami wywołane. Coprawda, nie bardzo mi się to udało, bo kiedy zaczęła mimochodem, ale z niezwykłem zrozumieniem mówić o Pastorze z Wakefieldu..., o...[23], nie mogłem wytrzymać i powiedziałem jej wszystko, co wiedziałem. Po dobrej dopiero chwili, gdy Lota zwróciła się do kogoś innego, spostrzegłem, że reszta towarzystwa siedziała przez cały czas z otwartemi oczyma, niema, jakbyśmy byli sami. Kuzynka spojrzała na mnie raz i drugi, robiąc ironiczną minę, ale było mi to zupełnie obojętne.
Rozmowa zeszła na uciechy tańca. — Jeśli nawet ta namiętność jest wadą, — powiedziała Lota — wyznaję otwarcie, że nie znam niczego milszego, nad taniec. Ile razy mi coś dolega, zaraz bębnię sobie na mym rozstrojonym fortepianiku kontredansa[24] i wszystko staje się na nowo znośnem.
O, jakże, podczas gdy mówiła, poiłem się blaskiem jej czarnych oczu! Jakże pociągały mą duszę żywe jej usta i świeże policzki, jakże wtapiałem się w cudną treść jej słów, nie słysząc nawet często wyrażeń, w jakie przybierała swe myśli! Musisz sobie to wyobrazić dobrze, znasz mnie bowiem. Słowem, wysiadłem z powozu odurzony, i kiedyśmy stanęli przed budynkiem, tak dalece zapadłem w półcieniu świata snów, że nie zwracałem niemal uwagi na muzykę, dolatującą z oświetlonej rzęsiście balowej sali.
Dwaj panowie, Audran i niejaki N. N. — któż zdoła spamiętać tyle nazwisk — będący danserami Loty i kuzynki, przybiegli do powozu, porwali swoje damy, a ja również wprowadziłem do sali tę, która mi przypadła w udziale.
Sunęliśmy w skrętach menueta[25] wokół siebie, ujmowałem dłonie jednej kobiety po drugiej, a zdarzało się, że właśnie najmniej powabne ociągały się, tak, że nie można było często dojść do ładu, by skończyć w porę figurę. Lota z danserem swoim rozpoczęła angleza[26], a możesz sobie wyobrazić, jakie mną owładnęło uczucie, gdy w toku figury zbliżyła się z kolei do mnie. Niezrównanie wygląda w tańcu! Oddaje mu się całą duszą i całem sercem, ciało jej nabiera niewysłowionej harmonji, staje się beztroską, swobodną, jakby taniec był dla niej wszystkiem, jakby nie myślała o niczem innem, niczego pozatem nie odczuwała i zaprawdę w tej chwili wszystko znika z przed jej oczu.
Poprosiłem o drugiego kadryla, przyrzekła mi trzeciego i z powabną otwartością zapewniła mnie, że ponad wszystko przepada za walcem[27]. — Panuje tu zwyczaj — mówiła — że para, należąca do siebie, tańczy ze sobą walca. Ale mój kawaler walcuje nieszczególnie i bardzo wdzięcznym mi będzie, gdy go zwolnię z tego trudu. Pańska danserka również nie umie i nie lubi tego tańca, pan natomiast, jak to zauważyłam w anglezie, dobrze tańczy. Jeśli mamy tedy zatańczyć walca ze sobą, to proszę, niech pan idzie do mego dansera i poprosi go, by panu ustąpił, ja zaś udam się do pańskiej damy. Przyrzekłem, że tak uczynię i ułożyliśmy, że jej kawaler przez czas trwania walca będzie zabawiał moją danserkę.
Znowu zaczął się taniec i przez czas jakiś zabawialiśmy się splataniem i rozplataniem ramion. Z jakimże powabem, z jaką lekkością poruszała się! A gdy przyszło do walca i zaczęliśmy się toczyć dokoła siebie, niby dwie kule, szło nam zrazu nieskładnie, gdyż większość tańczących nie umiała tańczyć walca, z czego powstał pewien zamęt. Uczyniliśmy roztropnie i pozwoliliśmy się im wyhasać. Gdy najniezdarniejsi usunęli się z pola, zaczęliśmy wirować i wraz z drugą parą, Audranem i jego danserką, trzymaliśmy się mężnie. Nigdy mi dotąd nie szło tak dobrze. Nie czułem się istotą ludzką. Trzymałem w objęciach niezrównane stworzenie, szalałem niby burza, miotająca się wokół, i oto... na uczciwość powiadam ci, uczyniłem ślub, że nie zezwolę pod żadnym warunkiem, choćby szło o me własne życie, by dziewczyna, którą będę kochał, do której będę miał prawo, tańczyła walca z kimś innym, poza mną. Wszak mnie rozumiesz!
Obeszliśmy następnie kilka razy salę wkoło, by odetchnąć, potem usiadła, a pomarańcze, ostatnie, jakie mi się udało jeszcze zdobyć, orzeźwiły ją doskonale. Tylko za każdym kawałeczkiem, jakim częstowała z grzeczności swą natrętną sąsiadkę, uczuwałem ukłucie w sercu.
W trzecim kadrylu byliśmy drugą z rzędu parą. Podczas gdyśmy przebiegali szeregi tancerzy w jakiejś figurze, a ja, trzymając jej ramię, z oczyma w niej utkwionemi, z niewysłowioną rozkoszą poiłem się malującem się w całej jej postaci wyrazem najszczerszego i najczystszego rozradowania, zbliżyliśmy się do jednej z dam, która zwróciła mą uwagę ujmującemi rysami niemłodej już twarzy. Na widok Loty dama owa uśmiechnęła się i grożąc palcem, z naciskiem powtórzyła kilka razy imię Albert, co pochwyciłem uchem w przelocie.
— Któżto jest Albert, jeśli wolno spytać, nie dopuszczając się zuchwalstwa? — powiedziałem do Loty. Zamierzała mi odpowiedzieć, ale w tejże chwili musieliśmy się rozstać, by uformować wielką ósemkę[28]. Kiedyśmy się za chwilę na moment zetknęli, dostrzegłem jakby cień zamyślenia na jej czole. — Nie mam potrzeby kryć się z tem, — powiedziała, podając mi dłoń do promenady[29]. — Albert, jest to zacny człowiek, z którym jestem niemal po słowie. — Nie było to dla mnie nowością (wszakże poinformowały mię już o tem w drodze me towarzyszki), a jednak było to dla mnie niespodzianką, gdyż nie związałem dotąd w myśli tej wiadomości z istotą, która od chwil niewielu stała mi się tak bliską i drogą. Zmieszałem się do tego stopnia, że wszedłem w niewłaściwą parę. Z tego powstał istny chaos, który tylko przytomność umysłu Loty, lekkie popchnięcia i pociągnienia, jakich się jęła żywo, rozwikłać były zdolne.
Jeszcze się nie skończył taniec, gdy wzmogły się błyskawice, oddawna rozdzierające firmament, a przezemnie tłumaczone jako przebłyski zorzy północnej, a grzmoty rozgłośne przygłuszyły muzykę. Trzy danserki ulotniły się z szeregów, a za niemi podążyli kawalerowie. Powstało zamieszanie, a muzyka grać przestała. Zwykła to rzecz, że jeśli coś niepomyślnego albo groźnego zdarzy nam się podczas zabawy, oddziaływa na nas silniej, niż zazwyczaj, już to przez kontrast, ujawniający się żywo, już to skutkiem tego, że zmysły nasze pobudzone są wówczas do sprawniejszego przyjmowania wrażeń. Przyczynom tym przypisać muszę różnorodne, przedziwne gesty, jakie zauważyłem u kobiet. Najroztropniejsza usiadła tyłem do okna i zatkała uszy. Inna klękła przy niej i ukryła twarz na jej kolanach. Trzecia wcisnęła się pomiędzy obie i objęła swe siostry, płacząc rzewnie. Kilka wybierało się na gwałt z powrotem do domu. Wreszcie niektóre do tego stopnia straciły świadomość tego, co czynią, że pozwalały obejmować się bez oporu młodym ludziom i całować w usta, szepcące błagalne modlitwy, które z tego powodu nie mogły ulatywać w niebiosy. Kilku mężczyzn udało się do przedsionka dla wypalenia w spokoju fajeczek, a całe towarzystwo przyklasnęło mądremu pomysłowi gospodyni, która ofiarowała się zaprowadzić nas do pokoju, opatrzonego w firanki i okiennice. Gdyśmy się tam znaleźli, Lota ustawiła coprędzej krzesła w krąg, a kiedy wszyscy na jej prośbę zajęli miejsca, zaproponowała grę towarzyską.
Spostrzegłem, że niejeden w oczekiwaniu ponętnego fantu nastawiał już usta i poruszał się z ożywieniem.
Zagramy w liczby! — powiedziała Lota. — Proszę uważać! Będę obchodzić wszystkich od prawej strony ku lewej, a państwo musicie wymieniać tę liczbę, która na każdego przypadnie. Tak będzie szło w kółko, aż do tysiąca, ale prędko, piorunem. Kto się zawaha, albo zmyli, dostanie po buzi. Wszyscy się rozbawili. Szła prędko z wyciągniętą ręką. — Raz — zaczął pierwszy — dwa — podjął drugi — trzy — krzyknął trzeci, i poczęły się sypać liczby coraz to prędzej. Nagle ktoś się pomylił... pac... dostał w twarz, zaczęto się śmiać i zaraz drugi otrzymał policzek. Liczby sypały się teraz z zawrotną chyżością, ja sam dostałem dwa policzki i zdawało mi się, ku wielkiemu memu zadowoleniu, że były o wiele silniejsze, niż te, któremi obdzielała innych. Ogólny śmiech i gwar zakończył grę, jeszcze zanim dosięgnięto tysiączki. Bliżsi znajomi porozchodzili się parami tu i owdzie, burza minęła, ja wraz z Lotą poszliśmy do sali tanecznej. — Zapomniałeś pan — powiedziała — o burzy i wszystkiem skutkiem tych policzków, prawda? — Nie mogłem wyrzec ni słowa. — Bałam się — dodała Lota — bardziej od innych może, ale wzięłam na odwagę, chcąc dodać innym otuchy i przezwyciężyłam w ten sposób strach!
Zbliżyliśmy się do okna. Grzmiało jeszcze w oddali, cudny, rzęsisty deszczyk siekł pola, a orzeźwiający zapach, przepajający ciepłe powietrze, płynął ku nam falą. Oparła się na łokciu, zapatrzyła w krajobraz, potem spojrzała w niebo, nakoniec na mnie. Ujrzałem łzy w jej oczach, dotknęła dłonią mej dłoni i szepnęła: — Pamiętasz pan Klopstocka?[30]. — Przypomniałem sobie natychmiast przecudną odę[31], o której myślała, i zatopiłem się we fali wrażeń, wywołanych onem hasłem. Nie mogąc się przezwyciężyć, pochyliłem się i ucałowałem gorąco jej rękę, oblewając ją łzami upojenia. Potem spojrzałem znowu w jej oczy... O, wielki poeto[32], cóżbym dał za to, byś mógł widzieć ubóstwienie zawarte w tem spojrzeniu, i cóżbym ja dał za to, by nie słyszeć bluźnierstw, tak często miotanych na ciebie.
Nie wiem już doprawdy, na czem skończyłem poprzednią swą opowieść, wiem tylko, że dopiero o drugiej w nocy znalazłem się w łóżku[33], i gdybym mógł gawędzić z tobą miast pisać, przetrzymałbym cię pewnie do białego rana.
Nie opowiadałem ci jeszcze, co się działo podczas powrotu naszego z balu, i dziś nie mam na to czasu.
Przeżywam dni tak szczęsne, jakimi pewnie Bóg obdarza swych świętych, i cokolwiekby się potem ze mną stało, nie będę śmiał zaprzeczać, iż nie dostało mi się w udziale szczęście, najczystsze szczęście życia. Znasz już moje Wahlheim, otóż osiedliłem się tutaj na dobre, bowiem dzieli mnie tu od Loty jeno pół godziny drogi, tutaj żyję sam ze sobą i z niewysłowionem szczęściem, najwyższem, jakiego doznawać może człowiek.
Czyż mogłem przypuszczać, obierając Wahlheim za cel przechadzek, że położone jest ono tak blisko nieba? Ileż razy oglądałem swą leśniczówkę, ku której biegną teraz wszystkie pożądania moje, podczas dalekich wędrówek już to z góry, już od strony doliny, patrząc na nią z drugiej strony rzeki!
Drogi Wilhelmie, rozmyślałem długo nad popędem ludzkim zdobywania coraz nowych dziedzin, czynienia nowych odkryć, wałęsania się z miejsca na miejsce i przekonałem się, że nadchodzi powrotna fala, wewnętrzny pęd ochotnego poddawania się ograniczeniom, pożądanie nawrotu do utartych ścieżek nawyku, bez troski o to, co mamy po prawicy, czy lewicy swojej.
To dziwne zaprawdę! Gdym tu jeno przybył i spojrzał ze wzgórza w uroczą dolinę, doznałem nieprzepartego pociągu. — Oto lasek! — mówiłem sobie. — Jakżeby rozkosznie było zatonąć w jego cieniach! — A tam szczyt góry! Jakże uroczy musi być stamtąd widok w dolinę? — W dali wyłania się cały łańcuch, zachodzących na siebie wzgórz! O, jakżeby miło było tam wędrować i błądzić.
Pobiegłem tam i wróciłem, nie znalazłem tego bowiem, czego szukałem. Oddal, zaprawdę, podobną jest do przyszłości. Przed oczyma duszy naszej widnieje nikły zarys całości, a uczucie nasze, zarówno, jak spojrzenie, gubią się w tym majaku. Tęsknimy, ach, jakże pragniemy wtopić się w to całą naszą istotą, nasiąknąć nieogarnioną rozkoszą, cudnego uczucia pełni i dosytu. Ach! Gdy przybiegniemy blisko, kiedy — tam — zmieni się w — tu, — wszystko wraca do poprzednich kształtów, stoimy zbiedniali, ograniczeni, a dusza łaknie nektaru, który znikł bezpowrotnie.
Bezdomny włóczęga stęskni się też wkońcu za swoją ojczyzną i odnajdzie w chatce swojej, na łonie żony, pośród dzieci swoich i w zabiegach podjętych dla ich utrzymania, ową rozkosz, której szukał w dalekim świecie nadaremnie.
Rankiem, równo ze świtaniem, podążam ku memu Wahlheimowi, tam rwę w ogrodzie gospody groch cukrowy, potem siadam i łuskam go, czytając przytem Homera. Następnie wyszukuję sobie w kuchni garnuszek, wkładam weń kawałek masła, przystawiam groch do ognia, przykrywam i siadam w pobliżu, by od czasu do czasu zamieszać. W takich chwilach doznaję żywo tych samych wrażeń, jakie przeżywali rozzuchwaleni wielbiciele Penelopy, rznący woły i wieprze, by potem rozebrać mięso i piec lub smażyć[34]. Nic mnie tak nie przepaja cichem wrażeniem prawdy, jak owe szczegóły życia patrjarchalnego[35], które, dzięki Bogu, bez fałszywej afektacji, mogę spleść z tokiem własnego życia.
Przedwczoraj zjawił się w domu komisarza, przybyły z miasta lekarz i zastał mnie siedzącego na ziemi pośród dzieci Loty. Kilkoro wspinało się po moich plecach, inne przekomarzały się ze mną, ja zaś łaskotałem to, które mogłem dosięgnąć, pobudzając je do niesłychanego wrzasku. Doktor jest sztywnym manekinem, rozmawiając, poprawia sobie manszety, układając je we fałdy[36], oraz kręci się i skubie bezustannie swe ubranie. Poznałem po jego nosie, że postępowanie me uznał za niegodne rozsądnego człowieka. Nie zwracałem zgoła uwagi na jego niezmiernie mądre wywody i podczas, gdy mówił, stawiałem dzieciom na nowo domki z kart, które poprzewracały. Udał się niebawem do miasta i rozgłosił, że Werter psuje do reszty dzieci komisarza, i bez tego najokropniej w świecie rozzuchwalone i niesforne.
Tak, drogi Wilhelmie, dzieci są sercu memu najbliższe na ziemi. Patrząc na nie, dostrzegam w onych małych istotkach zarodki wszystkich tych zalet i sił, których im tak rychło będzie potrzeba. W uporze ich doszukuję się przyszłej stałości i siły charakteru, w zbytkach humoru i owej nieocenionej zdolności przemknięcia mimo niebezpieczeństw, jakie gotuje życie; widzę to wszystko w pełni istnienia nietknięte i nie zepsute, a wówczas powtarzam sobie zawsze, raz po razu złote słowa nauczyciela ludzkości: — Bądźcie, jako jedno z tych maluczkich![37]. — A pomyśl mój drogi tylko... oto miast traktować je, jako pierwowzory nasze, postępujemy z dziećmi, jak z niewolnikami! Czyż nie mają mieć swej woli! Wszakże my robimy, co nam się podoba, skądże tedy prawo do przywileju takiego? Stąd, że jesteśmy starsi i rozsądniejsi? Wielki Boże, z nieba swego spoglądasz na same jeno stare i młode dzieci, bo pozatem niema nic, zaś syn twój oddawna już obwieścił wszystkim głośno, które z nich przypadają ci lepiej do serca[38]. Niestety ludzie wierzą w Boga, a nie słuchają jego słów... to stare, jak świat... a przeto wychowują swe dzieci na swe własne podobieństwo! Bywaj zdrów, Wilhelmie, pora skończyć tę całą gadaninę.
Czem Lota może być dla chorego, to ocenić mogę miarą własnego biednego serca mego, w gorszym będącego stanie, niż niejedno dogorywające na śmiertelnem łożu. Spędzi kilka dni u pewnej zacnej kobiety, której koniec zbliża się wedle zdania lekarzy, bo chora chce mieć przy sobie Lotę w swych chwilach ostatnich. Byłem z nią razem zeszłego tygodnia w odwiedzinach u pastora w St..., małej wiosce, położonej w górach o godzinę drogi stąd. Przybyliśmy na miejsce około czwartej we troje, bo Lota zabrała ze sobą siostrę. Gdyśmy weszli do plebanji, ocienionej dwoma rozłożystemi orzechami, siedział zacny kapłan na ławce pod domem. Ujrzawszy Lotę, ożywił się niezmiernie, zerwał się i zapominając o lasce, chciał biec ku niej. Pospieszyła doń, usadowiła zpowrotem na ławie, usiadłszy przy nim, złożyła mu serdeczne pozdrowienie od ojca i uściskała brzydkiego, umorusanego malca, będącego ulubieńcem jego starości. Szkoda, że nie widziałeś, jak się krzątała koło starca, jak wysilała się, by mówić głośno, tak, by mógł słowa jej pochwycić napoły ogłuchłemi uszyma, jak przytaczała przykłady niespodziewanej śmierci wielu młodych, silnych ludzi, jak wychwalała mu cudowne zalety Karlsbadu[39] i chwaliła jego zamiar udania się tam następnego lata. Pozatem zapewniała, że wygląda nierównie lepiej i że jest dużo żwawszy, niż był czasu ostatniej jej bytności, a ja tymczasem złożyłem swe uszanowanie pastorowej. Starzec rozruszał się na dobre, a ponieważ nie mogłem pominąć sposobności pochwalenia pięknych drzew orzechowych, dających nam tak miły cień, zaczął nam tedy nie bez pewnych trudności opowiadać ich dzieje.
— Niewiadomo — mówił — kto zasadził ten stary orzech. Powiadają, że ten, to znów inny pastor. Ale owo młodsze drzewo ma tyle lat, co moja żona, a więc w październiku skończy lat pięćdziesiąt. Ojciec jej zasadził je rankiem tegoż dnia, w którym wieczorem przyszła na świat. Był moim poprzednikiem na stanowisku proboszcza, a trudno wysłowić, jak bardzo miłował ten orzech. Ja go również bardzo kocham. Żona moja siedziała pod nim na belce i robiła pończochy w chwili, kiedy w podwórzu zjawił się tu po raz pierwszy biedny studencik. Było to dwadzieścia pięć lat temu. — Lota przerwała mu pytaniem, gdzie jest jego córka. Odpowiedział, że poszła z panem Schmidtem na łąkę pilnować sianokosu, a potem ciągnął dalej, opowiadając, jak jego poprzednik go polubił, a także i jego córka, i jak został zrazu jego pomocnikiem, a potem następcą. Opowiadanie nie zbliżało się nawet jeszcze do końca, gdy od strony ogrodu nadeszła pastorówna z tak zwanym panem Schmidtem. Przywitała się z Lotą bardzo serdecznie i przyznać muszę, że mi się dosyć spodobała. Była to ruchliwa, rosła brunetka, mogąca przez czas krótki stanowić niezłe towarzystwo dla kogoś, spędzającego lato na wsi. Jej wybrany (gdyż w tej roli przedstawił się niebawem pan Schmidt) był to skromny, cichy człowieczek, nie chcący mieszać się do naszej rozmowy, mimo, że Lota zaczepiała go raz poraz. Zasmuciło mnie spostrzeżenie, jakie uczyniłem, a mianowicie, że upór i zły humor bardziej, niż ciasnota umysłu czyniły go mało towarzyskim, co wyczytałem w rysach jego twarzy. Okazało się to niezadługo aż nadto wyraźnie, bo oto, gdy Fryderyka udała się z Lotą, a przeto pośrednio także ze mną, na przechadzkę, oblicze tego pana, z natury już smagłe, pociemniało tak niewątpliwie i oczywiście, iż Lota spostrzegłszy to, musiała mnie pociągnąć za rękaw i dać mi do zrozumienia, iż zbyt nadskakuję Fryderyce. Nic mnie bardziej nie martwi, jak widok ludzi dręczących się wzajem, nie mogę zwłaszcza znieść, gdy ludzie młodzi w rozkwicie samym życia będący, najwrażliwsi na wszelkie radości, psują sobie te kilka dni wesela, jakie mają przed sobą, grymasami, a dopiero, gdy minie to, czego nie sposób powetować, przekonywają się, że byli marnotrawcami. Gryzło mnie to, i gdyśmy wieczorem wrócili na plebanję, zasiedli do mleka, a rozmowa skierowała się na radości i niedole życia, nie mogłem się przezwyciężyć, by nie podjąć tego wątku i nie wypowiedzieć szczerze, co sądzę o złym humorze. — My ludzie — powiedziałem — żalimy się często, że tak mało przeżywamy miłych dni, a tak dużo złych, ale mojem zdaniem bez żadnej podstawy. Mielibyśmy dość siły znosić zło, gdy nadejdzie, gdybyśmy zawsze szczerem sercem umieli używać tego dobra, jakie nam Bóg daje co dnia. — Niestety, nie mamy władzy nad sercem naszem — zauważyła pastorówna, — dużo zależy od ciała. Jeśli ktoś się źle czuje, nie może się niczem radować. — Przyznałem jej słuszność. — Przeto — mówiłem dalej — uznajmy to za rodzaj choroby i zapytajmy, czy niema na nią lekarstwa? — Trafne określenie, — odrzekła Lota — ja zaś sądzę, że wiele zależy od nas samych. Biorę przykład ze siebie. Gdy mi coś dolega i drażni, biegnę do ogrodu, śpiewam kilka kontredansów i już po całej biedzie! — To właśnie miałem na myśli, — powiedziałem. — Zły humor, to zupełnie jak lenistwo, jest on nawet pewnym rodzajem lenistwa. Natura nasza skłania się bardzo ku niemu, ale jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę otrząśnienia się z tego, to praca idzie nam, jak z płatka i znajdujemy we własnej działalności prawdziwe zadowolenie. — Fryderyka słuchała bardzo uważnie, a młody człowiek zarzucił mi, że człowiek nie włada sobą, nie może zwłaszcza być panem swych uczuć. — Mowa tutaj — odrzekłem — o niemiłych uczuciach, których każdy się rad pozbyć, a nikt nie wie, jak daleko sięgają jego siły, zanim je wypróbuje. Niezawodnie, człowiek chory będzie się radził wszystkich lekarzy wokoło, podda się wszelkim ograniczeniom i zniesie najgorsze lekarstwa, byle tylko odzyskać upragnione zdrowie. — Zauważyłem, że staruszek wysila słuch, by wziąć udział w naszej rozmowie, toteż podniosłem głos i zwróciłem się wprost do niego. — Głoszą kazania przeciw rozmaitym występkom — powiedziałem — ale nie słyszałem dotąd, by ktoś gromił z kazalnicy zły humor[40]. — Takie kazania — rzekł starzec — powinni wygłaszać kaznodzieje miejscy, chłopi nie cierpią na zły humor. Ale nie zaszkodziłoby to czasem, bowiem byłoby dobrą lekcją dla mojej żony i pana Schmidta[41]. — Całe towarzystwo roześmiało się, a starzec wraz z innymi, aż dostał kaszlu, który na chwilę przerwał rozmowę. Potem zabrał głos młody człowiek. — Nazwałeś pan — zaczął — występkiem zły humor, a mnie się to wydaje przesadą! — Dlaczegóż to? — spytałem. — Wszakże to, co szkodzi nam samym i bliźnim naszym, zasługuje na takie miano! Nie dosyć, że nie możemy się wzajem uszczęśliwiać, ale w dodatku pozbawiamy się wzajemnie owej radości, jaką może dać każdemu własne jego serce! Czyż możesz mi pan wymienić bodaj jednego człowieka, któryby miał na tyle męstwa, by ukryć własny zły humor i cierpiąc sam, nie niweczył pogody innych? Jest to raczej wewnętrzne odczucie własnej niegodności, niechęć do siebie samego i obrzydzenie, zawsze połączone z zazdrością i podbechtane pychą! Widzimy wokół ludzi szczęśliwych, którym nie my daliśmy owo szczęście i to nas gnębi niezmiernie!
Lota widząc zapał, z jakim mówiłem, uśmiechnęła się do mnie, spostrzegłem też łzę w oku Fryderyki i to mnie podnieciło. — Biada temu, — zawołałem — kto nadużywa przewagi, jaką nad sercem drugiego posiada, w tym celu, by pozbawić go radości, kiełkującej na dnie jego serca. Żaden podarunek, żadna przysługa nie są w stanie zastąpić radości, której nas pozbawiła zawistna niechęć naszego tyrana.
Serce moje było w tej chwili wezbrane uczuciem, wspomnienia różnych przeżyć cisnęły mi się do duszy, a łzy napełniły oczy.
— Pragnę, — zawołałem z entuzjazmem — pragnę, by każdy z nas powtarzał sobie co dnia: Nie możesz niczem bardziej przysłużyć się swym przyjaciołom, jak tem, że nie popsujesz im ich radości, owszem, powiększysz ją, biorąc w niej udział. Czyż możesz bodaj najmniejszą przynieść im ulgę, gdy duszę ich dręczy skryta namiętność, gdy drąży ją i niszczy troska?
A pomyśl, co będzie, gdy na istotę, której szczęście podkopałeś w chwili rozkwitu, przyjdzie ostatnia, straszna choroba i gdy zlegnie w strasznem wyczerpaniu z okiem bez czucia utkwionem w niebo, z czołem uznojonem śmiertelnym potem? Cóż uczynisz, stojąc u jej łoża, jak potępieniec, w głębokiem poczuciu, że nie możesz nic pomóc, mimo całego swego majątku, a strach cię ułapi za trzewia, tak, że oddałbyś wszystko, byle tej ginącej istocie ludzkiej dać najdrobniejszą ulgę i wlać w nią iskrę bodaj otuchy?
Wspomnienie podobnej sceny, której byłem świadkiem, owładnęło mną w chwili wymawiania tych słów z siłą niezmierną. Zakryłem chustką oczy, odszedłem na bok i dopiero głos Loty, wzywającej do powrotu, przywrócił mi równowagę. O, jakże mnie łajała w drodze za to nadmierne przejmowanie się każdą rzeczą, jak ostrzegała, bym się szanował, gdyż mogę przez to pójść na marne! O ty aniele! Dla ciebie żyć pragnę!
Przebywa u łoża konającej przyjaciółki, ciągle ta sama, ciągle czujna, niebiańska istota, ustawicznie gotowa, gdziekolwiek rzuci okiem, nieść ulgę w cierpieniu i krzewić szczęście pośród ludzi. Wczoraj wieczorem udała się na przechadzkę z Marjanną i małą Melką[42]. Wiedziałem o tem, spotkaliśmy się i poszliśmy razem. Po upływie półtorej godziny znaleźliśmy się zdala od miasta, przy studni tak miłej mi, a stokroć droższej od tej pory. Lota usiadła na przymurku, myśmy stali przed nią. Rozglądnąłem się wokół i w pamięci odżyło wspomnienie owego czasu, kiedy serce me było tak samotne. — Droga studnio — powiedziałem do siebie, — oddawna już nie spocząłem w twym cieniu, często nie dostrzegałem cię nawet, szparko mimo ciebie bieżąc! — Spojrzałem na dół i spostrzegłem Melkę, idącą pospiesznie po schodach z napełnioną wodą szklanką. Objąłem wzrokiem Lotę i odczułem, czem jest dla mnie. Melka zbliżyła się z wodą, a Marjanna chciała ją wziąć z jej rąk. — Nie! — zawołało dziecko, robiąc powabną minkę. — Ty Loteczko musisz napić się pierwsza! — Byłem tak zachwycony owym, z głębi serca idącym, serdecznym okrzykiem, że musiałem dać wyraz swym uczuciom, podniosłem przeto do góry i ucałowałem gorąco małą, która zaczęła natychmiast płakać i krzyczeć. — Źle pan postąpiłeś! — powiedziała Lota, a ja zmieszałem się. — Chodź Melko, — ozwała się, biorąc dziewczynkę za rękę i sprowadzając ją na dół po schodach — umyj się, umyj prędko buzię świeżą wodą... prędko... prędko... a wszystko będzie dobrze. — Stała i przyglądała się, jak dziecko tarło uporczywie buzię mokremi rączkami, wierząc silnie, że cudowne źródło zmyje wszelką zmazę i nie dopuści okrutnej hańby posiadania szkaradnej brody[43]. — Dosyć! Dosyć! — powiedziała Lota. — Ale Melka myła się dalej zapamiętale, pamiętając snać, że dobrego nigdy nie może być za dużo. Mówię ci, Wilhelmie, nie patrzyłem nigdy z większym szacunkiem na obrzęd chrztu, a gdy Lota znalazła się na górze, omal nie padłem przed nią na kolana, niby przed prorokiem, który zgładził winy całego narodu.
Uniesiony rozradowaniem wewnętrznem, nie mogłem się powstrzymać, i wieczór opowiedziałem to zdarzenie pewnemu człowiekowi, o którym sądziłem, że odczuwa znaczenie czynów ludzkich, bowiem posiadał rozum. Ale źle na tem wyszedłem. Odparł, że Lota źle czyni, dzieciom nie należy opowiadać bajd bezpodstawnych, gdyż to daje powód do przeróżnych pomyłek i zabobonów, od których strzec należy młode pokolenie od samego dzieciństwa. Przyszło mi na myśl, że człowiek ten dał przed tygodniem ochrzcić swe dziecko[44], przeto puściłem jego słowa mimo uszu i pozostałem w sercu swojem wiernym przekonaniu, że winniśmy postępować z dziećmi, jako postępuje z nami Bóg, nie odbierając nam czarownych ułud, jakiemi owładnięci i szczęśliwi, wałęsamy się po tym świecie.
O, jakiemże dzieckiem jest człowiek? Jakże łaknie jednego bodaj spojrzenia! Jakież z nas dzieci! Udaliśmy się do Wahlheimu. Panie pojechały powozem, a podczas przechadzki wydało mi się, że czytam w ciemnych oczach Loty... Jestem głuptak... przebacz mi... ale gdybyś widział te oczy! Piszę pokrótce, gdyż powieki zapadają mi sennie na oczy. Panie tedy wsiadły do powozu, a przy nim staliśmy, młody W., Selstadt, Audron i ja. Rozmawialiśmy z dziećmi, rozbawionemi i swywolnemi. Śledziłem spojrzenie Loty, ale wodziła oczyma z jednego na drugiego. Tylko na mnie, na mnie, który stałem zrezygnowany, nie spojrzała ni razu. Serce moje żegnało ją czule! A ona nie patrzyła na mnie. Gdy powóz ruszył, miałem łzy w oczach. Patrzyłem za nią i nagle dostrzegłem wstążki na głowie Loty, wychylające się przez okno karetki. Obróciła głowę i obejrzała się za mną... za mną, ach! Drogi mój. Waham się w tej niepewności i ona jest mi pociechą! Może się za mną obejrzała! Może za mną! Dobranoc! O, jakiemże dzieckiem jestem!
Mam, powiadam ci, niesłychanie głupią minę, ile razy ktoś w towarzystwie mówi o niej. Szkoda, że tego widzieć nie możesz. A cóż dopiero dzieje się, gdy mnie ktoś zapyta, jak mi się podoba!... Podoba? O, jakże znienawidziłem to słowo! Cóż to musi być za człowiek, któremu się Lota tylko podoba, któremu serca i duszy nie wypełnia po brzegi!... Podoba?... Niedawno pytał mnie ktoś, jak mi się Osjan[45] podoba!
Z panią M.[46] bardzo źle, modlę się o jej zdrowie, cierpiąc wraz z Lotą. Widuję ją rzadko u pewnej znajomej, dziś jednak opowiedziała mi pewne szczególne wydarzenie. Stary M. jest nikczemnym, marnym skąpcem, przez całe życie srodze dręczył żonę i pozbawił wszystkiego, ale umiała ona dawać sobie jakoś rady. Gdy przed kilku dniami lekarz oświadczył, że żyć nie będzie, kazała przywołać męża. Lota była obecną. — Muszę ci wyznać pewną rzecz — ozwała się chora — albowiem może ona sprawić po mej śmierci dużo zamieszania i kłopotu. Gospodarowałam dotąd tak dobrze i oszczędnie, jak tylko byłam w stanie. Przebacz mi jednak, że cię oszukiwałam przez lat trzydzieści. W początkach naszego pożycia wyznaczyłeś niewielką kwotę na opędzenie wydatków kuchennych i potrzeby domowe. Gdy nasze gospodarstwo i dochody zwiększyły się, nie mogłam wyprosić u ciebie, byś podwyższył stosunkowo pensję, jaką pobierałam co tydzień, słowem, jak sam wiesz, żądałeś w czasie, kiedy wydatki były największe, bym wszystko pokrywała siedmiu guldenami[47] tygodniowo. Zgodziłam się na to bez oporu, ale dobierałam różnicę konieczną z dochodów, nie natrafiając na trudności, gdyż nikt nie przypuszczał, by żona mogła okradać własnego męża. Nie byłam rozrzutną i mogłabym, nie wyjawiając ci tego, nawet przenieść się spokojnie do wieczności, ale przyszło mi na myśl, że osoba, której powierzysz gospodarstwo, nie da sobie rady, a ty zechcesz się zapewne powoływać na to, że pierwszej żonie wystarczała wyznaczona przez ciebie kwota.
Rozmawiałem z Lotą o tem niepojętem zaślepieniu umysłu człowieka, który nie domyśla się nawet, że musi coś w tem tkwić, jeśli komuś wystarcza siedm guldenów na wydatki, wynoszące conajmniej dwa razy tyle. Sam atoli znałem ludzi, którzy bez zdziwienia mniemali, iż w domu swym posiadają wieczyście napełniający się oliwą, cudowny dzbanek proroka[48].
O nie, nie łudzę się! Widzę w jej ciemnych oczach niekłamane współczucie dla siebie i zajęcie mą dolą. Czuję i mogę chyba tyle zaufać sercu memu... czuję... czyż wolno mi wyrzec to niebiańskie słowo... czuję, że mnie kocha!
Kocha mnie!... O, jakiejże przez to sam dla siebie nabrałem wartości... o jakże sam siebie ubóstwiam, od chwili, kiedy mnie ona kocha? Mówię to tobie, bowiem zrozumiesz mnie![49].
Nie wiem, czy jest to zuchwalstwo, czy jeno odczucie prawdy, ale... nie znam człowieka, z którego strony groziłby mi zamach na serce Loty. A jednak, ile razy mówi z takiem ciepłem, z taką miłością o swym narzeczonym, wydaje mi się, że jestem człowiekiem, którego pozbawiono wszystkich dostojeństw i zaszczytów, człowiekiem, któremu odebrano szpadę.
Słodkie uczucie przenika mnie całego, gdy dłoń moja przypadkiem dotknie jej dłoni lub gdy stopy nasze zetkną się pod stołem. Cofam się, jak gdybym się dotknął płomienia, ale przemożna siła pociąga mnie zpowrotem i czuję zamęt we wszystkich zmysłach. A ona jest tak niewinna, tak prostą ma duszę, że nie czuje, jak bardzo mnie dręczy. Gdy pośród rozmowy kładzie rękę na mojej ręce i podniecona tematem zbliża się ku mnie tak, że jej niebiański oddech dolata do ust moich, zda mi się, że ginę, jakby gromem rażony. Wilhelmie! Czyż mógłbym się kiedyś ośmielić nadużyć tego anielskiego zaufania?... Ty mnie rozumiesz! O nie, serce moje nie jest aż do tego stopnia zepsute![50]. Słabe jest... tak, bardzo słabe! A czyż słabość nie jest występkiem?
Świętą mi jest. Wszelka żądza gaśnie przy niej. Nie wiem doprawdy, co się ze mną dzieje w jej obecności, zda się zmienia się we mnie dusza i inaczej działają nerwy. Grając na fortepianie pewną melodję, posiada potęgę anioła, prostotę i uduchowienie niepojęte. Jest to jej pieśń umiłowana, a gdy posłyszę pierwszą nutę, wolnym się czuję od całej udręki, zmieszania i urojeń moich.
W chwili, kiedy owłada mną owa prosta melodja, prawdopodobnem staje mi się wszystko, co powiadają o czarodziejskiej potędze muzyki w czasach zamierzchłych[51]. A ona z przedziwnem odczuciem ima się tego środka w momencie, kiedy radbym sobie wpakować kulę w głowę[52]. Wówczas znika obłęd, pierzchają mroki z mej duszy i oddycham znowu swobodnie.
Czemże jest, Wilhelmie, sercom naszym świat bez miłości? Tem zaprawdę, czem byłaby bez światła latarnia magiczna. Ledwo wstawisz w nią lampkę, natychmiast jawią się na białej ścianie barwne obrazy! A choćby były one tylko przelotnemi złudami, to jednak są nam szczęściem, stoimy jak młodziki i z zachwytem patrzymy na to cudowne zjawisko. Dzisiaj nie mogłem pójść do Loty, gdyż musiałem przyjąć nieuniknionych gości. Nie było rady. Posłałem do niej służącego, byle tylko mieć obok siebie człowieka, który się dziś znalazł w jej pobliżu. Z ogromną niecierpliwością wyczekiwałem jego powrotu i powitałem go z niewysłowioną radością! Chętnie byłbym objął rękami jego głowę i ucałował, gdybym się tylko nie wstydził.
Opowiadają, że kamień boloński[53], wystawiony na słońce, wciąga jego promienie i potem świeci w nocy przez czas pewien. Tak się dla mnie rzecz miała ze służącym. Świadomość, że spojrzenie jej spoczęło na jego twarzy, policzkach, guzikach i kołnierzu jego surduta, uczyniło mi go tak świętym i drogim, że za tysiąc talarów nie pozbyłbym się był tego chłopaka. Czułem się tak dobrze w jego towarzystwie! Nie śmiej się z mych słów na miły Bóg! Wilhelmie, czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?
— Zobaczę ją! — wołam budząc się rankiem i spoglądając radośnie na słońce. — Zobaczę ją! — Na cały dzień nie mam pragnień innych. Wszystko, wszystko skupia się w tej nadziei.
Nie mogę się jeszcze oswoić z pomysłem waszym, bym miał się udać z konsulem do ****. Nie przepadam wcale za subordynacją, a wiemy przecież dobrze wszyscy, że człowiek ten jest poprostu wstrętną osobistością. Powiadasz, że matka pragnie, bym się wziął do życia czynnego? Roześmiałem się z tego. Czyż nie jestem czynny? I czyż nie na jedno wychodzi, czy się liczy ziarnka grochu, czy soczewicy? Wszystko w świecie jest ostatecznie marnością, a za głupca uważam człowieka, ubiegającego się o majątek czy zaszczyty tylko ze względu na innych, jeśli to nie jest jego własną potrzebą, ni namiętnością.
Zależy ci, widzę, na tem, bym nie zaniedbywał rysunku, wolałbym tedy pominąć całą rzecz milczeniem, niż wyznać, że oddaję się temu bardzo mało.
Zaprawdę, nigdy może nie czułem się szczęśliwszym, nigdy me odczuwanie przyrody, aż do najdrobniejszego kamyczka, czy trawki, nie było pełniejszem, głębszem, a mimo to... nie wiem, jak to wyrazić... Osłabła we mnie wyobraźnia, wszystko myli mi się i chwieje przed oczyma, tak, że nie mogę uchwycić jasno określonego kształtu samego przedmiotu. Wydaje mi się, że gdybym miał glinę, czy wosk, zdolny byłbym kształt ten wydobyć. Wezmę się do gliny, jeśli stan ten potrwa dłużej i będę lepił, choćby z całej roboty miał powstać jeno placek.
Trzy razy rozpoczynałem portret Loty i nie udało się, co mnie tem bardziej martwi, że do niedawna z wielkiem powodzeniem oddawałem podobieństwo. Narysowałem ostatecznie jej sylwetkę i poprzestaję na tem.
Dobrze, droga Loto, wszystko załatwię i uczynię, co tylko chcesz, dawaj mi zleceń jak najwięcej. O jedno cię tylko proszę, oto nie zasypuj piaskiem atramentu na karteczkach, jakie mi posyłasz. Dzisiaj przywarłem ustami do twego pisma i teraz zgrzyta mi piasek w zębach[54].
Nieraz postanawiałem już nie widywać jej tak często. Ale jakże trudno dotrzymać? Codziennie ulegam pokusie i codziennie przyrzekam święcie, że jutro się nie pokażę. Kiedy zaś nadejdzie owo jutro, jawi się nagle nieodzowna konieczność, i nim się spostrzegę, jestem znów u niej. Zdarza się, że ona powiada wieczorem: — Wszakże się zobaczymy jutro! — I jakże mogę nie iść? Albo znowu da mi jakieś zlecenie i wydaje mi się, że wypada wywiązać się zeń osobiście. Czasem także pogoda zbyt piękna, by siedzieć w domu, idę tedy do Wahlheimu. Ale wówczas znajduję się tylko o pół godziny drogi od niej... otacza mnie już jej atmosfera... przeto... niema rady... i oto już wkraczam w bramę leśniczówki. Babka opowiadała mi bajkę o magnetycznej górze. Gdy się okręt znalazł w jej pobliżu, nagle tracił wszystkie żelazne części, i gwoździe i śruby pędziły ku onej górze, a biedni żeglarze tonęli, przywaleni ciężarem rozlatujących się belek[55].
Albert przyjechał, ja tedy muszę ustąpić. Gdyby nawet był najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem, tak, że pod każdym względem gotówbym był uznać jego wyższość nad sobą, to i tak nie byłbym w stanie patrzeć na przyozdobionego tylu doskonałościami człowieka. Dość tego Wilhelmie! Przyjechał narzeczony! Jest to miły, zacny człowiek, któremu nic zarzucić nie można. Szczęściem, nie byłem świadkiem powitania! Serce by mi pękło chyba. Bardzo jest delikatny, w obecności mojej ani razu nie pocałował Loty. Niech mu to Bóg wynagrodzi. Polubiłem go za szacunek, jaki jej okazuje. Jest mi życzliwy i podejrzywam, że jest to raczej dzieło Loty, niż wyraz jego własnych uczuć. Kobiety są mistrzyniami w tych sprawach i mają słuszność. Jeśli uda im się utrzymać zgodę pomiędzy dwu wielbicielami, zyskują na tem same najwięcej. Ale rzadko się to coprawda udaje.
Nie mogę mimo wszystko odmówić szacunku Albertowi. Jego spokój odbija bardzo jaskrawo od mego wrażliwego usposobienia i ukryć tego nie sposób. Jest to człowiek uczucia i wie, czem jest dlań Lota. Humor ma zawsze, zda się, dobry, a wiesz, że wady przeciwnej znieść nie mogę w ludziach i nienawidzę ponad wszystkie inne.
Uważa mnie za człowieka rozumnego, a przywiązanie moje do Loty, radość, jaką mnie napełnia każdy jej krok, zwiększa jeszcze w nim poczucie zwycięstwa i kocha ją tem mocniej. Niepodobna zbadać, czy nie dokucza jej czasem drobnemi objawami zazdrości, ale na jego miejscu, ja sam nie mógłbym się opędzić temu szatanowi.
Zresztą mniejsza z tem, rzecz główna to to, że przepadła już moja radość, związana z odwiedzinami u Loty. Obojętne, czy nazwę to głupotą, czy zaślepieniem! Nazwa nie ma tu znaczenia, rzecz sama mówi za siebie. Przed przyjazdem Alberta wiedziałem dobrze to wszystko, co dzisiaj wiem, mianowicie, że nie mogę sobie rościć do niej żadnych praw, nie sięgałem też po nie, przynajmniej o tyle, o ile jest to możliwe wobec tylu ponęt. A teraz, oto, jak bałwan wytrzeszczam oczy i dziwuję się mocno, że tamten wrócił i zabiera mi dziewczynę z przed nosa.
Zaciskam zęby i drwię z własnej głupoty, a drwię po dwa i trzykroć mocniej jeszcze z głupoty tych ludzi, którzyby mi tłumaczyć chcieli, że winienem zrezygnować i pogodzić się z tem, czego zmienić niepodobna. — Precz z temi kukłami! — Włóczę się po lesie, a wróciwszy do Loty, widząc, jak siedzi z Albertem w altanie pod lipą, nie mogę wytrzymać i zaczynam takie błazeństwa, takie wybryki, takie stroję miny i wyplatam głupstwa, że trudno to sobie wyobrazić. — Na miłość boską, — prosiła mnie dziś Lota — nie powtarzajże pan tej sceny z wczorajszego wieczoru! Boję się pana, gdy zaczynasz być tak wesoły! — Bogiem a prawdą, poluję na moment, kiedy on jest czemś zajęty, a gdy go dopadnę... szast... już pędzę do Loty i raduję się, zastawszy ją samą.
Zapewniam cię Wilhelmie, że nie myślałem o tobie, gromiąc nieznośnych ludzi, nakłaniających mnie do pogodzenia się z nieuchronnym losem. Nie sądziłem, zaprawdę, byś mógł żywić takie zapatrywanie. Masz w gruncie słuszność. Jedno tylko mój drogi: w świecie rzadko załatwia się coś przez tak lub nie, a w zakresie uczuć i postępowania jest tyle odmian, przejść i półtonów, ile kształtów pośrednich pomiędzy nosem krogulczym a perkatym.
Nie bierz mi przeto za złe, że przyznając bez zastrzeżeń słuszność twej argumentacji, postaram się prześlizgnąć pomiędzy owem: tak — i nie!
Powiadasz mi: albo masz nadzieję pozyskać sobie Lotę, albo nie. W pierwszym razie staraj się zmienić ową nadzieję w rzeczywistość i ziścić swe zamysły, w przeciwnym zaś razie otrząśnij się i pozbądź bezcelowego uczucia, które pochłonąć musi wszystkie twe siły! — Mój drogi, dobrze i łatwo ci to mówić.
Czyż możesz domagać się od człowieka, którego życie podkopuje powolna, nieuleczalna choroba, by pchnięciem sztyletu położył odrazu kres swojej męce? Czyż zło, pożerające jego siły, nie odbiera mu zarazem odwagi wyzwolenia się zeń?
Mógłbyś mi odpowiedzieć podobnem porównaniem, mógłbyś rzec: któżby raczej nie wolał pozbyć się jednego ramienia, jak przez wahanie i zwłokę narażać życie na niebezpieczeństwo? — Sprawa to niełatwa do rozstrzygnięcia, przeto nie bawmy się w porównania. Dość tego! Tak jest mój drogi, odczuwam i ja chwilami porywy takiego męstwa, zdobywam się na chęć otrząśnięcia i ucieczki i odszedłbym niezawodnie, gdybym wiedział, dokąd się udać!
Wpadł mi dziś właśnie w ręce dziennik mój, zaniedbany od niejakiego czasu[56], i zdumiewam się czytając, jak krok za krokiem, świadomie, wplątałem się w to wszystko. Widzę, jak jasno zdawałem sobie zawsze sprawę ze stanu rzeczy, a postępowałem, jak dziecko, a i teraz wszystko mam przed oczyma, a nic nie wydaje się zmierzać ku poprawie.
Mógłbym wieść życie najlepsze i najszczęśliwsze pod słońcem, gdybym nie był głupcem. Rzadko zdarza się zbieg równie pomyślnych okoliczności, któreby mogły rozradować duszę człowieka, jak te, wśród których żyję. Ach, to rzecz pewna, że samo jeno serce nasze wytwarza własne poczucie szczęścia. Jestem członkiem miłej rodziny, stary[57] kocha mnie jak syna, dzieci, jak drugiego ojca, a... Lota... Pozatem zacny Albert nietylko nie burzy grymasami, czy złym humorem mego szczęścia, ale przeciwnie, obdarza mię przyjaźnią swoją i uważa po Locie za najbliższego sobie człowieka na świecie.
Prawdziwa to przyjemność, Wilhelmie, słuchać, jak na przechadzce wspólnej o Locie rozmawiamy. Niema chyba na świecie nic ponad ten stosunek śmieszniejszego, a jednak często wyciska mi on łzy z oczu.
Albert opowiada mi, jak zacna matka Loty, umierając, zdała na nią całe gospodarstwo i dzieci, zaś jemu oddała Lotę samą w opiekę. Odtąd wstąpił w dziewczynę zgoła inny duch, pośród trosk gospodarczych spoważniała i stała się prawdziwą matką rodzeństwa. Każdą chwilę jej życia wypełnia czynna miłość i praca, a mimo to nie zatraciła swej wesołości i pogody. Opowiada, ja idę obok niego, zrywam kwiaty przydrożne, układam je starannie w bukiet, potem rzucam go w płynący tuż obok strumień i spoglądam, jak płynie, ginąc zwolna w dali[58]. Nie pamiętam, czym ci doniósł, że Albert tutaj pozostanie i otrzyma od księcia, który go bardzo lubi, stanowisko z przyzwoitem wyposażeniem. Mało widziałem ludzi dorównywających mu zamiłowaniem porządku, pracowitością i punktualnością w interesach.
Albert jest najzacniejszym człowiekiem pod słońcem. Miałem z nim wczoraj niezrównane przejście. Przyszedłem pożegnać go, gdyż napadła mnie ochota wyjechać konno w góry, skąd właśnie piszę do ciebie. Chodziłem po pokoju tam i z powrotem i nagle wpadły mi w oczy jego pistolety. — Pożycz mi tych pistoletów na drogę! — powiedziałem. — I owszem, musisz je tylko nabić. U mnie wiszą tylko od parady! — Zdjąłem jeden ze ściany, a on mówił dalej: — Nie chcę z tem mieć więcej do czynienia, od kiedy przez swą własną przezorność miałem niemiłą przygodę. — Ciekawy byłem posłyszeć, co się stało. — Bawiłem — opowiadał — u przyjaciela na wsi przez kilka miesięcy, miałem parę nienabitych krócic i czułem się całkiem bezpiecznym. Pewnego dżdżystego popołudnia siedziałem bezczynnie i nie wiem czemu, naraz przyszło mi na myśl, że może nas ktoś napaść, a wówczas przydałyby się nam krócice. Dałem je przeto służącemu z poleceniem wyczyszczenia i nabicia. Chłopak zaczął przekomarzać się z dziewczętami, chciał je nastraszyć, nagle, niewiadomo dlaczego, broń wypaliła, a ponieważ w lufie tkwił jeszcze stempel, wpakował go więc jednej z dziewcząt w rękę, naruszając wielki palec. Był lament i krzyk, a ponadto musiałem ponieść koszta leczenia. Toteż od tej pory pozostawiam wszelką broń nienabitą. Pomyśl tedy mój drogi, co znaczy ostrożność! Niebezpieczeństwa przewidzieć nie można! Wprawdzie... Tu zaczął wywód[59]. Trzeba ci wiedzieć, że bardzo lubię tego człowieka, ale tylko aż po owo słowo: wprawdzie. Naturalnie każde zdanie ogólne dopuszcza wyjątki, ale Albert jest tak skrupulatny, że ile razy mu się zdaje, iż powiedział coś zbyt pochopnego, zbyt ogólnikowego, lub niezupełnie zgodnego z prawdą, zaczyna zaraz modyfikować, uwarunkowywać, odejmować i dodawać, aż wreszcie z całego wyrażonego zapatrywania nie zostanie i śladu. Tym razem zatopił się tak w analizowaniu tematu, że przestałem go słuchać, uczułem smutek i nagle szybkim ruchem przyłożyłem lufę pistoletu do czoła tuż ponad prawem okiem[60]. — Dajże spokój — zawołał Albert, odciągając broń od mojej głowy. — Cóż to ma znaczyć? — Przecież nie nabity! — odparłem — A choćby nawet i tak było, — powtórzył niecierpliwie — cóż to ma za sens? Pojąć nie mogę, by ktoś mógł być do tego stopnia nierozsądnym, by popełniać samobójstwo! Sama myśl o tem napełnia mnie obrzydzeniem.
— Dziwne to, — zawołałem — że wy, ludzie, rozważając coś, zaraz macie na pogotowiu słowa: to jest głupie... to mądre... to dobre... a to złe! Cóż to wszystko razem znaczy? Czyżeście zbadali wewnętrzne pobudki czynu? Czyż z całą pewnością wyjaśnić możecie przyczyny, dla których coś się stało, i udowodnić, że się stać musiało? Gdybyście to uczynili, nie bylibyście tak pochopni w ferowaniu wyroków.
— Przyznasz mi chyba — rzekł Albert — że pewne czyny są występne, bez względu na pobudki, jakie je wywołały.
Wzruszyłem ramionami i przyznałem mu słuszność. — Ale, mój drogi, — ciągnąłem dalej — i tutaj są wyjątki. Kradzież jest bez kwestji zbrodnią, ale powiedz, czy człowiek, dopuszczający się rozboju, by uchronić siebie samego i swoją rodzinę od nieuniknionej śmierci głodowej, zasługuje na karę, czy na litość? Któż rzuci pierwszy kamień[61] na małżonka, który, uniesiony słusznym gniewem, poświęca mu swą niewierną żonę i jej nikczemnego kochanka? Któż potępi dziewczynę, która poddała się w chwili upojenia nieodpornemu przymusowi miłości? Nawet prawa nasze, tak bezduszne i pedantyczne, dają się wzruszyć i nie ośmielają się karać.
— To rzecz zgoła inna! — odparł Albert. — Człowiek, ulegający swym namiętnościom, traci całą siłę rozumowania i uważany jest za pijanego, za szalonego.
— Ach, wy, ludzie mądrzy! — zawołałem ze śmiechem. — Namiętność! Pijaństwo! Szał! Z jakąże obojętnością i spokojem wygłaszacie te słowa? Przyganiacie pijakowi, czujecie wstręt do szaleńca, mijacie obu, jak kapłan z przypowieści[62] i jak faryzeusz dziękujecie Bogu, że nie uczynił was takimi, jak oni[63]. Ja byłem nieraz pijany, a namiętności moje unosiły mnie zawsze na samo pograniczem szału, ale nie żałuję tego wcale, bowiem na samym sobie nauczyłem się rozumieć, dlaczego okrzykiwano zawsze szaleńcami i pijakami ludzi niezwykłych, którzy dokonywali czegoś ogromnego, czegoś niepojętego.
— Ale nawet w codziennem życiu, ze wstrętem słuchać musimy, jak o człowieku, spełniającym jakikolwiek śmiały, szlachetny, nieoczekiwany czyn, gawiedź powiada: to pijanica, to szaleniec! O, hańba wam ludzie trzeźwi! Wstydźcie się mędrcy!
— Znowu napadły cię zwykłe urojenia i fantazje, — odrzekł Albert — i przesadzasz jak zazwyczaj. Ale w tem conajmniej mylisz się najzupełniej, że samobójstwo, o którem mowa, przyrównywasz do czynów wielkich, a tymczasem jest ono jedynie dowodem słabości. O wiele łatwiej umrzeć, niż znosić mężnie i wytrwale życie, pełne męczarni.
Chciałem przerwać rozmowę, gdyż nic mnie tak nie wytrąca z równowagi, jak komunał, wytoczony jako argument w chwili, kiedy mówię z głębi duszy. Ale, ponieważ słyszałem to już nieraz i często się złościłem, przeto zapanowałem nad sobą i odparłem żywo: — Zwiesz to słabością? Nie daj się, proszę cię, łudzić pozorom. Czyż nazwiesz słabym lud, który cierpiąc i jęcząc długo pod jarzmem tyrana, zerwie się nagle do buntu i strzaska okowy? Czyż powiesz to samo o człowieku, który pod grozą pożaru, ogarniającego jego dom, w wielkiem napięciu sił przenosi ciężary, którychby ruszyć niemal nie był w stanie w zwykłym, spokojnym czasie? Albo, czyż takim nazwiesz oszalałego wściekłością po doznanej obrazie, który rzuca się na sześciu przeciwników i pokonywa ich? A powiedzże mi teraz mój drogi, jeśli wysiłek oznacza siłę, to czyżby przesada miała oznaczać słabość?
Albert popatrzył na mnie i odrzekł: — Nie gniewaj się, ale przytoczone przez ciebie przykłady są zgoła nie na miejscu! — To bardzo możliwe, — powiedziałem — zwracano mi już uwagę, że moje rozumowanie graniczy często z czczem gadulstwem. Przeto zastanówmy się nad rzeczą, w inny ją ujmując sposób i pomyślmy, co odczuwać musi człowiek, który postanowił zrzucić z siebie, przyjemny zazwyczaj ciężar życia. Musimy się weń wczuć, gdyż wówczas tylko mamy prawo wogóle mówić o tej rzeczy.
— Natura ludzka — ciągnąłem dalej — ma zakreślone sobie pewne granice, znosi radość, cierpienie i ból do pewnego jeno stopnia, a musi ulec, gdy je przekroczy. Nie należy przeto pytać, czy ktoś jest słaby, czy mocny, ale czy może udźwignąć brzemię cierpień swoich, bez względu na to, czy są one natury fizycznej, czy moralnej. Uważam, że równie niestosownem jest nazywać samobójcę tchórzem, jak gdybyśmy tchórzem nazwali chorego, który zmarł na żółtą febrę.
— Paradoksy! Paradoksy! — zawołał Albert. — Nie w tym stopniu, jak ci się to wydaje! — odrzekłem. — Przyznasz mi chyba, że śmiertelną chorobą nazywamy taką, która niszczy część naturalnych sił człowieka, a część drugą obezwładnia, tak, że organizm nie jest w stanie zaradzić złemu i przestaje być zdolnym do przywrócenia normalnego toku funkcyj życiowych przy pomocy radykalnego przewrotu.
Zastosujmy to, mój drogi, do ducha. Spójrz na człowieka, żyjącego w danych warunkach, weź pod uwagę wrażenia, jakie odbiera i myśli, które się w nim ustalają i pomyśl, że oto niespodziana namiętność pozbawia go nagle spokoju, zdolności rozumowania i prowadzi do zagłady.
Człowiek rozumny ogarnia spojrzeniem stan nieszczęśnika i przekonywa go, ale wszystko nadaremnie. Podobnie człowiek zdrowy, stojąc u wezgłowia chorego, nie jest W stanie udzielić mu ni odrobiny swych własnych sił.
Słowa moje wydały się Albertowi zbyt ogólnikowe. Przywiodłem mu tedy na pamięć dziewczynę, niedawno wyciągniętą z wody i powtórzyłem mu jej dzieje. Była to młoda istota, wzrosła pośród ciasnego kręgu zajęć domowych i pracy zgóry na tydzień unormowanej. Nie znała ona innych rozrywek i uciech, jak ustrojenie się w co mogła i pospacerowanie w niedzielę po mieście; czasem potańczyła przy okazji w jedno z większych świąt, lub przegawędziła ze sąsiadką godzinkę, roztrząsając jakąś kłótnię, czy obmowę. Ale z biegiem czasu, uniesiona swym temperamentem, odczuła inne, istotniejsze potrzeby. Rozpłomieniały ją przychlebne słowa mężczyzn, poprzednie uciechy wydały jej się mało pociągające, aż nakoniec spotkała człowieka, do którego zbliżyło ją nieznane dotąd uczucie, któremu oprzeć się nie zdołała. Ujrzała w nim ziszczenie wszystkich swych nadziei, zapomniała o otaczającym ją świecie, przestała słyszeć, widzieć, czuć, przed oczyma miała tylko jego jedynie, jako wyłączny przedmiot tęsknoty i pożądania. Nie zepsuta jałowemi uciechami próżności, pożądanie swe skierowała wprost do tego celu, by mu się oddać i w tem zjednoczeniu znaleźć zaspokojenie wszystkich uciech i całego szczęścia, o jakiem marzyła. Obietnice, powtarzane raz po raz upewniły ją, że nadzieje jej są niepłonne, uściski i śmiałe pieszczoty rozjarzyły jej żądzę i ogarnęły całą jej duszę. Zatonęła w półświadomem rozmarzeniu i przeczuciu rozkoszy, do najwyższego stopnia rozciekawiona tem, co nadejść miało, rozwarła ramiona, by posiąść cel swych pragnień i oto w takiej chwili porzucił ją kochanek. Zmartwiała, bez zmysłów znalazła się nad przepaścią. Otoczyła ją ciemń, w której przepadła nadzieja, otucha, pierzchło wszystko, bowiem opuścił ją ten, który był dla niej życiem. Nie dostrzegała teraz świata zewnętrznego, nie widziała mnóstwa mężczyzn, mogących jej zastąpić utraconego kochanka, uczuła się samotna i opuszczona przez wszystkich. Ślepą smagana siłą, zapędzona w pułapkę straszną rozpaczą udręczonego serca, rzuciła się w przepaść śmierci, by zatopić w jej falach swą mękę okropną. Oto, drogi Albercie, historja wielu, wielu ludzi! Powiedz, czyż nie posiada ona wszystkich cech choroby? Natura nie znajduje wyjścia z labiryntu zmotanych, rozpętanych, sprzecznych sił, i człowiek musi umierać.
Biada temu, kto patrząc zdala, mówiłby ozięble: — Cóż to za głupia dziewczyna! Gdyby się wstrzymała przez czas jakiś, rozpacz jej niewątpliwie by się ukoiła, a pocieszyciel zjawiłby się niechybnie. Zupełnie tak samo mógłby ktoś powiedzieć: Głuptak jeno umierać może na febrę. Gdyby zaczekał, aż sił nabierze, soki się odświeżą, napór krwi ustanie, wówczas przetrzymałby był wszystko i żył aż do dnia dzisiejszego.
Albertowi owo porównanie nie było dostatecznie jasne, przeto stawiał różne zarzuty, a pomiędzy innemi powiedział, że przytoczyłem czyn naiwnej dziewczyny, ale on nie pojmuje, jak można uniewinniać człowieka rozumnego, nie żyjącego w ciasnych warunkach i zdającego sobie sprawę ze stanu rzeczy. — Mój drogi! — zawołałem. — Człowiek jest tylko człowiekiem, a owa odrobina rozsądku, jaki może posiadać, bardzo mało, albo nic zgoła nie waży na szali, gdy rozpęta się namiętność i niedola uciska. Przeciwnie nawet... Zresztą pomówimy o tem jeszcze! — zawołałem i chwyciłem kapelusz. Serce me było przepełnione... Rozstaliśmy się, nie osiągnąwszy porozumienia. O, jakże trudno na tym świecie człowiekowi zrozumieć drugiego człowieka.
Jest to pewnikiem, że tylko miłość czyni człowieka potrzebnym na świecie. Czuję, że Lota nie chciałaby mnie utracić, a dzieci nie mają innej myśli ponad tę, że będę przychodził codziennie. Byłem dziś u niej, by jej nastroić fortepian, ale nie zdołałem tego dokazać, bowiem malcy napierali się, bym im opowiadał bajkę, a sama Lota namówiła mnie, bym uczynił, czego pragną. Wydzieliłem im podwieczorek i zauważyłem, że przyjmują odemnie kromki chleba niemal tak samo chętnie, jak od Loty. Potem opowiedziałem im spory ustęp z baśni o księżniczce, obsługiwanej przez czarodziejskie ręce[64]. Sam się niejednego przy tem opowiadaniu uczę i zdumiewa mnie wrażenie, jakie to na nich sprawia. Zmuszony jestem wymyślać samodzielnie niejedno zawikłanie, o którem nazajutrz zapominam, a wówczas dzieci zarzucają, że wczoraj było inaczej. Skutkiem tego pilnuję się i przyuczam recytować to samo niezmiernie śpiewnym tonem bez zająknienia. Przekonałem się przy tej sposobności, że autor psuje zawsze swe dzieło, gdy w drugiem wydaniu zmienia opowieść, choćby nawet starał się uczynić ją bardziej poetyczną i kompletniejszą. Ulegamy pierwszemu wrażeniu, a leży to już w naturze człowieka, że da w siebie wmówić rzeczy najcudaczniejsze. Owo pierwsze wrażenie wżera się jednak tak silnie w naszą duszę, że odnosimy się niechętnie do tego, kto stara się je wymazać i usunąć.
O, czemuż tak się dziać musi, że to, co stanowi szczęście człowieka, przemienia się w krynicę jego niedoli?
Gorące umiłowanie żywej przyrody, wypełniające po brzegi serce moje, przenikające mnie taką rozkoszą, że świat otaczający wydawał mi się rajem, jest mi dzisiaj udręką, prześladowczym demonem, kroczącym za mną wszędzie, gdzie stąpię.
Dawniej słałem wzrok od skał, poprzez rzekę, aż hen ku pagórkom i ogarniając spojrzeniem urodzajną dolinę, śledziłem, jak wszystko kiełkuje i rośnie. Patrzyłem na one góry, od podstaw do szczytu przybrane w gęstwę drzew, na doliny, wijące się różnokształtemi zakręty, ocienione drzewami, na rzekę, płynącą cicho pośród szeptającego szuwaru i odbijającą urocze chmury, kołysane powiewem wiatru na niebie. Słyszałem głosy ptasząt, ożywiające świegotem lasy, poglądałem na roje komarów, tańczące wśród ostatnich promieni zachodzącego słońca, na chrabąszczyki czekające, aż znikną, by wzlecieć ze źdźbła trawy, śledziłem rojenie się owadów i różnych drobnych stworzonek po ziemi, zamyślałem się nad mchem, dobywającym z twardych głazów pożywienie, nad porostami, okrywającymi jałowe piaszczyste pagórki, i to wszystko ujawniało mi tajemnice wewnętrzne czarownego, świętego życia przyrody. Całokształt onych przejawów ogarniałem gorącem sercem mojem, czułem się przebóstwionym tą bujnością bytu, a cudne zjawy nieskończonego w swych formach świata żywym rytmem tętniły w mej duszy.
Żyłem pośród gór niebotycznych, widziałem pod stopami memi przepaście, przelatywały koło mnie wodospady, płynęły podemną rzeki, a lasy i góry brzmiały życiem. Widziałem, jak działają i tworzą w głębi ziemi skryte tajemne siły, zaś na powierzchni jej, pod niebem, jak roją się pokolenia różnolitych stworzeń. Wszystkom oglądał w ruchu i postaciach niezliczonych, patrzyłem, jak kupią się ludzie po domach, ubezpieczają się, osiedlają i rządzą po swojemu rozległym światem! O biedny, naiwny człowieku, za nic sobie masz to wszystko, bowiem sam mały jesteś i marny! Od gór niedostępnych aż do pustyni, której nie tknęła stopa niczyja, i aż po krańce niezbadanego oceanu wieje duch, twórca wiekuisty, radując się każdemu pyłkowi, który żyje i pojmuje go.
Ach, jakże wówczas tęskniłem, by unieść się na skrzydłach żórawia, płynącego ponademną[65], wzlecieć ku wybrzeżom nieogarnionego morza i napić się z perlącego się puharu nieskończoności onego nektaru życia, jakże pragnąłem uczuć bodaj przez chwilę w głębi, wezbranej mocą piersi własnej, tchnienie szczęśliwości onej istoty, która w sobie tworzy wszystko i z siebie wszystko wyłania.
O bracie, wspomnienie tych godzin słodką mnie przepaja radością. Sam wysiłek przyzywania na pamięć owych niewysłowionych uczuć, owo uświadamianie ich sobie wznosi mą duszę ponad nią samą, ale jednocześnie czuję dziś podwójnie straszny stan, w który popadłem obecnie.
Jakby jakaś zasłona uchyliła się przed duszą moją, a widownia nieskończonych przejawów życia przemieniła mi się w bezdenną otchłań otwartego wieczyście grobu. Jakże możemy mówić, że... coś jest... gdy wszystko przemija, gdy z chyżością błyskawicy przesuwa się, gdy wszystko niezdolne jest jeszcze rozwinąć całej swej siły żywotnej, a już porwane prądem, tonie i rozbija się na skałach? Niema chwili, któraby nie trawiła ciebie i twoich najbliższych, niema chwili, w którejbyś nie był, nie musiał być niszczycielem! Niewinny spacer twój zabiera życie tysiącom robaczków, jedno potrącenie nogi niweczy pracowicie wznoszoną budowlę mrówek i wtłacza cały lud bez celu w grób. Ha! nie wzruszają mnie wielkie, rzadko zdarzające się katastrofy świata, powodzie, spłókujące wsi i osady, trzęsienia ziemi, pochłaniające miasta, serce moje cierpi katusze z powodu onej chłonącej siły, skrytej na samem dnie natury, której wytwory pożerają same siebie i wszystko wokół. Chwieję się na nogach z przerażenia. Niebo i ziemia i wszystkie ich twórcze siły są mi jako potwory wieczyście głodne, co bezustanku pożerają zjawy i wieczyście nowych łakną.
Daremnie wyciągam ku niej ramiona rankiem, kiedy budzę się z gnębiących, przykrych marzeń, daremnie nocą szukam jej w łóżku swojem[66], gdym uległ złudzie szczęsnego, niewinnego snu, jakobym siedział wraz z nią na łące, trzymał za rękę i okrywał jej dłoń pocałunkami. Kiedy wonczas, napoły jeszcze rozespaniem ogarnięty, szukam jej omackiem i wracam do jawy, z oczu tryskają mi łzy, w sercu czuję bolesny ucisk i płaczę i żalę się beznadziejnej przyszłości mojej.
Jestem nieszczęśliwy, Wilhelmie, cała żywotna siła moja zatonęła w targanej niepokojem bezczynności, nie mogę próżnować, a wziąć się do czegoś nie jestem w możności. Znikła moja wyobraźnia, przepadło odczucie natury, a do książek mam wstręt nieprzezwyciężony. Gdy się ktoś sam zatraci, brak mu wszystkiego. Zaręczam ci, że czasem radbym być wyrobnikiem dziennym, byle tylko, budząc się rano, mieć przed sobą widoki na dzień pracy, pochop do niej i nadzieję. Często zazdroszczę Albertowi, patrząc, jak nurza się aż po uszy w aktach i wydaje mi się, że czułbym się nad wyraz szczęśliwym, będąc na jego miejscu. Kilka razy zabierałem się pisać do ciebie, a także zwrócić się do ministra z prośbą o miejsce w konsulacie, któregoby mi, jak zapewniasz, nie odmówiono. Tak i ja sam myślę. Minister lubi mnie oddawana i sam nadmieniał, że powinienem wziąć się do jakiejś roboty. Czasem marzę o tem przez godzinę, ale zaraz potem przychodzi mi na myśl bajka o owym koniu, który znudzony swobodą, pozwolił się przybrać w siodło i tręzlę, a potem zginął na śmierć zajeżdżony przez ludzi[67]. Nie wiem co począć, a przytem nie jestem pewny, czy owe straszne uczucie niepokoju, owa dążność do zmiany stanu w jakim się znajduję, nie będzie mnie prześladować, cokolwiekbym uczynił?
To prawda, że, o ile choroba moja jest uleczalną, to uleczyć mnie mogą jeno ludzie. Dziś jest dzień mych urodzin[68]. Wczesnym rankiem dostałem pakuneczek od Alberta. Przy otwieraniu wpadła mi w oczy bladoróżowa przepaska, noszona przez Lotę w dniu, w którym ją poznałem, i o którą tyle razy ją prosiłem. W pakiecie znalazłem dwie małe książeczki, najmniejszy format wetsteinowskiego wydania Homera[69], o którym marzyłem tyle razy, by nie dźwigać na przechadzki dużego ernestyńskiego[70] wydania. Przyjaciele spełniają w ten sposób me pragnienia, świadczą owe drobne przysługi, tysiąc razy cenniejsze od wspaniałych darów, w których przebija i ciąży nam pycha ofiarodawcy. Ucałowałem tysiące razy przepaskę i pełną piersią wciągałem w duszę wspomnienie onych chwil szczęsnych, kiedy tonąłem w radości i upojeniu. Tak już jest Wilhelmie na świecie i nie szemrzę przeciw temu, kwiat życia, to jeno złuda! Ileż z nich opada, nie pozostawiając śladu, jakże niewiele wydaje owoc, a jakże nieliczne okazy dochodzą do dojrzałości? A mimo to... bracie mój... tyle ich wokół i poważamy się one dojrzałe owoce zaniedbywać, pomiatać niemi, pozwalać, by zgniły nieużytecznie!
Bądź zdrów! Lato tutaj przecudne, spinam się często na drzewa owocowe w sadzie Loty, ujmuję żerdkę i strącam gruszki z wierzchołka. Ona stoi pod drzewem i chwyta rzucone z góry owoce.
Nieszczęsny! Jesteś naiwny, oszukujesz samego siebie. Do czegóż doprowadzić cię może owa nieposkromiona, nieustanna namiętność? Modlę się już tylko do niej, wyobraźni mej jawi się wyłącznie tylko jej postać i dostrzegam o tyle jeno cały świat, o ile stoi w jakimś do niej stosunku. I to mi daje czasem miłe chwile, tak długo trwające, póki się znowu od niej oderwać nie jestem zmuszony. Siedzę przy niej czasem przez dwie, lub trzy godziny, sycąc oczy jej postacią, śledząc jej ruchy, pojąc się niebiańską muzyką jej słowa. Napięcie wszystkich zmysłów moich wzrasta stopniowo, aż nagle ćmi mi się przed oczyma, przestaję słyszeć, skurcz mnie chwyta za gardło skrytobójczo, serce wali młotem i zwiększa jeszcze zamęt i uczucie rozpaczy. Wówczas, drogi Wilhelmie, nie wiem doprawdy, czy żyję na świecie! Czasem znowu przygniata mnie smutek, a Lota nie odmawia mi tej bolesnej przysługi, bym mógł wypłakać na jej dłoni łzy rozpaczy. Zrywam się, odchodzę, wybiegam, błąkam się po polach, wspinam się na urwiste wzgórza z dziką jakąś radością, prę się przez bezdroża leśne, torując nowe ścieżki, przełażę przez płoty, drące mi ubranie, przeciskam przez ciernie, kaleczące mi ciało, i wówczas doznaję ulgi. Czasem powalony znużeniem i spragniony padam gdzieś na ziemię i leżę tak często długo w noc późną, a nademną błyszczy księżyc w pełni. Czasem siadam w lesie na krzywym pniu, lub konarze drzewa, odpoczywam, dając folgę okaleczałym od chodzenia stopom i drzemię ukojony wyczerpaniem aż do świtu. O drogi Wilhelmie, dusza ma pożąda, jako najwyższej łaski, samotnej celi, włosiennicy i kolczastego pasa pokutnika. Bądź zdrów! nie widzę, poza grobem, końca tej niedoli.
Straszną miałem noc. Teraz, drogi Wilhelmie, przetrwam już wszystko[74]. Nie ujrzę jej nigdy! O, jakaż szkoda, że nie mogę zarzucić ci rąk na szyję i wśród łez i wzruszenia wyrazić ci uczuć, jakie przepełniają serce moje w tej chwili. Siedzę, dyszę ciężko i starając się uspokoić, czekam ranka, gdyż na chwilę wschodu słońca zamówiłem konie.
Ona śpi spokojnie i nie przypuszcza, iż mnie już nigdy nie zobaczy. Wyrwałem się, okazałem dość siły, by w ciągu dwugodzinnej pogawędki nie zdradzić swych zamiarów. Cóż to była za rozmowa, wielki Boże!
Albert przyrzekł mi, że zaraz po wieczerzy przyjdzie z Lotą do ogrodu[75]. Stałem na tarasie pod rozłożystemi kasztanami i spoglądałem po raz ostatni stąd, jak słońce, zachodząc na krańcach uroczej doliny, tonęło w nurtach rzeki. Jakże często razem z nią rozkoszowałem się tym wspaniałym widokiem, a dziś... Zacząłem przechadzać się po alei, którą tak lubiłem, tajemny pociąg uczuwałem zawsze do tego miejsca, zanim jeszcze poznałem Lotę, i radowaliśmy się bardzo w początkach naszej znajomości, stwierdziwszy obopólne upodobanie do tego zakątka najromantyczniejszego[76], zaprawdę, jaki stworzyła sztuka ogrodnicza.
Z początku widok ściele się szeroko poprzez pnie kasztanów..., tak... tak... pamiętam, pisałem ci o tem[77]..., ściany zieleni otaczają wchodzącego, a aleja, łącząc się z drzewami przylegającego do niej zagajnika, staje się coraz to ciemniejsza i posępniejsza, aż kończy się nagle niewielką polanką bez wyjścia, budzącą w wędrowcu uczucie samotności i powagi. Pamiętam, jak miło mi było, — gdym się tam znalazł pewnego dnia letniego w samo południe, wydaje mi się, że miałem niejasne przeczucie, iż miejsce to będzie widownią szczęścia i bólu zarazem.
Spędziłem niespełna pół godziny na smętnem, a słodkiem zarazem rozważaniu myśli rozstania i spotkania się kiedyś[78], gdym usłyszał kroki na terasie. Pospieszyłem naprzeciwko, z drżeniem ująłem i ucałowałem jej dłoń! Weszliśmy do alei, gdy właśnie księżyc wyłonił się z poza chmur. Rozmawiając o tem i owem, zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do ponurego pawilonu[79]. Lota weszła i usiadła na ławce, obok niej zajął miejsce Albert, a ja po drugiej stronie. Ale niepokój nie pozwolił mi usiedzieć, przeto wstałem, przechadzałem się chwilę i siadłem znowu. Byłem w przykrym stanie. Lota zwróciła naszą uwagę na piękny efekt światła księżycowego, oświecającego jasno terasę, widzianą przez długi, ciemny tunel drzew. Widok był tem piękniejszy, że wokoło nas panował zupełny mrok. Milczeliśmy, a ona zaczęła po chwili: — Ile razy przechadzam się w świetle księżyca, zawsze przychodzą mi na myśl moi bliscy zmarli, i wtedy rozmyślam o śmierci i przyszłem życiu. Będziemy żyli! — ciągnęła dalej głosem, wyrażającym najwznioślejsze przekonanie. — Ale czyż się spotkamy, Werterze, czy się poznamy? Mów pan, jak ci się wydaje?
— Loto, — odrzekłem z oczyma pełnemi łez, podając jej rękę — zobaczymy się tu i tam! — Nie mogłem dłużej mówić. Drogi Wilhelmie, czyż musiała mnie o to spytać dziś, gdym właśnie drżał, nosząc w sercu ową bliską rozłąkę.
— Czy umarli nasi wiedzą o nas? — ciągnęła dalej. — Czy odczuwają, co się z nami dzieje i czy uświadamiają sobie, że ich wspominamy z miłością. Jawi mi się zawsze postać matki mojej, gdy cichym wieczorem znajdę się w kole jej dzieci, to jest moich dzieci, skupionych wkoło mnie, tak, jak gromadziły się wokoło niej samej. Wówczas zwracam zroszone łzą tęsknoty oko do nieba i pragnę, by spojrzała, by się przekonała, że dotrzymuję słowa danego w godzinie śmierci, iż będę jej dzieciom matką. Z głębokiem uczuciem wołam w takiej chwili: — Przebacz mi droga moja, że może nie jestem im tem, czem ty im byłaś. Czynię, co mogę, są odziane, nie głodne, a także, co najważniejsze, pielęgnuję je i kocham. Czyż widzisz święta nasza, w jakiej żyjemy zgodzie? Jeśli widzisz, to możesz zaprawdę wielbić Boga, któregoś błagała o opiekę nad dziećmi, wylewając ostatnie, gorzkie łzy na tej ziemi.
Tak mówiła, Wilhelmie, a któż powtórzyć zdoła, co mówiła? Jakże zimna martwa litera wyrazić może ten niebiański wykwit ducha! Albert przerwał jej łagodnie: — Wiem, że dusza twa, droga Loto, ma upodobanie w tego rodzaju myślach, ale szkodzą ci one, przeto proszę cię bardzo... — Albercie! — podjęła na nowo. — Wiem, że nie zapomniałeś owych wieczorów, spędzonych wspólnie u małego, okrągłego stoliczka, kiedy ojca nie było w domu, a dzieci pokładły się spać. Miewałeś często dobre książki, ale mało kiedy byłeś w możności czytać je. Czyż obcowanie z tą piękną duszą nie było nam droższe ponad wszystko inne? O jakże wzniosłą, słodką, pogodną i niezmordowanie czynną była ta kobieta! Bóg jeden widział łzy moje, któremi zalana klękałam nieraz w łóżku błagając, by mnie uczynił podobną do niej!
— Loto! — zawołałem, przyklękając, ujmując jej dłoń i rosząc ją rzęsistemi łzami. — Nad tobą czuwa błogosławieństwo boże i duch matki twojej[80]. — Szkoda, że jej pan nie znałeś! — powiedziała, ściskając mą dłoń. — Warta była tego, byś ją pan poznał! — Zdało mi się, że zginę. Nikt nie wyrzekł o mnie szczytniejszego, dumniejszego słowa. Lota mówiła dalej: — Jakże smutno pomyśleć, że kobieta taka musiała opuścić ten świat w kwiecie wieku, kiedy najmłodsze jej dziecko miało ledwo pół roku. Chorowała krótko, żegnała się z życiem spokojnie, bez żalu, niepokoił ją tylko los dzieci, zwłaszcza młodszych. Gdy czuła, że się zbliża ostatnia chwila, powiedziała do mnie: — zawołaj dzieci! — Wprowadziłam malców, nie wiedzących, co się dzieje, oraz starsze, przygnębione bardzo. Stanęły wkoło łóżka, ona wzniosła nad nimi ręce, pomodliła się, Ucałowała każde i odprawiła, a potem zwróciła się do mnie: — Bądź im matką! — Przyrzekłam jej i dałam rękę. — Obiecujesz dużo, moja córko! — powiedziała. — Musisz dać im serce matki i opiekę matki. Czuję, że wiesz, co to znaczy, mówią mi o tem łzy twoje. Dochowaj tedy ojcu twemu wierności i posłuszeństwa żony, a rodzeństwu serca. Ty jedna zdołasz pocieszyć ojca. Spytała, gdzie jest. Wyszedł, chcąc ukryć straszny swój ból, tłoczący go do ziemi.
Byłeś Albercie w pokoju obok. Słysząc kroki, spytała kto to, potem wezwała cię do siebie i patrzyła długo, to na jedno, to na drugie, a spojrzenie miała spokojne, jakby pewną była, że będziemy szczęśliwi. — Albert objął ją za szyję, pocałował i zawołał: Jesteśmy już i będziemy zawsze szczęśliwi! — Spokojny zazwyczaj Albert, stracił równowagę w tej chwili, ja zaś, poprostu nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
— Pomyśl pan, Werterze — zwróciła się do mnie, — czy podobieństwo, by ta kobieta istnieć przestała! Boże, trudno sobie wyobrazić, że możemy pozwalać na to, by zabrano z domu coś, co nam było tak drogie! I tylko dzieci, odczuwające silniej, żalą się jeszcze przez długi czas, że czarni ludzie zabrali im mamę.
Wstała, ja się zbudziłem z marzeń, ale pozostałem na ławce i nie puszczałem jej ręki. — Musimy wracać, już czas! — powiedziała. Chciała uwolnić swą rękę, ale przytrzymałem ją silnie. — Spotkamy się! — zawołałem. — Poznamy się, rozpoznamy się, choćbyśmy przybrali odmienną postać! Idę, — dodałem — odchodzę bez oporu, tylko nie mam sił, nie jestem w stanie powiedzieć, że odchodzę... na zawsze! Bywaj zdrowa, Loto! Żegnam cię, Albercie! Zobaczymy się kiedyś... — Zaraz jutro! — zauważyła żartobliwie. Odczułem żywo to powiedzenie i nie spostrzegłem, kiedy wysunęła dłoń z mej ręki. Poszli aleją, ja zostałem, zobaczyłem ich w blasku światła księżycowego, padłem na ziemię i wypłakałem się, potem zerwałem się na nogi, pobiegłem na terasę i dojrzałem stamtąd jej białą suknię, połyskującą u furtki w cieniu wielkich lip. Wyciągnąłem ku niej ramiona, ale w tej chwili wszystko znikło.
- ↑ Goethe występuje, jako wydawca zapisków Wertera. Od autora pochodził rzekomo tylko: ten krótki wstęp, kilka przypisów w części pierwszej i końcowe wyjaśnienia wydawcy.
- ↑ Werter opuścił swą matkę i przyjaciela i wyjechał do małego miasteczka pod pozorem załatwienia z swą ciotką pewnych formalności spadkowych. Istotnym jednak celem jego podróży jest chęć zakończenia stosunku, łączącego go dotąd z Leonorą.
- ↑ W tym znaczeniu, że będzie jedynym jego gościem.
- ↑ Meluzyna, według podania żona Rajmunda hrabiego Poitiers. Obdarzona niezwykłą pięknością, musiała w każdy piątek przybierać postać ryby. Gdy ją w tej postaci raz mąż zobaczył, zniknęła. Odtąd zjawiała się na wieży zamkowej tylko wtedy, gdy miał umrzeć ktoś z tego rodu. Podanie to opowiedziane prozą około r. 1390 przez Jana d’Arras, stanowiło osnowę ulubionej powieści ludowej, przełożonej niemal na wszystkie języki europejskie, znanej dobrze i w Polsce.
- ↑ Studnia była w dawnych czasach ulubionym punktem zbornym dla całej wsi, czy osady. W biblji spotykamy często sceny, odgrywające się u studni. Tu gromadzą się patrjarchowie na naradę, tu Eliezer stara się pozyskać Rebekę za żonę dla Izaaka, tu Jakób spotyka się z Rachelą. Przy studni wreszcie Jezus mówi z Samarytanką. W literaturze niemieckiej mamy dwie sławne sceny »u studni« w Hermanie i Dorocie i w I. części Fausta.
- ↑ O wpływie lektury Homera na Goethego w okresie pisania Wertera porównaj Wstęp.
- ↑ nagłówek = okrągła poduszeczka, chroniąca mózg od nacisku ciężaru, niesionego na głowie.
- ↑ Przyjaciółka Wertera tu wspomniana nosi rysy p. Roussillon, którą Goethe sławi w swych poezjach, jako »Uranję«.
- ↑ Charles Batteux (1713 — 1780), estetyk francuski, twórca francuskiej filozofji sztuki, znany ze swych dzieł: Les Beaux arts (1746) i Cours des belles lettres (1747 — 1750). Ostatnie dzieło rozpowszechnione było w Niemczech w tłumaczeniu Ramlera (1756 — 1758).
Robert Wood (1717 — 1775), archeolog szkocki. Jego dzieło O oryginalności genjuszu Homera (1769) wywarło znaczny wpływ na upodobania poetów z »epoki burzy i naporu«.
Roger des Piles (1635 — 1709), francuski malarz i estetyk.
Jan Joachim Winckelmann (1717 — 1768), autor dzieła Dzieje sztuki starożytnej, które stało się podstawą właściwego odczucia i zrozumienia sztuki starożytnej.
Jan Jerzy Sulzer (1720 — 1779), profesor akademji berlińskiej. Główne jego dzieło nosi tytuł Allgemeine Theorie der schönen Künste (1771 do 1774).
Chrystian Gottlob Heyne (1729 — 1812), filolog i archeolog, profesor uniwersytetu w Getyndze. Objęcie przez niego katedry na tym - ↑ O tyle słusznie nazywa Werter treść tego listu historyczną, że odzwierciadla on w mniejszej mierze przeżycia duchowe Wertera, a podaje wiele realnych danych.
- ↑ Pojęcie życia jako snu jest bardzo częste w literaturze. I tak np. Życie snem, to tytuł jednego z dramatów Calderona (1600 — 1681). Porównaj także w Słowackiego Anhellim Rozdział XII. w. 791 (w wyd. Bibjoteki Narodowej S. I., tom 7) »Wszystko jest snem smutnym«.
- ↑ Porównaj u Horacego Satyrę I. 1 w. 25 — 26 »ut pueris olim dant crustula blandi doctores, elementa velint ut discere prima«.
- ↑ Tu po raz pierwszy rodzi się u Wertera myśl o samobójstwie. Myśl ta będzie odtąd wracać stale. Pojęcie ciała jako więzienie duszy spotykamy już w Platona Fedonie.
- ↑ Entuzjazm dla życia sielskiego, tak charakterystyczny dla epoki wpływów Russa.
- ↑ Czytelnik raczy nie fatygować się szukaniem jej na mapie, albowiem byliśmy zmuszeni zmienić nazwę miejscowości, zawartą w oryginalnym liście. (Prz. A.).
- ↑ Wahlheim — odpowiada w życiu Goethego miejscowości Garbenheim pod Wetzlarem. (Porównaj Wstęp). Notatka: »Czytelnik raczy« ma na celu wzbudzenie w czytelniku uczucia, że autor podaje oryginalne listy Wertera.
- ↑ Porównaj Horacego, który w Listach (II. 2 w. 122) mówi o dobrym poecie: »Luxuriantia conpescet, nimis aspera sano levabit cultu, virtute carentia tollet«, — porównaj także Epody II. 13; »Inutilesve falce ramos amputans feliciores inserit«.
- ↑ Gdy mowa w Werterze o panujących, książętach i t. p., trzeba uprzytomnić sobie stosunki polityczne ówczesnych Niemiec, rozdrobnionych na mnóstwo państewek, nad któremi panowali udzielni książęta, hrabiowie i t. p. Każdy z nich miał swój dwór, swoich zaufanych urzędników i t. d.
- ↑ Porównaj list z 10 maja. Jak pierwej, Werter odczuwający w pełni piękno przyrody, nie zdołał odmalować go w obrazie, tak nie potrafi teraz spotkania z parobczakiem oddać w słowach.
- ↑ Porównaj list z 26 maja.
- ↑ Musimy opuścić ten ustęp listu, by nie wywołać zażaleń, mimo, że przecież niewiele zależeć może autorowi na opinji jednej dziewczyny o niewyrobionych poglądach. (Prz. A.).
- ↑ Bohaterka powieści Hermesa Miss Fanny Wilkes (1766). Jan Tymoteusz Hermes (1738 — 1821), jest autorem także napisanej na wzór powieści Goldsmith’a i Fieldinga powieści Podróż Zofji z Kłajpedy do Saksonji, w której opisywał życie i stosunki w Niemczech.
- ↑ Tutaj znowu opuściliśmy nazwiska kilku naszych autorów. Kto wie, że zasługuje na pochwały Loty, odczuje to sercem, czytając ten ustęp, inni zaś nie potrzebują się dowiadywać niczego. (Prz. A.).
Pastor z Wakefieldu, powieść Oliwera Goldsmitha (1728 — 1774), ukazała się w r. 1766, w tłumaczeniu niemieckiem w r. 1767. Za pośrednictwem Herdera zapoznał się z nią Goethe w czasie pobytu w Strassburgu. Poza tem Goethe ma tu na myśli prawdopodobnie autorów powieści, powstałych pod wpływem wyżej wspomnianej powieści Goldsmitha, a więc utwory Hermesa i Zofji La Roche (1731 — 1807), autorki powieści Dzieje panny Sternheim (1771). - ↑ Kontredans (fr. contredance), kadryl. Nazwa pochodzi stąd, że w przeciwieństwie do tańców wirowych, tańczą go pary naprzeciw siebie. Kadryl był pierwotnie tańcem angielskim. Tańczono go w 4, 6 lub więcej par, z 5 lub 6 figurami. Muzyka w takcie 2/4 i 6/8 z 8-taktowemi powtarzaniami.
- ↑ menuet, stary, wspaniały taniec francuski.
- ↑ anglez, (fr. anglaise). Taniec żywy, o lekkich i zwinnych ruchach w 2/4 i 3/8 taktach, bardzo rozpowszechniony we Francji i Niemczech w drugiej połowie XVIII wieku.
- ↑ walc, narodowy taniec niemiecki, polegający na wirowym obrocie par, tańczących przy tempie 3/4-ciowym. Właściwy walc ludowy ustąpił zczasem miejsca walcowi wiedeńskiemu.
- ↑ ósemka, jedna z figur tańca.
- ↑ promenada, jak wyżej.
- ↑ Fryderyk Gottlieb Klopstock (1724 — 1803), autor Mesjady i słynnych Ód. Obszernie porównaj Wstęp.
- ↑ Lota miała na myśli odę Klopstocka Die Frühlingsfeier (1759). W drugiej części tej wspaniałej ody maluje poeta burzę i daje wyraz miłości i podziwu dla Stwórcy, którego wielkość przejawia się w grzmotach i błyskawicach, a dobroć i miłość w ożywczem działaniu deszczu.
- ↑ Klopstock.
- ↑ Werter mówi nie o dniu wycieczki, lecz o dniu następnym, w którym wieczorem opisywał przyjacielowi wrażenia, przeżyte poprzedniej nocy.
- ↑ Porównaj Odysseę, księga XX. w tłumaczeniu Siemieńskiego:
»Zgromadzeni uznali trafność dobrej rady,
I hurmem weszli w wnętrze gmachów Odyssowych:
Chleny zdjęte na krzesłach kładąc purpurowych,
Obiatując barany i tuczne koziołki,
Wieprze karmne i ze stad najpiękniejsze ciołki,
Skwarząc trzewia i niemi racząc się nawzajem«.... - ↑ pojęciu »patrjarchalny« nadaje Werter szerszy zakres. Obejmuje ono u niego nietylko świat patrjarchów (Starego Testamentu), lecz także świat Homera. Porównaj list z 12 maja.
- ↑ autor ma na myśli fryzowane koronki, noszone w XVIII wieku u rękawów, na wzór francuski.
- ↑ Porównaj Ewangelję św. Mateusza, R. 18, w. 3. »I rzekł: Zaprawdę powiadam wam; jeśli się nie nawrócicie, i nie staniecie się jako małe dziatki, nie wnidziecie do Królestwa niebieskiego«.
- ↑ Porównaj Ew. św. Mateusza R. 19 w. 14. »Lecz Jezus rzekł im: Zaniechajcie dziatek, a nie zabraniajcie im przychodzić do mnie, albowiem takowych jest królestwo niebieskie«.
- ↑ Karlsbad — miejscowość kąpielowa w Czechach.
- ↑ Mamy już teraz pośród kazań Lawatera na temat księgi Jonasza doskonałe kazanie przeciw złemu humorowi. (Prz. A.).
Przypisek ten pochodzi nie od Wertera, lecz, jak i poprzednie — od wydawcy. »Teraz« mówi wydawca, bo między rokiem 1771, t. j. datą listu Wertera, a rokiem wydania (1774) dzieła ukazały się kazania Lavatera, zawierające także kazanie na wspomniany temat.
Lavater Jan Kasper (1741 — 1801), autor dzieła Physiognomische Fragmente zur Beförderung der Menschenkentniss und Menschenliebe (1775 — 78), w którem propagował myśl poznawania charakterów ludzkich z fizjognomji. Lavater był także autorem wielu pieśni religijnych i świeckich, kazań i rozpraw. - ↑ Wynika z tego, że żona pastora i p. Schmidt ulegali napadom złego humoru.
- ↑ rodzeństwo Loty.
- ↑ Dziecko krzyczało, gdyż wierzyło, że dziewczynce pocałowanej przez mężczyznę, wyrośnie broda.
- ↑ Człowiek ten zgorszony był tem, że Werter obmywanie twarzyczki dziecka w źródle ośmiela się porównywać z obrzędem chrztu św.
- ↑ O Osjanie patrz Wstęp. Jest to jedyna wzmianka o Osjanie w I. części Wertera.
- ↑ Pani M. — wspomniana w listach z 1. i 6. lipca.
- ↑ Gulden, dosłownie moneta ze złota, a więc złoty. Guldeny srebrne wprowadzone zostały około połowy XVII wieku. O takich mowa w Werterze.
- ↑ W rozdziale 17 Pierwszych ksiąg królewskich w. 10 i następne, opowiedziane jest, jak prorok Eljasz przybywa do miasta Sarepty i tu nakarmiony przez ubogą niewiastę, sprawia, że nie ubywa mąki z garnca jej i oliwy z bańki »aż do dnia, gdy Pan spuści deszcz na ziemię«.
- ↑ W oczach Wertera Lota uświęca osoby i przedmioty, z któremi się styka. Uświęcony niejako jej zainteresowaniem, zyskuje Werter sam w swych oczach na wartości.
- ↑ Jak dalszy przebieg akcji okazuje, Wilhelmowi nie udaje się zapanować nad swemi zmysłami. Porównaj w II. księdze list z 14. grudnia 1772 r.
- ↑ Podania starożytne o Orfeuszu, Amfjonie i Arjonie mówią nam o wpływie muzyki także na zwierzęta.
- ↑ Po raz drugi spotykamy myśl o samobójstwie (porównaj uwagę do listu z dnia 22. maja) — tu już nierównie silniej wyrażoną.
- ↑ Boloński kamień, spat, odmiana baru, czyli barytu, znajdująca się blisko Bolonji w górze Paterno. Odmiana ta sproszkowana, ogrzana, a następnie wystawiona na działanie promieni słonecznych, ma własność fosforyzowania, czyli świecenia w ciemności.
- ↑ Jedyny to w I. części list do Loty (dodany zresztą dopiero w drugiej redakcji).
- ↑ Podanie o górze magnetycznej spotykamy już u Plinjusza, a nadto w bajkach r. 1001 nocy, w średniowiecznych poematach niemieckich (Gudrun) i starych opowieściach francuskich.
- ↑ O tem, że Werter pisał pamiętnik, nie było dotąd wzmianki. Notatkę tę Goethe dodał dopiero w drugiej redakcji.
- ↑ Komisarz, ojciec Loty.
- ↑ Rzucony na falę bukiet kwiatów jest symbolem beznadziejnej miłości Wertera. Jak kwiaty te zrywane z myślą o Locie, nie dostaną się do rąk jej, lecz płyną w dal niezmierzoną, tak i Wertera miłość musi pozostać nieodwzajemnioną, nieopowiedzianą tej, która jest jej przedmiotem.
- ↑ Werter przerywa tu opowiadanie rozmowy z Albertem i zwraca się wprost do Wilhelma.
- ↑ W ten sposób właśnie Werter pozbawił się potem życia.
- ↑ Zwrot z ewangelji (św. Jana, R. 8, w. 7, przypowieść o jawnogrzesznicy).
- ↑ Z przypowieści o litościwym Samarytaninie (Ew. św. Łukasza, Rozdz. 10, w. 31).
- ↑ jak w przypowieści o faryzeuszu i celniku. (Ew. św. Łukasza, Rozdz. 18, w. 10 i następne).
- ↑ Baśń ta opowiada o księżniczce, która zamknięta w więzieniu, tylko w ten sposób unikła śmierci, że czarodziejskie ręce, zwieszające się z pułapu, dostarczały jej jadła i napoju.
- ↑ Refleksje Wertera przypominają rozmyślania Fausta w części I. Fausta. Scena: »Vor dem Tor«.
- ↑ Słowa te są parafrazą zwrotów biblijnych, a mianowicie słów Psalmów (Ps. 88, w. 10) i Pieśni nad pieśniami (R. 3, w. 1).
- ↑ Wspomniana bajka opowiada, jak koń przy pomocy człowieka zwycięża jelenia, lecz staje się niewolnikiem człowieka. Bajka ta miała być już znana u starożytnych; liryk grecki Stesichoros (630 — 500 prz. Chr.), miał ją opowiadać mieszkańcom miasta Himery na Sycylji. Spotykamy ją też u Horacego. Listy', ks. I. 10 w. 34 — 38. Porównaj także bajkę Lafontaine’a Le cheval s’étant voulu venger du cerf (Livre IV, fable XIII).
- ↑ Dzień urodzin Goethego i jego przyjaciela Kestnera (porównaj Wstęp) przypadał w rzeczywistości także na 28. sierpnia.
- ↑ Jan Henryk Wetstein, drukarz w Amsterdamie (1649 — 1726), jego wydanie Homera ukazało się w r. 1707.
- ↑ Znakomity filolog I. A. Ernesti (1707 — 1784) wydał w latach 1759 — 1764 dzieła Homera w 5 wielkich tomach.
- ↑ Właściwie od czterech tygodni, gdyż już w liście z 8 sierpnia mówi o tem.
- ↑ W mieście Werter nie może Loty widywać swobodnie, zresztą jest tam i Albert w jej najbliższem otoczeniu.
- ↑ Data ta odpowiada ściśle dacie rozstania się Goethego z Charlottą Buff.
- ↑ Przyszłość pokaże, że Werter się myli.
- ↑ Porównaj ostatni ustęp listu z dnia 4. maja.
- ↑ Słowa »romantyczny« użył Goethe dwa razy w Werterze; por. str. 111.
- ↑ Myli się; w listach do Wilhelma niema o tem wzmianki.
- ↑ Werter odnosi to powiedzenie do chwili rozstania się tu na ziemi i spotkania się w zaświatach. Wskazują na to słowa początkowe listu: »Nie ujrzę jej nigdy« i końcowe rozmowy z Lotą: »Zobaczymy się kiedyś«.
- ↑ Ten sam pawilon, który w pierwszym liście nazywał Werter swem miejscem ulubionem.
- ↑ Tylko w chwilach najwyższego podniecenia przemawia Werter do Loty »przez ty«.
uniwersytecie zapoczątkowało nową erę rozwoju filologji na uniwersytetach niemieckich.