Bratanki/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V. Hrabina Orzelska.

Wereszczaka musiał tymczasem całych sił, jakie mu przyjaźń dawała, używać, aby niecierpliwość Piotra poskromić. W człowieku tym, którego nieszczęście złamało, niewdzięczność i zdrada i wyrządzone krzywdy oburzyły, odzywała się dawna, stała miłość dla Maryi i dziecięcia z całą siłą, jakiéj jéj uczucia te dodawały. Dopóki daléj był od niéj, znosił cierpliwie wyczekiwanie, hamował się sam i nie wyrywał zbytnio, ażeby się zbliżyć do niéj, aby ją chociażby widziéć zdaleka. Już w Bożéj Woli podkradłszy się pod okna, zobaczył po wielu latach smutną i zbolałą, a zmienioną twarz ukochanéj. Teraz, gdy był o kilkadziesiąt tylko kroków od niéj, a zmuszony był czekać i cierpiéć, wiedząc, że i ona zarówno boleje bez nadziei, brakło mu chwilami siły, by dotrwać nie zdradziwszy się, nie oszalawszy, tylko ażeby ją zobaczyć.
Z tego usposobienia nie spowiadał się przed Wereszczaką, ale poczciwy przyjaciel czytał mu z zasępionego oblicza, co cierpiał, i jak się hamować musiał. Przychodził do niego po kilka razy na dzień, aby mu uścisnąć ręce, spojrzeć w oczy i szepnąć po cichu:
— Cierpliwości, Piotrusiu! cierpliwości! ja chwili nie tracę, ale nam głupstwa dla pośpiechu popełnić nie wolno, bobyśmy popsuli wszystko. Rotmistrz lęka się cienia, najmniejsze podejrzenie mogłaby Marya i dziecko srodze przypłacić. Należy go osaczyć wprzódy, opasać i jak dzika wziąć w łożysku, gdy się będzie sądził bezpiecznym.
Piotrowi łzy kręciły się w oczach, ale nie odpowiadał nic. Obawiał się go tak dalece Wereszczaka, że mu nawet nie chciał dokładnie wskazać domu, w którym Marya była osadzoną, kazał czekać i czekać.
— Wszystko idzie jak najlepiéj, rzekł naostatek, jeszcze dni parę, a spodziewam się, że przygotuję tak wykradzenie twéj żony, iż się ono bez najmniejszego niebezpieczeństwa dokona, ale tu w Saksonii należy być ostrożnym. Rotmistrz ma stosunki, dowodów nie mamy, on ma protekcye, gdyby nas schwytano na jego instygacyę, a wpakowano do Königsteinu, moglibyśmy tam zgnić, i nikt by nas ztamtąd dobyć nie potrafił. Trzeba więc z naszéj strony plecy sobie zapewnić, a to już poczęte, mamy już za sobą hr. Brühla.
Dziś zaś, dodał, jeszcze mi szczęśliwsza myśl przyszła, za którą Panu Bogu dziękuję. Mogę tu znaleźć orędowniczkę silniejszą nad inne, o któréj mi się ani śniło. Posłuchaj.
Piotr nadzwyczaj zaciekawiony przystąpił do Wojskiego, który sobie czuprynę tarł i wyłamywał z radości.
— Same przypadki mnie spotykają w tém zaczarowanym Dreznie, począł Wojski, takim cudem złapałem w ulicy kasztelana Niemirę, który mnie Brühlowi zaprezentował, a dziś, najśmieszniejsza w świecie, a najszczęśliwsza przygoda.
Wiesz, że ja teraz ze Zdunki, od mojego domku, skrzypek i myśliwstwa i od mojéj drogiéj matki rzadko wyjadę gdzie w świat. A po co mi szczęścia szukać, kiedy je mam w domu? ale przed niewielu laty grała we mnie niecierpliwsza krew i kręciłem się trochę, aby się pokręcić tylko pomiędzy ludźmi. Już ci się przyznam, choć to szlachcicowi wstyd, żem trochę dla tych nieszczęsnych skrzypek się włóczył, bo mnie tam Włochy i Niemcy uczyli, a passyę miałem, żeby arte rzępolić. No, i doszło się do tego, że potrafię niezgorzéj. Coraz więc do Warszawy się uciekło na kilka tygodni, a tu między muzykusami królewskiéj kapelli i innymi, między naszą szlachtą wiodło się życie utrapione, włócząc często, gdzie nie było nawet potrzeba. Nie śmiéj się, nic w tém złego nie było, ale młodość ciekawa. Jednego dnia wpadłem między swoich, godzina obiadowa, idź z nami jeść. Myślałem, że który do siebie zaprosi, żaden własnéj kuchni nie miał. Pójdziemy jeść do Duvalowéj! zawołali.
— Cóż to Duvalowa? — nie znasz Duvalowéj? — w śmiech ze mnie. — Cała przecież Warszawa zna ją i jéj historyę.
— Cóż za historya? — Nie odpowiedzieli mi nawet i poszliśmy do Duvalowéj. Garkuchnia była niby, niby winiarnia na Krakowskiém, ale dosyć uboga. Stara kobieta o włosach siwych, krzątała się około gości. Siedliśmy do stołu, podali jedzenie, niebyło wyśmienite, ale znośne, wino téż. Człek głodny a spragniony, to mu wszystko smakuje. Weszło nas kilku razem, kilka téż osób zastaliśmy już tam, usłużyć wszystkim było trudno. Stara Duvalowa, służąca, chłopiec, kręcili się jak oparzeni, nie mogąc nam wystarczyć. To ten, to ów, stuknął o stół. — Wina! mięsa! chleba! soli! Wśród tego zamętu, otwierają się drzwi i ze dwiema flaszkami pod pachą, wylatuje do nas... no! Hebe z Olimpu zstępująca nie mogłaby być cudniejszą. Dziewczynina lat może dwunastu, zręczna, szykowna, śliczna! ale co to śliczna! cudowna. Aniołek, tylko mu przypiąć skrzydła, takie to było zgrabne, a twarzyczkę miała tak pańską, tak szlachetnych rysów, taką pełną rozumu nad wiek, i sprytu i dumy zarazem, żem osłupiał! — Wszystkie téż oczy zwróciły się na nią, choć ona na nikogo spojrzéć nawet nie raczyła, postawiła flaszki na stoliku, podniosła główkę, strzepnęła długie w pukle zwite włosy i wyszła.
— Ależ to dzieciak śliczny! co to będzie, gdy dorośnie, — zawołałem zachwycony, chociaż nie łatwo mnie jaka twarz zająć potrafi.
Mój towarzysz się uśmiechnął i szepce mi na ucho:
— Co za dziw! królewska córka!
Opowiedział mi tedy na ucho, iż córka téj siwowłoséj jejmości, która się nie pokazywała nigdy, bo była chorą, w czasie jednéj bytności króla w Warszawie, pozyskała jego serce. Sierotka jego tak piękna była królewską córą. Lecz kapryśne serce Augusta II-go wprędce zapomniało o nieszczęśliwéj Henryecie Duval i dziecię chowało się na łasce babki, opuszczone dosyć. Jużem późniéj siedząc w Warszawie, nie chodził gdzie indziéj jeść, tylko do Duvalowéj, aby to cudne dziecię zobaczyć. Kilka razy próbowałem je zaczepić, zagadać, a było to dumne, milczące jakieś, nieprzystępne, że się słowa z niego dopytać było trudno. Przecież gdym starą Duvalową poznał lepiéj, a rozgadał się z nią, uzyskał w domu wstęp i gościnne przyjęcie, jakoś i ta mała się udobruchała. Obchodziłem się téż z dzieckiem bardzo grzecznie i oględnie.
Osobliwość była przypatrzéć mu się bliżéj, takie w téj naturze zawczesne grały instynkta krwi. Bywało, gdy ulicą idą regimenta gwardyi, kawalerya, wojskowi jadą, muzyka gra, to się do okna rwie, drży, rumieni, w rączki płaszcze, a nabiera postawy jakby żołnierskiéj. Te ciemne i brudne izdebki garkuchni zdawały się w niéj obudzać wstręt i pogardę. Ubrana ubogo, zawsze wyglądała wyświeżona i umiała się ubrać tak, że można ją było wziąć za paniątko. Admirowaliśmy ją wszyscy, a ona rumieniła się od aplauzów i przyjmowała je, jak gdyby jéj były należne.
Jednego razu o porze niespodzianéj przychodzę do winiarni, pusto było zupełnie, nawet staréj Duvalowéj nie znalazłem, nagle z trzaskiem otwierają się drzwi i wypada mój dzieciak, alem nie poznał! Licho wié, zkąd jéj przyszła ta fantazya, przebrała się za chłopczyka, i było jéj tak do twarzy, choć klękać przed nią.
Zawstydziła się strasznie, chciała drapnąć, alem pochwycił, naśmieliśmy się, bo była na mnie jakoś łaskawszą, wyrwała mi się potém, zaczęła maszerować jak grenadyer, pochwyciła moją laseczkę, robiąc nią jak bronią, i swawolnica nadokazywawszy sztuk dosyć, furknęła i znikła. Jeszczem takiego dziecka i pięknego i z fantazyą osobliwszą nie widział, jakem żyw.
Wkrótce potém musiałem wyjechać z Warszawy, rok nie byłem cały. Wróciwszy na krótki czas, przypomniałem sobie Duvalowę i poszedłem do niéj. Przyznaję się, żem niecierpliwy był zobaczyć jak mi téż to dziecko wyrosło, czy nie zbrzydło, czy nie straciło tego uroku, jaki miało. Znalazłem wszystko jak było, i moją dziewczynkę dobrze wybiegłą w górę jak młoda topolka, a zawsze równie wdzięczną, zwinną, dumną i wykrygowaną po żołniersku. Stary weteran, piechur, ulegając fantazyi pieszczoszki, wyuczył był ją bronią robić, musztrować się, całą służbę pełnić, i umiała ją tak doskonale, że się téj osobliwości napatrzéć nie było można. Co tam za myśl tkwiła w téj młodéj główce, Bóg raczy wiedziéć; babka nie mogła jéj wyperswadować, ciągle się przebierała po męzku. Najlepiéj lubiła chodzić w mundurczyku i nie zajmowała się niczém tylko musztrą.
Narzekała przedemną staruszka, że jéj do żadnéj robótki, do żadnego zajęcia kobiecego nakłonić nie było można. Ale sądzę, że babka jéj téż wielkiego nie zadawała gwałtu, bo się w niéj szalenie kochała. Przyjęła mnie po staréj znajomości, niby dobrego przyjaciela, a z dziecinną trzpiotowatością; opowiedziała mi, że wiele postąpiła w muzyce, i że już nad nią nikt nie potrafi lepiéj robić bronią; że chciałaby tylko teraz jeszcze nauczyć się jeździć konno, bo jéj to jeszcze bardzo jest potrzebne. Gdym się śmiać zaczął z téj nowéj fantazyi, nachmurzyła się i uciekła.
Pogodziliśmy się wszakże nazajutrz, pozwoliła mi nawet zobaczyć swój klawicymbalik, który jéj babka sprawiła, i dowiedziawszy się, żem grał na skrzypcach, kazała mi skrzypce przynieść i przyjść jéj zagrać. Dziecko było tak urocze, żem mimo śmieszności, na jaką się w mych oczach narażałem, przyszedł jéj zagrać, z czego była bardzo rada. Trzeba ją było widziéć w tém ubogiém mieszkanku, w téj ciasnocie i niedostatku, paradującą jak królowa, pewną siebie, swawolną, wesołą chwilami, momentami chmurną a dumną, rozkazującą babce, mnie, wszystkim, co ją otaczali, rozpieszczoną, popsutą, a przecież tak dziwnie, wspaniale piękną, że jéj człowiek wszystko przebaczył to, co by w drugiéj wydało mu się nieznośném.
Znowuśmy się tedy poprzyjaźnili, a gdym wyjeżdżał, czując, że mi jest bardzo miłą, dała mi kokardę niebieską odpiętą z ramienia na pamiątkę, z taką pańską postawą, nagradzając moją uprzejmość dla siebie, iż się babka za boki trzymając śmiała. Boć to jeszcze dziecko, a już odgrywała rolę dorosłéj panny, która wié, że ją wszyscy wielbić muszą. Wielce mi, przyznaję się, żal było myśląc, że to śliczne stworzenie w téj Warszawie się marnie zwala i Bóg wié, jakiego może doznać losu z tą główką, rozpuszczoną na cztery wiatry.
Schowawszy ową kokardę niebieską na pamiątkę wziętą, jakem wówczas pojechał na wieś, nie było mnie w Warszawie lat kilka i Duvalowa i wnuczka jéj całkiem mi wyszły z pamięci. Nie mogę nawet zaręczyć, bo sobie nie przypominam tego dobrze, czym w stolicy nie był, nie widząc i nie dowiadując się tam wcale.
Dosyć, że w dobrych kilka lat przyszło znowu czasu sejmu jechać do Warszawy, ale już nie dla skrzypek, tylko dla sprawy jakiéjś i adwokatów. Byłem zakłopotany mocno i w głowie mi nie postało do owéj garkuchni pójść, a o starych znajomych się dowiedzieć. Jednego dnia, zasępiony idę ulicą koło Saskiego placu, wtém słyszę muzyka gra, tentent koni za mną, tłum mnie ciśnie, popycha, i choć ja tam tym widowiskom wcale nierad jestem, popchnęli mnie tak, że mimowoli dostałem się w pierwszy rząd. Od Krakowskiéj Bramy wołają: — Król! Król! Za królem wojsko i gwardye. Stoję tedy choć z musu, bo już ruszyć się ani sposób. Przodem szła straż jakaś, muzyka, laufry, powozy, anim się nawet dobrze mógł przypatrzéć. Opodal nieco, patrzę, jedzie król konno. Wyglądał, jakby go nigdy pod Klisowem nie potłukli, niby słońce na koniu, głowa podniesiona do góry, włosy w puklach obfitych, oblicze królewskie prawdziwie, jasne, wesołe uśmiechnięte, ręka w bok, na piersi lekka zbroja złocista, koń pod nim w krygach cały, przybrany i kapiący od złota. Za królem, szepczą mi — pułkownik Rutowski, syn królewski.
Podniosłem oczy, chłopiec ładny, kształtny, dorodny i także znać w nim krew. Niedługom nań patrzył, osłupiałem. Obok niego na koniu w amazonce niebieskiéj, srebrem bramowanéj, kapelusik z pióropuszem na lokach, rączka w bok, główka do góry, przysiągłbym, że moja wnuczka Duvalowéj. Ale, chyba nie może być. Oczym wlepił, stoję jak wryty. I ta i nie ta, bo wypiękniała jeszcze, wyrosła kibić, jak trzcinka powiewna, a wdzięku, a dumy, a parady, a blasku w oczach, a na ustach fantazyi królewskiéj. Czy ona, czy nie ona, dosyć, że podobniuteńka, dwie krople wody. W głowie mi się to zrazu pomieścić nie mogło, co ona robi tuż za królem, prawie przy królu. W téj chwili, gdym się zagapił na nią niezmiernie, ta mnie postrzegła, uśmiechnęła się, konia zacięła rózeczką, aż poskoczył i osadził się, i ręką mi się od ust kłania, jakby mówiła: — A co? albom nie bogini?
W istocie, była cudownie piękną, oczów od niéj oderwać nie mogłem; oglądała się długo ku mnie, główką mi dając znaki, jam stał, stał, patrzał, aż cały orszak mi z oczów zniknął. Poszedłem do domu jak pijany. Nad wieczorem poleciałem do Duvalowéj, garkuchnię zastałem jeszcze brudniejszą, niż kiedykolwiek była, ale o Duvalowéj ani słychu. Inni ludzie, gospodarstwo nowe. Gdym począł pytać, śmiać się za mnie zaczęli, ramionami ruszać, ażem zgniewawszy się, poszedł precz. Dopiero wieczorem dopytałem się końca téj zagadki. Królewską córkę jakimś przypadkiem poznał hr. Rutowski, syn Fatimy, podobała mu się siostra, postanowił i ją z téj biedy i upadku podźwignąć. Z saméj twarzy, w któréj delikatniejsze rysy króla się przypominały, poznać w niéj było dziecię wielkiego rodu, piękność téż nadzwyczajna uderzała. Rutowski, ubraną po męzku, w mundurku, przedstawił ją królowi, który w niéj uznał córkę i wynagradzając jéj długie zapomnienie i opuszczenie, natychmiast zajął się jéj losem. Była już w téj chwili hrabiną Orzelską, i noc a dzień budowano dla niéj pałac błękitny w Warszawie. Usłyszawszy o téj osobliwszéj a szczęśliwéj losu zmianie, anim się myślał zbliżać i przypominać mojéj dawnéj znajoméj z garkuchni od Duvalowéj, tylkom sobie zachował ową niebieską kokardę na pamiątkę. W kilka dni potém przyszło wyjechać z Warszawy, anom się późniéj już dowiedział, że mnie tam szukano od pułkownika Rutowskiego i ze dwora. Pomyślałem sobie, to i dobrze, że mnie nie znaleźli.
Wystaw że sobie, dziś ulicą zamkową idę zasępiony, słyszę za sobą na bruku koński tentent, zrazum się i nie obrócił nawet, w tém śmieszek za mną, konie się wstrzymały, a tuż i głos po polsku mnie pozdrawia.
— Dzień dobry panu Wojskiemu, dzień dobry!
Srebrny dźwięczek mnie przeraził, przypomniały się dawne czasy.
Obejrzę się, na koniu siedzi znowu, tylko już nie w niebieskiéj ale w czarnéj ze złotem amazonce, moja stara znajoma; patrzy się i śmieje. Za nią panów kilku wyzłoconych, wystrojonych, a wszystko to na koniach paradnych, i świeci jak z pudełka wyjęte. Stanąłem, zdejmując czapkę. Podjechała do mnie, uśmiechając się białemi ząbkami.
— A co tu wy w Dreznie robicie? zapytała, a gracie wy jeszcze tak ładnie na skrzypcach?
— Do Drezna mnie bieda przygnała, rzekłem, i rady tu sobie dać nie umiem, a o skrzypcach... o skrzypcach mowy nie ma, kiedy człek z troską na ramieniu chodzi.
— Dobrze ci tak, panie Wojski, odezwała się śmiejąc, o! dobrze ci tak! Jakto, przybywasz do Drezna, masz kłopoty i nie przyjdziesz do staréj znajoméj, aby się z nią poradzić i spróbować, czy téż ona się wam na co przydać nie może. Widzisz! pogroziła mi paluszkiem, Pan Bóg cię skarał.
— Za co?
— Za niewdzięczność! rozśmiała się, za brak pamięci.
— A przecież, rzekłem, niebieską kokardę do dziś dnia noszę.
Hrabina Orzelska na to w śmiech, odwróciła się do tych panów, którzy na nią jak w tęczę, a na mnie jak na raroga spoglądali, coś zaszwargotała do nich, a potém rzecze:
— Jutro, panie Wojski, przyjdź do mnie o dziesiątéj, powiesz mi o swojéj biedzie, a po staréj znajomości poradzimy.
Skłoniła mi się główką, uderzyła konia, ten skoczył, znikło wszystko, a jam został jak do bruku wrosły. Ale bo téż piękność z niéj rozkwitała, jakiéj chyba drugiéj na świecie nie ma.
— I zważcie tylko, dodał Wereszczaka, uśmiechającemu się Piotrowi, jak mnie w ulicy zobaczyli, tak poufale sobie baraszkującego z ulubioną córką królewską, cała ta kalwakata kłania mi się, żem czapką im wystarczyć nie mógł i jeszczem dziesięć kroków nie odszedł, gdy już słyszę, goni ktoś za mną, submituje się.
Patrzę, Brühl! Z okna gdzieś najrzał całéj sceny, bierze mnie pod rękę, wyrzucając srodze, żem taki niegrzeczny, że o nim zapominam, że czeka na me rozkazy. Myślałem, że mnie zjé, i oto, kochany Piotrze, jakim sposobem dziś interesa nasze stoją na najświetniejszych nadziei stopniu.
Piotr go uścisnął.
— Między nadzieją a skutkiem wiele jeszcze zostaje do przebycia, rzekł cicho.
— Wszelako, zawołał Wereszczaka, lepiéj już od nadziei iść, niż nie wiedząc drogi.
— I powiesz wszystko hrabinie Orzelskiéj? spytał Piotr.
— Zobaczymy, zobaczymy, odparł Wereszczaka, to zależy jeszcze od tego, jak mnie ona przyjmie, i jak się tam rozmowa złoży, na każdy raz mam przez nią do króla wstęp, mam pomoc Brühla i już jestem na pół pewien, że nie długo wszystko się szczęśliwie skończy.
Na te słowa skrzypnęły drzwi, kobieca głowa ukazała się w nich, była to Magda z raportem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.