Bratanki/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX. Niemra i Zagłoba.

Na zamku tego wieczora był bal wielki, zabawa, któréj program sam August Mocny zakreślił. Kilku książąt przyjmowano dnia tego, a dwór saski ilekroć miał zręczność popisać się ze wspaniałością i smakiem wytwornym, z którego słynął, usiłował zaćmić nie tylko skromny naówczas dwór berliński, który się z nikim nie ubiegał o sławę przepychu, ale cesarskie w Wiedniu okazałości. Nie żałowano nic, a rozkaz pana był wszechmogącym, nie szło o to, jakich środków używano do spełnienia go, byle został wykonany.
Niepodobieństwo nie istniało téż naówczas w słowniku ministrów i faworytów. Każda z takich uroczystości musiała się czémś nadzwyczajném odznaczyć. W czasie wesela następcy, raz dzień cały dwór przedstawiał najdokładniéj w tureckich strojach, namiotach, usłudze, sprzętach, jakby obraz z nad brzegów Bosforu wykrojony.
Innym razem ubiory musiały być hiszpańskie, maurytańskie, średniowieczne. Na maskaradach przedstawiano się w najbogatszych, a razem najdziwniejszych przebraniach. Przyszła księżna Cieszyńska z siostrą chodziły raz cały wieczór w postaci strasznych nietoperzów. Cały urok takich zabaw zależał na tajemnicy, na niespodziance. Sam tylko August wiedział co miało wywołać okrzyk podziwu, goście szli nie domyślając się co ich czekało. Wszystko co żyło, posługiwało naówczas do uświetnienia wieczora; mnoga rodzina królewska, jego ulubieńcy, wojsko, służba, stawało na zawołanie. Przepych istotnie był zdumiewający, brylanty i koronki przedstawiały summy bajeczne, stroje były sprowadzane z Paryża, a gdy czego zabrakło w Saksonii, leciał pocztą królewski dworzanin i przywoził z nad Sekwany na oznaczoną godzinę.
Tego dnia szczególniéj szło królowi o pokazanie wspaniałości; oprócz księżnéj Dessauskiéj, kilku pań z dworu pruskiego, był książe Holstein-Beck, którego już po cichu wymieniano jako prawdopodobnego małżonka pięknéj Orzelskiéj. Był więc bal zarazem, potém maskarada, w dziedzińcu wspaniały fajerwerk przygotowany, wieczerza wykwintna.
Brühl polecił kasztelanowi Niemirze, ażeby się koniecznie w zamku znajdował, posłał mu zaproszenie. Ciekawość i interes zmusiły dosyć nielubiącego tłumnych takich zabaw Niemirę, przystroić się w co miał najwspanialszego i kazał się zanieść do zamku.
Gdy wszedł, pokoje oświecone rzęsisto już były pełne; król August przechadzał się promieniejący wśród pań i panów postrojonych w atłasy, w koronki, w aksamity, w złotogłowy i pióra. Elegancya ta francuzko-niemiecka wprawdzie nie bardzo była do smaku kasztelanowi, któremu kuse owe suknie i prawie niewieście na mężczyznach błyskotki dziwacznie się wydawały; nie mógł jednak zaprzeczyć w duchu, iż to wszystko świetnie nader, cudacko, ale imponująco się wydawało. Mężczyzni w krygach, kobiety wywdzięczone, wybielone, wyróżowane, starcy kręcący się jak młodzież, niedorostki, udający powagę dojrzałych kawalerów, babunie w muszkach, z wachlarzami, ściągnięte, wysznurowane, drepczące na korkach, pobudzały go do śmiechu, ale mu tak na sercu było smutno, że się śmiać odechciało.
Stał więc w kątku, znalazłszy kilku krajowców, więcéj jak widz niż uczestnik, gdy nagle koło niego tuż zjawił się młodzieniec, osobliwszéj urody, w niebieskim mundurze, w peruce upuklowanéj a spadającéj na ramiona, tak, że raczéj do naturalnych, niż pożyczanych włosów była podobną.
Smukły, wiotki, bieluchny był, a tak dziwną jaśniejący pięknością, iż mimowolnie przypominał twarzą mitologiczne, idealne postacie. Młodzieniec ten nieznany panu kasztelanowi, był przez wszystkich w sali przytomnych przyjmowany z nadzwyczajnemi uwielbienia oznakami. Król go ściskał, inni kłaniali się do ziemi, kobiety posyłały mu jawne całusy, mężczyzni mało nie klękali. To cudne zjawisko trzpiotowatéj, ślicznéj laleczki, mocno zaintrygowało kasztelana. Nie mógł ani posądzić nawet, żeby ten Antinous język polski rozumiał. Nie kryjąc się więc z podziwieniem, jakie w nim wzbudził, kasztelan w sposób bardzo naiwny, odezwał się głośno do sąsiada:
— Ależ mości dobrodzieju, bestya piękna! na kobietę się urodził, wygląda jak anieli w kościele, tylko, że mu szatan z oczu patrzy.
Na te słowa biała a różowa twarzyczka pięknego owego chłopca, zwróciła się nagle ku kasztelanowi, poczęła nań patrzéć, patrzéć, przypatrywać mu się, uśmiechać, a w ostatku parsknęła śmiechem szalonym, niepohamowanym, dźwięcznym, dziecinnym, który kasztelana przeraził. Był to bowiem głos, wcale nie męzki, ton jego raczéj się kazał domyślać dziewczęcia.
Niemira zmieszany wzrokiem natrętnym, chciał się już usunąć, gdy chłopak zbliżył się doń i podając rękę, zawołał wesoło:
— A! pozwól pan byśmy się poznali.
Kasztelan kłaniać się począł, ale zupełnie zbity z tropu. Lękał się, czy na którego z książąt nie trafił, mówiących, jak słyszał, językiem nadziei przyszłego tronu.
— Muszę się z panem poznać! — dodał młodzieniec, bo widzi pan, pochlebstwa mi zbrzydły, a takie szczere z serca słowo, bardzo miłe, bardzo miłe.
Kasztelan się kłaniał, ale na odpowiedź zebrać nie mógł.
Zakłopotany był już najprzód tytułem, jaki dać wypadało temu panu.
— Dawno pan tu przybyłeś? — zapytał młodzieniec nieznany.
— Parę dni, świeżo, dopiero, mruczał kasztelan, który czekał napróżno, czy mu kto przez litość nie podpowié, nie szepnie, z kim miał honor rozmawiać.
— Dla przyjemności, czy... z interesem.
— A! — zawołał trochę już ośmielający się kasztelan, którego to bałamuciło, że widział mężczyznę, a słyszał głos kobiecy, — a! mościa dobrodziejko... Poprawił się śpiesznie. — Panie dobrodzieju, ktoby to z domu teraz, gdy żniwa się kończą, a siejba zaczyna, dla satysfakcyi wyruszył! Mam kłopot.
— No, mów że mi pan, co to takiego, ja króla znam, łaskaw jest na mnie, może téż co poradziemy.
— Trudno, odparł cicho kasztelan, ja już hrabiego Brühla o to obligowałem, a powiada, że rzecz nie łatwa.
— Przecież, co by to było? — nalegał młodzieniec.
— Sprawa nie moja, wzdychając dodał kasztelan, przyjaciela mojego, pana Wojskiego Wereszczaki.
Posłyszawszy to nazwisko, młodzieniec, który dotąd roztargniony był jakoś, zbliżył się żywo do mówiącego.
— Wojskiego! a to mój przyjaciel! to mój dobry, stary znajomy, zawołał, przyjdź pan do mnie, jutro, koniecznie, jutro rano, musimy go ratować.
Kasztelan jak do modlitwy złożył ręce, twarz mu rozpromieniała, uśmiech wykwitł na ustach.
— O panie mój! — zawołał, wiekuistą miałbym dla was wdzięczność.
W téj chwili muzyka zagrała kadryla, niebieski młodzieniec skinął głową kasztelanowi i skoczył trzpiot, lekko, w powietrzu prawie się niosąc, ku damom. Szmer uwielbienia za nim poleciał.
— Jak mi Bóg miły! — zawołał kasztelan, — cóż to to jest, czy anioł, czy szatan?
Wtém stojący obok podskarbi, trącił go łokciem i rzucił mu w ucho:
— Toć hrabina Orzelska.
Kasztelan aż poskoczył.
— Ale, co mi tam pan łaskawy takie rzeczy prawisz, na moje domatorstwo i łatwowierność rachując. Jakaż hrabina, kiedy mężczyzna?
Sąsiedzi śmiać się zaczęli.
— Przecież publicznie w męzkim stroju, szepnął Niemira, to chyba być nie może.
— Ale mości kasztelanie, ozwał się podskarbi, toś właśnie waszmość domatorstwa dał dowód, iż temu nie wierzysz. Słyszałem, że panu kazała przyjść do siebie rano, przekonasz się naocznie, iż ten młodzian czarujący, pokaże się jutro najpiękniejszą z dziewic.
Kasztelan zamilkł, głowę spuścił.
— Sodoma i Gomora! — rzekł po cichu, ale co mi tam, byleby Wereszczakę wyratowała.
W czasie całéj téj sceny, ode drzwi, stojący w nich w paradnéj liberyi cytrynowéj ze złotem kamerdyner, nie spuszczał oka z kasztelana. Ogromny drab uśmiechał się miluchno, patrząc jak na dziecię, na tego jegomościa, którego twarz świadczyła, iż z nim odegrano komedyę.
Ciekawość zmusiła Niemirę pozostać, dla widzenia kadryla dzikich Indyan, potém Meksykanów, potém diabłów.
Diabłami się zgorszył bardzo, ale tańcowali nader zręcznie, choć wyglądali w maskach wstrętliwie. Kasztelan wmięszał się w tłum i niepostrzeżony przyglądał się jeszcze fajerwerkowi, w którym, jak mu wytłómaczono, była cyfra hr. Orzelskiéj, zaprowadził go potém podskarbi do stołu, nakarmił, napoił, a gdy dobrze po północy wysunął się z głową rozgorzałą Niemira i do lektyki swéj kroczył, niespodzianie u schodów zaszedł mu drogę wygalonowany lokaj.
Poznał w nim swego znajomego.
— Pan kasztelan, szepnął mu, wszystko powiedziéć hrabinie, ona teraz wszystko może i... się zrobi... się zrobi...
Niemira po tylu wrażeniach doznanych, wieczerzy i winie, dojechawszy szczęśliwie do domu, usnął snem sprawiedliwego, ale kazał się obudzić rano, aby miał czas stawić się na naznaczoną godzinę do hrabiny Orzelskiéj.
Serce mu biło, bo do języka i obyczajów dworu nie bardzo był nawykły, a ta cudacka dziewczyna, która wczoraj była chłopcem, przestraszyła go swoją śmiałością, tonem i zagadkową twarzyczką.
Pałac wyglądał jak cacko, służba nie różniła się ani liczbą, ani wspaniałością od królewskiéj, audiencyonalna sala, wybita atłasem cała, rzucanym w bukiety kwiatów, podobną była do owych pudełek, w których się drogie składają klejnoty. W ogromnych naczyniach porcelanowych, stały wiązki kwiatów woniejących. Na szafkach, na gierydonach pełno było śmiejących się lalek i złocistych cacek.
Ledwie wszedł kasztelan i zdumiony rozpatrywać się zaczynał, gdy po za nim zaszeleściała suknia jedwabna — obejrzał się — we drzwiach stała, nie wczorajszy kawaler, ale urocza, jak kwiatek świeżo rozwity dzieweczka. Poznać było trudno w niéj trzpiota tego, tak wyglądała poważnie, skromnie, dziewiczo, a obłoczek znużenia i tęsknoty na czole, jak mgła ją srebrna obwiewał. Była stokroć piękniejszą teraz, a choć z twarzy do tamtego zjawiska podobną, wszakże inną. Zarumieniła się spostrzegłszy kasztelana, przywitała go uprzejmie i prosiła, siadając sama, ażeby usiadł.
Nie raźno było kasztelanowi, tak królewskie miała oblicze, taką pańskość w twarzy, taką powagę w obejściu. Ośmielił się wszakże, gdy z wyrazem wielkiéj dobroci rzekła do niego:
— Proszę was, mówcie śmiało, mówcie mi obszernie o całéj sprawie, jam sama przebolała wiele, nie byłam w dzieciństwie tak szczęśliwą, jak dziś jestem. Wojski był mi przyjacielem, dworzaninem, muzyką, i pierwszym mym wielbicielem naówczas, gdym przyjaciół, dworzan, muzyki i wielbicieli nie miała.
Zawahał się nieco Niemira, lecz trzeba było korzystać ze zręczności. Wiedział już dokładnie o całéj sprawie, mocno był przekonanym, iż to, co mu powiedziano, prawdą być musiało, — począł więc najprzód historyę Zagłobów. Nie dziwiąc się, iż od rzeczy na pozór obcéj rozpoczął, Orzelska słuchała go z uwagą wielką, jakby jéj bajkę ciekawą opowiadano. W istocie był to romans, który serce kobiety przejął politowaniem i współczuciem. Parę łez srebrzystych potoczyło się po twarzyczce i spadło w przejrzystą chusteczkę. Kasztelan mówił powoli, zgromadził szczegóły, rozgrzewał się powieścią własną i nie żałował barw ciemnych przeciwko rotmistrzowi Zagłobie.
— A! ja go znam, ja go widziałam, przerwała Orzelska, dziwnie wstrętliwym mi się wydał, gdym go raz pierwszy na polowaniu spotkała. Coś dzikiego ma w wejrzeniu, kręci się przy następcy, wiem, że go tam popiera Sułkowski.
— Nie dziw, pani hrabino, iż zręczny zbrodzień mógł nieopatrznego, a młodego Sułkowskiego obałamucić. Mówi to raczéj przeciw niemu, niż przeciw protektorowi.
— Dobrze więc, dodała Orzelska, gdy kasztelan skończył opowiadanie, ja biorę wszystko na siebie. Postępujmy jednak ostrożnie, abyśmy na pewno działać mogli. Ta biedna, nieszczęśliwa kobieta ma ciotkę. Okazuje się, że cudownie zmartwychwstały pierwszy jéj mąż był u niéj, od niéj wyjechał, goniąc za żoną, szlij pan sztafetę do wojewodzinéj, — jeśli ona poświadczy o prawdzie tego dziwnego wypadku, jeśli od niéj nadejdzie list, pójdę i rzucę się do nóg królowi ojcu i leżéć będę, dopóki się sprawiedliwość nie spełni. Znam szlachetne serce jego.
— Dopełnię rozkazu natychmiast, zawołał kasztelan, jeśli się nam, przeczuwszy niebezpieczeństwo, wymknie i uciecze występny...
— O! nie! — przerwała Orzelska, od dziś dnia nie spuszczą go z oka, i każdy krok jego będzie śledzony. Natychmiast się o to postaram. Tajemnica i milczenie! — szepnęła, kładąc palec na ustach. — Dziś jeszcze niech wyjdzie sztafeta i bądź pan spokojny. Zbrodzień nam nie ujdzie.
Podała rękę do pocałowania, kasztelan z uszanowaniem dotknął jéj ustami, nie powiem czy atłas czy rękę ucałował i przejęty się oddalił.
Zanieśli go lektykarze do domu, bo mu pilno było nader napisać do wojewodzinéj, a gdy list przychodziło wystylizować, nie szła mu ta praca łatwo. Szlachcic prawdziwy, stokroć wolał rąbać się, niż pisać; a jeść, niż decyfrować cudze pismo, i co się napocił nad raptularzami każdego utworu epistolarnego, trudno dać wiary. Napisawszy list, zazwyczaj spoczywał potém kilka godzin i powiadał znajomym, że w życiu dlań cięższéj pracy nie było. Godzin parę kosztowała i teraz redakcya, przerywana wzdychaniem, ocieraniem potu z czoła i chwilami wypoczynku. Kazał sobie wina przynieść, aby zeń natchnienia zaczerpnąć, a i to nie wiele pomogło. Naostatek list arkuszowy był gotów, opieczętowany, zaadresowany i pod wieczór wyprawiono go sztafetą. A że podskarbi także wysyłał po coś od siebie do Warszawy, szły do stolicy razem.
Wieczorem dopiéro kasztelan odetchnął, miał zaproszenie do wielkiego ogrodu królewskiego, wśród którego cienistych drzew, grano operę na murawie, w amfiteatrze pod gołém niebem, illuminacya miała być zachwycającą; lecz na te ciekawości zabrakło mu siły i ochoty, posiliwszy się, na sumieniu spokojniejszy, położył się do łóżka zawczasu. Nazajutrz spotkali się z Brühlem, był uprzejmy jak zawsze, milszy może niż kiedykolwiek, z rozmowy okazało się, że o bytności u Orzelskiéj już był zawiadomiony, radził kasztelanowi cierpliwość i milczenie.
— Zajmij się pan własnym interesem, popieraj swoją sprawę, o tém zaś, co ci na sercu leży, ani słowa nikomu. Bądź pan ostrożny. Na dworze milczeniem czyni się często więcéj niż wymową. Gramy tu w szachy, nigdy zdradzać się nie trzeba, gdzie się ma przyszły krok posunąć.
W końcu uścisnął mu rękę i szepnął do ucha:
Bon espoir! ale — cicho!
Kasztelan potrosze potrzebował téj przestrogi, gdyż w poczciwości swéj wygadywał się łacno, a gdy mu co na sercu leżało, ust utrzymać nie umiał.
Czas mu się téż wydawał niepomiernie długim, a Drezno, mimo świetnego dworu, nudném. Kazał się nosić w pudełku na przechadzkę do ogrodu za miasto, chodził pieszo, oglądał co tylko było do widzenia, ale sroga tęsknota, coraz mocniéj mu serce uciskała. Liczył dnie, które jeszcze w ten nieznośny sposób przesiedziéć tu musiał. Parę razy zaszedł do Magdy na pogadankę i kazał sobie raz zrobić barszczu, który po drugiéj łyżce wydał mu się szkaradnym.
Trzeciego czy czwartego dnia, zaczynał się już ubierać zrana, gdy do drzwi zapukano. Chłopak otworzył, a stojący z ręcznikiem pośrodku pokoju kasztelan z przerażeniem na progu ujrzał rotmistrza Wita, bladego, z błyszczącemi oczyma, z dzikim jakimś twarzy wyrazem, domagającego się wnijścia. Mało się znali z sobą.
— Bardzo przepraszam kasztelana, odezwał się stojący w progu, proszę mi darować, chciałem złożyć mu atencyę moją.
Jakkolwiek gość to był obmierzły, nie można go było odprawić nie obudzając podejrzenia, kasztelan zrezygnować się musiał, coś niewyraźnego mruknąć jakby go bardzo prosił. Narzucił na siebie podany kitel płócienny.
Rotmistrz wszedł kłaniając się i widocznie usiłując nadrobić humorem.
— Dowiedziawszy się wypadkiem o bytności szanownego kasztelana, rzekł rotmistrz, nie mogłem się oprzéć chęci ofiarowania mu usług moich. Cóż go tu sprowadza?
Kasztelan wielce zafrasowany, grał rolę swoją wcale nieźle.
— A! mój mości dobrodzieju, rzekł, gdybyś mi dopomógł do wyzwolenia z téj saskiéj niewoli, bardzo bym ci był wdzięcznym. Babie mojéj w głowie się przewróciło, zachciało się jéj wyższego krzesła, które wakuje właśnie. Ubiegających się dosyć, a ja tu, jak Piłat w Credo wlazłszy, zwijam się i pocę daremnie.
Rotmistrz nań popatrzał z uwagą wielką.
— A przecież, mówią, rzekł, że pan masz za sobą Brühla i hrabinę Orzelską.
— No, tak, łaskawi są niby na mnie, ale Brühl młody, a hrabina Orzelska bawi się, a ja tymczasem usycham tu w oczekiwaniu.
Rotmistrz zaczął się o sprawę bliżéj rozpytywać.
— Zachciałeś asindziéj, rzekł, trzeba być cierpliwym i przynajmniéj choć stanowczéj odprawy doczekawszy się, co byłoby już łaską, wracać do domu na siejbę. Nie mam ja do tych rzeczy szczęścia.
Rotmistrz zmilkł; Niemira zmiarkował, że wypadało dla niepoznaki zapytać go, co on tu i jak oddawna robił?
— Ja, rzekł Zagłoba, ja jestem w dosyć przykrém położeniu, ale wytłómaczyć się z niego trudno, bo nie do wiary rzeczy mnie spotykają. Żona moja chora na umyśle, nie spełna rozumu, w dodatku słyszę, że się miał zjawić jakiś szalbierz, samozwaniec, który się za nieboszczyka Piotra jéj męża, a mego bratanka udaje.
Kasztelan rzucił się z krzesła.
— Jam o tém nie słyszał? gdzież? jak? może li to być?
— Jest, jakem kasztelanowi mówił, a że u nas w kraju wszystko możliwe, więc i to. Mam dosyć nieprzyjaciół co posadzoną potwarz gorliwie podlewać będą, ażeby rosła. Szczęściem, szalbierza z jego pomocnikami pochwycono i domierzy się sprawiedliwość. To mówiąc rotmistrz, pochmurny przeszedł się po izbie.
— Pierwszy raz o téj sprawie słyszę, szepnął Niemira, aleć to zuchwalstwo bezprzykładne.
— Co pan chcesz? wszak ci jakiś łotrzyk, słyszę, Warneńczyka udawał, czémuż by nie Zagłobę!
Rozśmiał się dziko.
— Gdybym u dworu nie miał starych, dobrych przyjaciół, mógłbym był głową nałożyć. Żona nieprzytomna, nieprzyjaciół dosyć, a diabeł nie śpi.
— No, ależ to bajka z tysiąca nocy, dorzucił Niemira.
Rotmistrz ramionami ruszył.
— Dziwi mnie tylko, że ona do pana kasztelana wprzódy nie doszła, bo w kraju o niej słyszę wiele rozbębniono, a wojewodzina ciotka mojéj żony, nieprzyjaciółka moja wielka, pono się szalbierzowi uwieść dała. Nie pierwszy to przykład...
— Nic o tém w istocie nie słyszałem, rzekł żywo Niemira, siedzę w domu, mało kogo widuję, a tu ledwiem miał czas interesu dopilnować.
Zagłoba znać chciał o tém dłużéj i obszerniéj mówić, a do kasztelana się zbliżyć poufałéj, lecz doznawszy zimnego przyjęcia, musiał się pokłonić i ujść, bo rozmowa nie szła.
— Czemu pan u dworu nie bywasz? zapytał na wychodném. Takiego dworu, takiéj wspaniałości, takich zabaw, takiego towarzystwa drugiego na świecie nie znaleźć. Gdzie indziéj można żyć, ale być szczęśliwym i czuć w pełni, że się żyje, tylko tu.
— O! mości rotmistrzu! rzekł kasztelan ręce składając, ja jestem domator, ja lubię ciszę i spokój i strzechę moją z jaskółczemi gniazdami, najszczęśliwszym będę, gdy ztąd uciec potrafię.
Wit rozśmiał się.
— Tak to jest, zawołał, że każda natura czego innego wymaga i potrzebuje.
Zatém się pożegnali.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.