Bratanki/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. Z panem Wojskim.

O panu Wojskim, Feliksie Wereszczace ze Zdunki, nie mówiono inaczéj, tylko choć go do rany przyłożyć; człek był dobry, mało rzec, wyśmienity, serdeczny, ludzki, uczynny, przecież wadę miał jedną i kapitalną. Lubił się bawić i to czynić, co mu fantazya podyktowała, lub serce; co mus, lub obowiązek nakazywał, wstrętném mu było.
Pieszczony niegdyś jedynak u matki, człowiek majętny, na wsi swéj pan wszechwładny, nawykł życie trawić po swéj myśli, inaczéj go téż nie rozumiał. Dlatego może choć już nie zbyt młodym był, nie ożenił się dotąd, mieszkał z matką staruszeczką, którą kochał i wielbił; ona go jeszcze podpieszczała i tak sobie lata płynęły prawie bez chmurki. Człek był wcale nie bez zdolności i owszem, umysłu bystrego, pamięci wielkiéj, szlachetnego serca, marzyciel i projekcista namiętny, ale próżniak, jakiego świat nie widział; tylko znowu, gdy mu co serce przypiekło, nie tchnął, nie spoczął, nie zasnął, póki na swém nie postawił.
Część życia spędzał na różnego rodzaju polowaniach, potém na wesołych zabawach, a w domu czytał sobie, co go bawiło i na skrzypcach grywał. Ci, co go słyszeli, mówili, że grał wcale pięknie i mógłby się był popisywać, gdyby chciał, częściéj jednak grywał tylko dla siebie. Żyło się w Zdunce bez troski z dnia na dzień, szukając rozrywek a bardzo wygodnie, substania starczyła. Gość gdy przybył, choćby rok mieszkał, nie dano mu uczuć, ażeby się stał ciężarem, to téż na rezydentach nie zbywało.
Przy pani stolnikowéj Wereszczakowéj, matce, siedziała daleka jéj krewna panna Szukszcianka Elżbieta, ładna i miła panienka, było też i uboższego fraucymeru panien kilka. Matka zajmowała ze swoim dworem stary dom pradziadowski, zwany Stolnikowym; pan Feliks zaś, aby matce nie być zawadą i swojemi gośćmi pokoju jéj nie kłócić, pobudował sobie w brzozowym gaju tuż za ogrodem podług swéj myśli nowy dwór, który zwano Wojskim.
Od Wojskiego do Stolnikowego dworu wiodła piaskiem wysypana ścieżka i widać go było nawet z dziedzińca, bo brzóz nieco przecięto. Nowy dwór wyglądał nieco dziwnie, gdyż pan Feliks żadnego budowniczego nie słuchając, sam go sobie stawił ku własnéj wygodzie i na symetryę się nie oglądał. Na dole była sala duża jedna i druga, sień, parę pokojów dla ludzi, a na górze mieszkalne izby pana Wojskiego, tak urządzone, iż gdy sam chciał być i na skrzypkach się wygrać, albo się z książką zamknąć, wtedy jedyne schody na górę wiodące wciągał za sobą i to znaczyło, że nikogo nie przyjmował.
Wygodnie było dosyć, ale nie pięknie. Na górze oprócz sypialni, był pokój myśliwski, pokój do muzyki i biblioteczka. Ludziom ta budowa cała z ogromnych kłód sosnowych w zamki złożona nie przypadała do smaku, śmiano się z niéj, nakłaniano nawet stolnikowę, ażeby synowi perswadowała, by sobie dwór wedle starego obyczaju wystawił, staruszka wszakże odpowiadała — a dajcież mu pokój, co to komu szkodzi, jeśli jemu z tém lepiéj, nie sprzeciwiajcież mu się.
I nikt się panu Feliksowi nie sprzeciwiał, nawet los który mu sprzyjał zawsze, niczém spokoju jego nie zmąciwszy.
Po uściskach na gościńcu, Wereszczaka ani sobie mówić nie dając, by inaczéj być mogło, zabrał zaraz do siebie do Zdunki i Piotra i wszystkich ludzi, osobną drogą wiodącą wprost do Wojskiego prowadząc ich za sobą, pilno mu niesłychanie było dowiedziéć się o losach przyjaciela, którego był pogrzebł i opłakał.
W drodze po kilkakroć go ściskał z niekłamaną radością, a gdy nareszcie na dole w salce się znaleźli sami u wieczornego stołu, bo staruszka jadła wcześniéj i kładła się spać z kurami, Feliks gorąco nastawać zaczął na pana Piotra, aby mu swą historyę opowiedział.
— Nie spieszno mi było z nią, rzekł wzdychając gość, bo tak smutną jest, a przykrą będzie dla ciebie, iżbyś się dowiedziawszy jéj, rad potém z pamięci pozbył, lecz tajemnicy dla ciebie żadnéj miéć nie chcę.
Niepotrzebował pan Piotr historyi młodości swéj przypominać, znał ją bowiem dobrze Wereszczaka, opowiedział tylko w tych prawie słowach, co pani kasztelanowéj, przygody swe z bratankiem, ową zasadzkę, rażenie śmiertelne, ocalenie, tatarską i turecką niewolę, naostatek ucieczkę i przybycie. Pan Wojski, który był wielkim dziwnych przygód w książkach czytanych lubownikiem i łatwo się do nich zapalał, ubolewając zawsze, iż na świecie z niczém tak osobliwém spotkać się nie było można, a po raz pierwszy w życiu usłyszawszy taką tragedyę rzeczywistą, zapalił się do niéj i jéj bohatera nadzwyczajnie.
Słuchaniem owego opowiadania nasycić się nie mógł, pytał, dziwił się, słuchał, wykrzykiwał, w ręce klaskał, a na ostatek począł ściskać i zaklinać na wszystko najświętsze pana Piotra, aby mu on téż dozwolił sobie czynnie pomagać dla dopięcia celu: oswobodzenia żony, ratowania dziecka i pomszczenia się krzywdy na Wicie. Głowa mu i serce poczciwe płonęły do téj myśli, by téż jakąś rolę odegrał w tak rzadkich a szczególnych przygodach.
— Mój Piotrku, moja duszo, zawołał, o Jezu najsłodszy! dozwólcież mnie wam przyjść w pomoc głową i dłonią. Dalipan, że ja się téż wam przydam na coś, zobaczycie. Worek mój, rękę, pracę, czas, wszystko wam najchętniéj poświęcę. W takim wypadku, ani dwoma, ni trzema pomocnikami gardzić nie należy. Wita znam, choć go jeszcze z czynów ukrytych nie znałem bliżéj, ale mi charakter człowieka był widny, przeczuwałem go zawczasu. Rzuci się on najzuchwaléj na wszystkie sposoby ocalenia, i nie pójdzie z nim tak łatwo, jakby się zdawało. Prędzéj nas zabraknie, niż będzie za wiele. Macie dowód na tém, co z księdzem poczciwym zrobił i jak sobie ważył skruchę, macie lepszy jeszcze w tém, że Neligę na was nasadził. Wszystkiego się tu obawiać potrzeba, ścigać go na wszelkich drogach i miéć się na baczności. — Piotrku! Jezu najsłodszy, ja z wami, nie puszczę was samych, ja z wami!
I począł znowu ściskać, niemal dusząc, ażeby go z sobą wziął za pomocnika i towarzysza.
— Mój drogi Feliksie, rzekł Piotr, ja ci najwdzięczniejszym jestem, i nietylko ofiary nie odrzucam, lecz ją z serca gorącego przyjmuje jako dowód przyjaźni. A mimo to, bolesno mi, że się narażać dla mnie będziesz.
— O tém ani mowy, przerwał pośpiesznie Wojski, chwilki najmniejszéj do stracenia nie mamy, radzić należy, a jutro do dnia w pogoń się wybierać, języka dostać i ścigać, ścigać, dopóki zdrajcy nie złapiemy.
— Tak, ścigać, odparł Piotr, ale gdzie? jak? wiatru w polu? Trudno odgadnąć, dokąd on zemknął i jakiemi drogami?
— Owszem, zdaje mi się, że odgadnąć łatwo, zawołał Feliks, nie mógł gdzieindziéj ujść, tylko na dwór, w którym ma przyjaciół, opiekunów i protektorów. Drogę wytropim. Dodać należy, iż nie sam, ale z żoną i dzieckiem uchodząc, zatrzeć tak łatwo za sobą śladów nie może. Powóz, konie, ludzie do poznania łatwi, zmieniać zaś ich nie będzie miał czasu. Moim zdaniem tajemnicy czynić z téj sprawy ani można, ani należy. Hańba nie spada na rodzinę, boć wyrodki są wszędzie. Między apostołami znalazł się Iskariota.
— Ale rozgłosu unikać trzeba.
— Gdy nie sposób go uniknąć, nie ma co o nim i myśléć, rzekł Wojski, rozbębni się to szybko, aby jeden wiedział, a wié już nie jeden. Próżne to więc staranie, kryjąc rzecz, zrobić nic nie podobna.
Piotr zwiesił głowę na piersi, nie było co odpowiedziéć.
— Ja na całą noc, gorąco począł Wojski, ślę trzech ludzi, aby języka dostali. Z żoną i powozem ciężkim uchodzić nie mógł inaczéj, tylko drogami większemi, tych u nas wiele nie ma. Ludzie i konie znaczne. Spoczniesz tu i prześpisz się, a nim ranek nadejdzie, moi ludzie powrócą. Niech koniom karki kręcą, a języka dostaną. Mam takich, dodał pan Wereszczaka, że z pod ziemi by go dostali.
Z żywością człowieka, któremu spadło razem na serce upodobane zajęcie i na fantazyę mrzonka ponętna, zakrzątnął się pan Feliks.
W dziesięć minut potém stał u drzwi dojeżdżacz jego, którego używał do spraw różnych, a zawsze bardzo szczęśliwie.
— Słuchaj Damianek, dobrze na wąs namotaj i zrób, co powiem. Jutro do dnia musisz być z powrotem, wyjedziesz na trakt, który idzie z Bożéj Woli ku Warszawie, będziesz pytał, kędy szedł powóz rotmistrza, który tamtędy jechał z żoną, dowiesz się, kiedy przejeżdżał, gdzie popasał i nocował, czy z traktu zwrócił, jak; koni możesz sobie zajeździć dwa, to ci wolno, ale z próżnemi rękami, powrócić — wara.
Damianek rzucił pytań parę, pokłonił się i w pięć minut ruszył na przełaj wyciągniętym kłusem. Drugiego i trzeciego ze stajennych wyprawiono w innych kierunkach na wszelki wypadek, poczém Wojski poszedł broń opatrywać, konie sposobić, pieniądze w ruloniki pieczętować i do drogi się gotować tak, aby nazajutrz mógł ruszyć choćby do dnia.
Późno w noc rozprawiali z Piotrem. W poczciwego próżniaka nowe życie wstąpiło, znalazł sobie zajęcie, kłopot wedle serca. Czekał tylko rana, ażeby się staruszce opowiedziéć, że na wielkie polowanie jedzie aż do białowieżskiéj puszczy, a potém dopiero, hulaj dusza! Uśmiechało mu się dziwnie to szastanie po świecie, ta pogoń i rycerskie stawanie w obronie kobiety i dziecka, w sprawie przyjaciela. O skrzypcach nawet zapomniał, iż się z niemi na dosyć długo rozstać przyjdzie. Całą też noc potém zasnąć nie mógł, z boku na bok przewracając się, a wymyślając sobie przygody, w których mu los da być uczestnikiem. Obiecywał je sobie w reptularzu starannie zapisać.
Zaczęło dnieć, i nim się ludzie we dworze ruszyli, już Wojski był na nogach, staruszka stolnikowa, która się kładła zawcześnie, wstawała téż do dnia. Obyczaj ten znał syn. Często zimową porą przy świecach odprawiała ranne modlitwy i kawę sobie podawać kazała. Jeszcze słońce nie weszło, a w sypialnym pokoju okno było otwarte i budzące się wróble miały już posypany chléb, którym się ledwie przebudzone karmiły. Staruszka siedziała w krześle, z okularami swemi na nosie, z książką na kolanach, a dziewczęta się zwijały, aby kawa była na zawołanie gotowa. Po cichutku wszedł Wojski dać — dzień dobry. Staruszka go zdala znać przeczuła, skończyła prędko nabożeństwo, okulary schowała w książkę i gdy przyszedł ją w rękę całować, uściskała za głowę biorąc, podniosła nań oczy ciekawie.
— Cóż to z ciebie dziś za ranny ptaszek? pewnie polowanie?
— Zgadła mamcia, rzekł Feliks, i to jeszcze bardzo paradne, a dalekie, bo... aż... w Białowieży.
— A po cóż ci to tak daleko się wlec za zwierzem, kiedy go tu podostatkiem masz? po co?
— Tu, mamciu droga i o łosia już trudno, a tam na żubry zapolujemy.
— Tylkoż mi się nie narażaj.
Syn ją w rękę pocałował, prosząc, by była spokojną. Stolnikowa pomilczała chwilę i zaczęła zwolna:
— Powiem ci Felisiu, co za dziwny son miałam téj nocy, muszę dać na mszę za duszę nieboszczyka Piotra Zagłoby.
Wojski aż się z krzesła schwycił.
— Cóż to było? rzekł żywo.
— Śnił się Piotr, ale jakbym go wczora widziała, smutny, zestarzały, niby do naszego domu przybył i o pomoc prosił.
Wojski pobladł aż.
— Ale, moja mamciu droga? czyż to być może? zkąd sen taki?
Staruszka ramionami ruszyła.
— Sama nie wiem. Gdyście wczoraj z tym gościem, który do was z Rachowéj przybył, jechali do Wojskiego, widziałam was przez okno zdaleka, choć o mroku, na myśl mi przyszedł czegoś Piotr i z tego pewnie sen, ale za duszę dać potrzeba.
Drżąc pocałował Feliks matkę w rękę.
— Niech mamcia za jego duszę nie daje, rzekł, nie ma dotąd dowodu, że nie żyje, kto to wié?
— A przecież się Wit z jego wdową ożenił? dodała.
Wojski ramionami ruszył, nic nie odpowiadając, lecz to jasnowidzenie macierzyńskie raziło go i przestraszyło. Miał ją zawsze za wielce świątobliwą niewiastę, teraz zdało mu się, że jéj sam Pan Bóg zatajone objawiał rzeczy. Grzechem uczuł, że przed nią skrywał to, co ona przeczuwać umiała. Obejrzał się tylko, czy ich kto nie słuchał i cały blady, rzekł cicho do matki.
— Matuniu kochana, sen twój był snem proroczym, nie mogę dłużéj kryć przed tobą, poczciwy Piotr ocalony został, żyje i jest u mnie.
Staruszka krzyknęła zdziwiona, Wojski pohamował ten objaw zbyt głośny i cicho począł jéj szeptać wszystko, co wiedział. Modliła się, słuchając a sławiąc Opatrzność Boską, łzy potoczyły się jéj z oczów, a miłość gorąca dla syna wezbrała, gdy się dowiedziała, iż szedł ratować przyjaciela. Ani go chciała wstrzymywać, ani mu śmiała odradzać. Relikwie dała na drogę, zakrzątnęła się, żeby pieniędzy nie zabrakło i płacząc, pożegnała się z synem, nie domagając się nawet widziéć na jawie tego, którego we śnie widziała, aby jemu nie dodawać troski.
Po tysiąc razy powtórzyła synowi, ażeby się dla niéj oszczędzał, pobłogosławiła, ucałowała, a gdy drzwi się za nim zamknęły, spokojna zaczęła się modlić.
Wysłanego Damianka nie było dotąd, wszystko zresztą gotowe do podróży czekało, lecz ruszyć nie było podobna bez jakiejś pewniejszéj wskazówki. Słońce się podniosło dobrze, gdy ów dojeżdżacz na zbielałym od potu koniu dopadł stajni i przybiegł zdać sprawę panu. Oba na przeciw niemu wybiegli.
Damian dośledzić tylko potrafił, iż rotmistrz z żoną udał się do Borszczówki, lecz co się daléj stało, czasu nie miał tropić, gdyż by inaczéj o naznaczonéj nie powrócił godzinie. Drugi posłaniec potwierdził toż samo, dodając, iż powtórnie rotmistrz, u proboszcza Kromowicza konie wziął siłą i téż do Borszczówki pośpieszył.
Zdawało się Wojskiemu i Piotrowi, iż się tam może ukryć, postanowił, że go tam jeszcze osaczą i wezmą. Pośpiesznie więc siedli na konie, jak najprostszą drogą puszczając się do rezydencyi Szwalbińskiego. Wojskiemu był on znajomy dobrze, ale szlachta z nim w ogóle nazbyt się nie bratała, a wstręt budził obcemi obyczajami, które ze dworu saskiego przejął. Cierpiano je w królu i jego otoczeniu, w innych znieść było trudno, prędzéj francuzką manierę i obyczaj pobłażliwie przyjmowano, niżeli niemieckie te, które też przekręceniem tylko były i popsuciem francuzczyzny z czasów Ludwika XIV-go.
Śmiano się ze starego Szwalby, jak go zwano, a choć kto do niego zawitał, nie popasał długo, chyba kielichy lubił i na wino był głodny. Wiedzieli oba panowie, iż rotmistrz z czasów pobytu w Saksonii i u dworu miał z nim zażyłość i nie dziwiło, iż się postanowił skryć w Szwalbburgu, gdzie dosięgnąć go było trudno.
Z pomocą Wojskiego zebrani ludzie pewni, składali teraz dosyć liczny orszak, który do piętnasta głów dochodził. Wszyscy byli dobrze zbrojni, odważni i zręczni, każdym się posłużyć było można. Ponieważ cała okolica myśliwemu Wereszczace doskonale była znana, a wóz rzucili w Zdunce, mogli więc konno na prost się przez lasy przedzierać, wiele oszczędzając czasu.
Każdy wiózł na wypadek w trokach potroszę owsa dla konia, więc się o gospodę nie bardzo potrzebowali troszczyć. W lesie koniom wytchnąwszy i dawszy jeść, śpiesząc, jak tylko było można, przed wieczorem jeszcze dobili się do Borszczówki. Wioska stała na suchym lądzie, zameczek zaś na stawie naśladował Moritzburgski. Wiodła doń grobla długa, pośrodku któréj stał młyn. Ze Szwalbburga wyjechać inaczéj, jak tą drogą nie było podobna. Część więc ludzi z bronią zostawiono przy młynku, a Piotr, Wojski, Kulesz i dwóch konnych, pojechali wprost do dworu.
Cisza i spokój panowały około niego, przed stajniami nie widać było powozów. Zsiadających wszakże w ganku powitał Cockius i na zapytanie odpowiedział, że pułkownik rad gości zawsze przyjmie. Gdy o nich oznajmiono, otworzyły się podwoje dolnych pokojów, a w drugim, na fotelu poduszkami wysłanym, z nogami poobwijanemi ukazał się gospodarz, blady, smutny i z bardzo posępną miną.
Pana Piotra nazwiska nie widziano wymieniać potrzeby.
Wojski przywitał się z sąsiadem, a przedstawiając mu przyjaciela, tak zakręcił językiem, iż gospodarz nie usłyszał, kto był, a pytać powtóre nie śmiał.
— Kochany pułkowniku, odezwał się Wereszczaka, coś mi blado wyglądacie.
— Co za dziw! westchnął stary, miałem okropny wypadek.
— Cóż się stało!
— Tragiczna historya, rzekł pułkownik, dawny mój znajomy, rotmistrz Zagłoba, zajechał do mnie z żoną. Żonę u mnie zostawił, a sam gdzieś wybiegł za interesem. Poszedłem jéjmości złożyć attencyę, w tém, rzecz niespodziana, prosi mnie o pomoc przeciwko opressyi własnego męża, odzywa się do rycerskiego mojego charakteru.
Piotr zerwał się aż słysząc to, Wojski i on spojrzeli po sobie.
— Rozumiecie panowie, dodał pułkownik, iż odmówić nieszczęśliwéj kobiecie byłoby zbrodnią. Dałem straż, zapewniłem ją, iż się jéj przeciwko woli nic nie stanie; westchnął — chciała koniecznie wracać do ciotki. Najsurowsze wydałem rozkazy. Nadjechał mąż, przyjąłem go, jak należało, ale cóż? niecnota ten, korzystając z mojéj choroby, bom mocno zapadł na moją podagrę, zmówił się z niegodną kobietą, ochmistrzynią dworu, już dziś wypędzoną ztąd na wieki, żonę gwałtownie a zdradliwie pochwycił i uciekł.
Piotr ręce załamał i krzyknął z boleścią:
— Dokąd? dokąd?
— Któż może wiedziéć?! Nocą uszli, dodał Szwalbiński, gdym z rana wstawszy dowiedział się o tém, mało mnie nie ubiła apopleksya, małom ludzi ja nie poubijał. Nieszczęśliwa niewiasta, tak mi się wydała interesującą, tak nieszczęśliwą, tak biedną, a ten człek tak grubiańskim tyranem. Otóż, dodał, dlaczego mnie panowie zastaliście jak z krzyża zdjętym. Wiecznie tę chwilę opłakiwać będę.
Westchnął i starowinie na wspomnienie biednéj kobiety łza po policzku pociekła.
— Przyznam się pułkownikowi, odparł Wojski, iż my w interesie téj pani właśnie przez wojewodzinę jéj ciotkę jesteśmy wysłani. Nie zdziwisz się więc pan, że wpadłszy na trop, co najrychléj w pogoń się puścimy.
Szwalbiński w ręce klasnął.
— Patrzcież! patrzcie! zawołał, jak to się złożyło. Bogdajbyście potrafili moją winę naprawić, a odbić tę nieszczęśliwą ofiarę.
Wojski wstał.
— Musimy pożegnać pułkownika i pośpieszać, wpadłszy na trop, dzień i noc gonić będziemy.
Kłaniali się już, ale niespokojny stary za rękaw powstrzymał Wojskiego.
— A bój że się Boga! a toćbym ze wstydu umarł! nie jadłszy i nie piwszy odemnie uciekać, na to nie pozwolę.
Począł dzwonić.
— Herr Cockius!
Słudzy nadbiegli, od kielicha wymówić się nie było podobna, lecz Wojski i Piotr, którym pilno było, wypiwszy na zdrowie gospodarza, nie słuchając już wymyślnych toastów dalszych, uciekli ze dworu, dosiedli koni i rozpytawszy się o drogę, jaką mógł wyjechać daléj rotmistrz, nie zważając na zbliżającą się noc, puścili się wskazanym gościńcem ku stolicy.
Pułkownik pozostał sam, a tém nieszczęśliwszy, iż gniewu ofiarą musiała paść Madame Siegfried, którą wypędził, ale mu jéj starań wielce teraz brakło. Żałował poniekąd, iż się tak z surowym wymiarem sprawiedliwości pośpieszył, nie wiedząc, iż, pewna siebie kobieta, zeszła mu z oczów, lecz na ustroniu czekała pierwszego stęknięcia, by wrócić nazad do chorego, co się jéj już nie jeden raz udało. Szwalbiński nie pytał potém, zkąd wygnana się wzięła i puszczał winy w niepamięć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.