Bracia Karamazow/Rozdział piąty/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MŁODOŚĆ STARCA ZOSIMY.

Szczegóły biograficzne z życia starca Zosimy spisane zostały później przez Aloszę, który starał się oddać je najwierniej i najdokładniej, tak, jak je słyszał wraz z innymi braćmi klasztornymi z ust samego mistrza.
„Mili bracia i nauczyciele moi — mówił starzec. — Urodziłem się w dalekiej północnej części naszego kraju, w mieście W. Ojciec mój, niezamożny szlachcic, nie piastował żadnego urzędu, a odumarł mnie, gdy byłem jeszcze dwuletniem dzieckiem i nie pamiętam go wcale. Zostawił on matce mojej drewniany dom w mieście, w którym mieszkaliśmy, i kapitalik, również niewielki, ale wystarczający na utrzymanie. Było nas dwóch to jest ja i starszy brat mój, Marek. Był to chłopak dobry i zdolny, ale bardzo skryty i zamknięty w sobie. Ze mną i z matką nigdy prawie nie rozmawiał, uczył się dobrze, ale kolegów unikał i nie żył bliżej z żadnym. Na pół roku przed ukończeniem gimnazyum zaprzyjaźnił się bardzo z pewnym uczonym, bawiącym chwilowo w naszem mieście. Człowiek ten, który także bardzo polubił Marka i gościł go u siebie chętnie, wywarł na niego ogromny wpływ, a przedewszystkiem osłabił w nim zupełnie wiarę i wszelkie uczucia religijne. Przychodzi, naprzykład, wielki post, a Marek nie chce pościć i śmieje z tego, mówiąc, że to wszystko brednie, nikomu na nic niepotrzebne. Gadania takie trwożyły bardzo i martwiły matkę moją i gorszyły naszą służbę, a nawet i mnie samego. Służby mieliśmy wówczas czworo, a byli to wszystko ludzie ze wsi, kupieni za pieniądze od znajomego ziemianina. Jak dziś pamiętam, że matka moja sprzedała za sześćdziesiąt rubli starą naszą kulawą kucharkę, a na jej miejsce przyjęła wolną najmitkę — takie to obyczaje panowały wówczas w Rosyi. W tym czasie właśnie brat mój zaziębił się, a że był zawsze wątłej budowy, rozwinęła się w nim choroba piersiowa, a wezwany doktór skonstatował galopujące suchoty. Matka zaczęła płakać i nieśmiało bardzo, aby go nie strwożyć, prosiła brata, aby się wyspowiadał; ten w pierwszej chwili rozgniewał się i stanowczo odmówił, ale po namyśle doszedł do przekonania, że musi być widocznie niebezpiecznie chory, skoro matka nakłania go do spowiedzi. Około kwietniej niedzieli zachorował tak ciężko, że nie mógł już wstawać z łóżka i zdecydował się na spowiedź. „Ja to, mateczko, wyłącznie dla ciebie robię, aby uradować cię i uspokoić” — mówił, a matka zalewała się łzami, z radości i z bólu razem.
„Widać blizki już koniec jego — myślała — skoro taka w nim zaszła przemiana.” Od tego czasu kaszel męczył go wciąż, zwłaszcza w nocy, mimo to, budził się zrana i z trudem przechodził na fotel, na którym spędzał dnie całe. Pamiętam go, jak siedział cichy, słodki, a mimo, że tak chory, twarz miał wesołą, pogodną. Dziwna w nim zaszła duchowa przemiana. Bywało, przyjdzie do pokoju stara niańka i pyta: „Pozwolisz, gołąbeczku, zaświecić lampę przed obrazem?” (dawniej nie pozwalał). A on na to: „Zaświeć, kochana, zaświeć, miła, byłem ja gorszy od zwierza, żem ci dawniej na to nie pozwalał, ty chwalisz Boga, paląc lampki przed obrazami, a ja cieszę się twoją radością i tak jednemu Bogu służymy.” Dziwne się nam wydawały takie słowa; słuchając ich, matka wychodziła do swojego pokoju i zalewała się łzami z żalu nad nim, wracając zaś, obcierała oczy i starała się nadać swej twarzy wyraz wesoły.
„Nie płacz, matko — mówił, widząc to — dość ja jeszcze pożyję na świecie i wami się nacieszę, bo życie dobre jest, wesołe, radosne.” „Jakaż tobie radość, synku mój — odpowiadała matka — kiedy cię całą noc gorączka pali, a kaszel mało ci piersi nie rozerwie.” „Matko, — odpowiadał — życie to raj i wszyscy żyjemy w raju, tylko wiedzieć o tem nie chcemy.”
Dziwiliśmy się tym słowom jego i płakaliśmy wszyscy ze wzruszenia, a on z każdym dniem stawał się pogodniejszy, radosny, a dziwnie słodki i miękki dla otoczenia swego. „Matko miła! — mówił, — radości ty moja, wiedz o tem, żeśmy tu na świecie wszyscy winni, jeden przed drugim i jeden za drugiego, a ja chyba najwinniejszy ze wszystkich”. Matka uśmiechała się przez łzy na te słowa, mówiąc: „I zkądże to ty masz być najbardziej winny; tam zbójcy, mordercy, a cóżeś ty zdołał dotąd nagrzeszyć? i czasu na to nie miałeś”. „Mateczko! szczęście moje! sam nie wiem, jak ci to wytłomaczyć, ale czuję, że tak jest, czuję to aż do udręki”. Przekomarzał się nieraz z doktorem, który go leczył. Niemiec to był, nazywał się Eisenschmidt. „Doktorze! — mówi — pożyję ja jeszcze dzień jaki?” „Nie dzień, ale całe jeszcze miesiące i lata pożyjesz pan”odpowiadał doktór. — „Po co lata? po co miesiące? — mówił brat mój, — dzień jeden wystarczy, aby przekonać się, jak dalece życie jest piękne. Byle nie swarzyć się z sobą, nie przechwalać byle czem. Pójść gwarnie w ogród kwiecisty i wziąwszy się za ręce, cieszyć się, kochać nawzajem i błogosławić życie”. „Nie z tego już świata wasz syn, mówił doktór do matki, gdy odprowadzała go do sieni, z choroby wpada w takę egzaltacyę”. Okna jego pokoju wychodziły na ogród nasz, duży, cienisty, zarosły staremi drzewami. Z wiosną pączki ukazały się na drzewach i ptaszki wiosenne zleciały się gromadne, świergocąc mu pod oknem. On wtedy i ptaszków skrzydlatych o przebaczenie prosił. „Darujcie, mi ptaszkowie Boży — mówił, składając ręce, — bo i przed wami winien jestem”. Takiej mowy już nikt z nas zrozumieć nie mógł. „Dokoła mnie — mówił — wszystko żyło w chwale Bożej, ptaszki, drzewa, łąki zielone, modre niebiosa, ja jeden nurzałem się w poniżeniu, i nie przyczyniłem niczemu chwały, ani krasy”. „Zanadto już siebie obwiniasz — mówiła płacząc matka”. „To z radości tak, matko, nie z żalu, choćbym i nie był winien, chciałbym zawinić, aby mi wszyscy przebaczyć mogli, w tem raj — czyż nie tak, matko?” Raz, pamiętam, wbiegłem do jego pokoju w godzinie wieczornej, gdy słońce już zachodziło, oświecając ukośnemi promieniami wszystko dokoła. Zawołał mnie do siebie, a ująwszy za ramiona, wpatrywał się we mnie długi czas z miłością, trwało to dobrą minutę. Wreszcie rzekł: „Idź, dziecko, baw się, wesel, trzeba, żebyś żył za mnie.” Pobiegłem do ogrodu i bawiłem się, a później nieraz wspominałem ze łzami, jak to on kazał mi żyć za siebie. Wiele jeszcze mówił takich rzeczy dziwnych i przepięknych, chociaż wówczas jeszcze dla mnie niejasnych. Wreszcie zgasł w trzecią niedzielę po Wielkiej nocy, do ostatka zupełnie przytomny, a gdy już nawet mowę stracił, to jeszcze uśmiechał się do nas, obejmując nas pełnym miłości wzrokiem. W całem mieście mówiono wiele o tej jego niezwykłej śmierci, a i na mnie wywarła ona wstrząsające wrażenie, które wprawdzie zatarło się z czasem, na to jednak, aby później odżyć i zmartwychwstać.
Gdy zostałem jedynakiem, sąsiedzi i przyjaciele doradzać zaczęli matce, aby oddała mnie do korpusu kadetów do Petersburga, matka długo się wahała, nie chcąc się ze mną rozstać, zgodziła się jednak wreszcie, dla mego, jakoby, szczęścia. Zawiozła mnie więc do stolicy i umieściła w owym zakładzie, nie widziałem jej już więcej, bo wkrótce potem umarła, z żalu za nami obydwoma. Z domu rodzinnego wyniosłem drogocenne wspomnienia, jakie zresztą każdy prawie człowiek wynosi z lat dziecięcych, o ile w rodzinie panuje choć względny spokój i zgoda. W korpusie kadetów, w Petersburgu, przebyłem lat 8, zapomniałem tam wiele z dziecinnych wrażeń, chociaż nie wszystkie, natomiast nabrałem nowych przyzwyczajeń i wyobrażeń, stałem się jakby zupełnie innym człowiekiem, istotą dziką, brutalną i bezmyślną. Nauczono nas zewnętrznej ogłady i francuskiego języka, a służących nam w korpusie żołnierzy uważaliśmy wszyscy za bydło i obchodziliśmy się z nimi odpowiednio. Gdyśmy zostali oficerami, gotowi byliśmy przelewać krew za honor naszego pułku, o istotnym zaś honorze i poczuciu godności nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, gdyby zaś nam kto określił właściwą istotę honoru, roześmielibyśmy się mu w oczy, a ja pierwszy, byłem bowiem najwrażliwszy z moich towarzyszów.
Odziedziczywszy kapitał po matce, byłem niezależny majątkowo, korzystałem też z tego, prowadząc życie hulaszcze i bezmyślne, nie odmawiając sobie żadnego używania i płynąc pełnemi żaglami rozbujałej młodości. To jedno było dziwnem, że nie straciłem zamiłowania do książek, owszem, czytałem dużo i chętnie, biblii tylko nie otwierałem nigdy, mimo, że miałem ją zawsze przy sobie i woziłem z sobą wszędzie, jako pamiątkę po matce i zmarłym bracie. Po czterech latach takiego życia, stojąc z pułkiem swoim w pewnem mieście, zakochałem się w pannie pięknej, rozumnej i szlachetnej. W domu jej rodziców przyjmowano mnie chętnie i uprzejmie, a że uchodziłem za bogatego, pewien byłem, że w razie oświadczyn, nie spotkałaby mnie odmowa. Znacznie dopiero później przekonałem się, że uczucie moje dla tej panny, nie było właściwie miłością, a uznaniem i czcią dla niepospolitych jej zalet i charakteru, wtedy jednak myślałem inaczej. Ciężko mi jednak było rozstać się z hulaszczem, kawalerskiem życiem, z tego powodu odkładałem krok stanowczy. Zdarzyło się w tym czasie, że wysłano mnie z pułkiem na dwa miesiące do sąsiedniego powiatu, gdy zaś wróciłem, panna, którą kochałem, była już żoną innego.
Wypadek ten dotknął mnie bardzo, tem więcej, że, jak się pokazało, panna owa była już dawno zaręczona i ja sam spotykałem nieraz w jej domu dzisiejszego jej męża, nie domyślając się, jaki stosunek ich łączy. Uczułem w duszy wielki gniew i wstyd na myśl, żem tyle razy zdradzał się z moją miłością tam, gdzie prawdopodobnie drwią tylko ze mnie. Postanowiłem wtedy zemścić się. Pamiętam teraz, że postanowienie to było dla mnie samego ciężkie, bo będąc dość lekkomyślnym z natury, nie byłem w stanie zatrzymać się dłużej myślą nad jednym przedmiotem, tembardziej gniewać się długo, mimo to, podtrzymywałem się sztucznie w mojej urazie. Dopiąłem swego i spotkawszy się w towarzystwie mego szczęśliwego współzawodnika, obraziłem go ciężko, a potem wyzwałem na pojedynek. Tamten wyzwanie przyjął, bo był mi także niechętny, i wyrażał się zawsze o mnie lekceważąco wobec żony, obawiał się więc nie stracić w jej oczach, gdyby wyzwanie odrzucił. Pojedynki były wprawdzie surowo zakazane, mimo to jednak, była jakby moda na nie, zwłaszcza między wojskowymi. W wigilię spotkania, które miało się odbyć za miastem, o godzinie siódmej zrana, powróciłem do domu wieczorem, rozbestwiony i dziki, i rozgniewawszy się na posługującego mi żołnierza, uderzyłem go z całej siły dwa razy w twarz, tak, że krwią się zalał. Czy uwierzycie mili, że mimo, że działo się to już 40 lat temu, wspomnienie to prześladuje mnie i przepełnia bólem i wstydem po dziś dzień. — Położyłem się potem, a przespawszy 3 godziny, obudziłem się, gdy już dniało. Zerwałem się z pościeli i otworzyłem okno, które wychodziło na ogród. Patrzę, słońce wschodzi, ciepło, pięknie, ptaszki śpiewają, mimo to czuję w duszy coś dziwnie tłoczącego — i jakby upokarzającego. Co to być może? — myślę. — Czy krew, którą mam przelać? czy obawa śmierci? — nie, zupełnie nie to, cóż więc? i wreszcie doszedłem, że boli mnie tak i cięży wczorajszy mój czyn — pobicie mego ordynansa. Stanęło mi wszystko w oczach jak żywe — widzę go, jak patrzy na mnie i oczu zmrużyć nie śmie, a ręce trzyma przy sobie, bezbronny wobec zwierzęcej mojej brutalności. — Jakto? — myślę — i to człowiek poważa się postępować w ten sposób z drugim człowiekiem, ależ to zbrodnia! — i jakby igła ostra przeszyła mi serce. Stoję, jak obłąkany, a tu słoneczko świeci, muszki brzęczą, ptaszki świergotem Boga chwalą. Zakryłem obu dłońmi oczy i stanął mi w pamięci zmarły mój brat, który w ostatniej swej chorobie z taką słodyczą i wdzięcznością przyjmował każdą oddaną sobie przysługę, tak stokrotnie za nią dziękował, powtarzając wciąż: „czyż godzien jestem, abyście mi służyli”. Nie wytrzymałem i rzuciłem się na łóżko, łkając głośno. Nagle rozjaśniła się w umyśle moim cała prawda i zrozumiałem dopiero, co zamierzam uczynić. Idę zabijać człowieka dobrego, rozumnego, szlachetnego, który mi właściwie nic nie zawinił, a mordując jego, unieszczęśliwiam kobietę, którą kochałem — jaki w tem wszystkiem sens? Przemyślałem tak długi czas z twarzą ukrytą w poduszkach, aż wszedł kolega mój, oficer, który miał być sekundantem. Zerwałem się prawie nieprzytomny, nie wiedząc, o co chodzi, a kolega mój zabrał mnie z sobą i siedliśmy w dorożkę. „Poczekaj chwilę, — mówię do kolegi, — wpaść muszę jeszcze do domu, bo zapomniałem sakiewki.” Powróciłem szybko do mieszkania i pobiegłem do izdebki mego żołnierza, Afanasia. „Bracie! — mówię — wczoraj uderzyłem cię tak mocno, daruj mi.” On wzdrygnął się i spojrzał na mnie, jak wystraszony, nic nie rozumiejąc. Widzę, że to mało, mało, nie wystarcza, więc jak byłem w epoletach i pełnym mundurze oficerskim, upadam mu do nóg, uderzając czołem o ziemię. — „Przebacz! bracie, przebacz.” Wtedy i on zupełnie już rozrzewnił się. — „Wasza wysokość! Panie, ojcze, jakże tak można, czyżem ja godzien?” — i jak ja wczoraj, zakrywszy dłońmi oczy, odwrócił się do okna i płakać zaczął. Wybiegłem i skoczyłem szybko w dorożkę. — „Wieź! bracie — wołam. — Pogromiciela wieziesz” — i wpadłszy w nadzwyczajny humor, śmiałem się, żartowałem, stałem się dziwnie rozmowny. — „Brawo! — mówi kolega — chwat z ciebie, umiesz nosić mundur.” Przyjechaliśmy na miejsce spotkania, gdzie oczekiwano już na nas. Ustawiono nas w odległości dwunastu kroków od siebie. Mój przeciwnik miał pierwszy strzał. Stałem, patrząc mu śmiało w oczy, strzał chybił, kula drasnęła mi tylko lekko ucho. Gdy przyszła na mnie kolej, zwróciłem lufę pistoletu w przeciwną stronę i strzeliłem w las. — „Tamtędy twoja droga” — wołam.
Zwróciłem się następnie do mego przeciwnika z prośbą o przebaczenie. „Daruj mi pan, postąpiłem jak głupiec, obrażając pana, a następnie zmuszając do tej strzelaniny. Stoisz pan tysiąc razy wyżej odemnie, co zechciej powtórzyć osobie, którą obaj czcimy nad wszystko na świecie”. On się prawie rozgniewał. „Pocóżeś pan zaczynał, skoro nie miałeś zamiaru skończyć?” „Wczoraj byłem głupi — odparłem wesoło, — dziś zrozumiałem”. „Wierzę we wczorajsze, — odpowiedział tamten, — ale wątpię, czy dziś przyniosło jakąś zmianę”. — „I na to zgoda — wołam — zasłużyłem w pełni na tę nauczkę”. — „Dość tego! będziesz pan strzelał, czy nie”. — „Nie będę — odpowiadam, — a pan strzelaj jeszcze raz, jeśli masz ochotę, chociaż lepiej byłoby nie strzelać”. — Wtedy i sekundant obruszył się na mnie.
„Cóż to za postępowanie! hańbisz pułk. Stojąc na mecie, nie wolno wdawać się w przeproszenia, gdybym wiedział, nigdybym się w to nie wdał”. Ja się tylko śmieję. „Panowie — mówię, — czy taka osobliwość spotkać człowieka, który uznawszy własną niedorzeczność, usprawiedliwia się przed tym, którego obraził?”
„Tak, ale nie na stanowisku i to w czasie pojedynku” — dodaje znów mój sekundant. — „Zapewne, że tak, bo należało mi to zrobić wprzódy, — odpowiadam, — należało nie dopuścić do pierwszego strzału, i nie doprowadzać uczciwego człowieka, do śmiertelnego grzechu. Ale samiśmy w ten sposób życie urządzili, że niepodobieństwem było tak postąpić, bo uznanoby mnie za tchórza i nikt by nie przywiązywał wagi do słów moich.” Chciałem mówić jeszcze dłużej, ale nie mogłem, tak mi było dobrze, lekko, na duszy, taki się czułem szczęśliwy. „Postąpiłeś pan bardzo rozumnie i uczciwie, w każdym razie oryginalny z pana człowiek” — przemówił wreszcie mój przeciwnik. „Żartuje pan teraz ze mnie, ale w każdym razie przyjdzie jeszcze czas, że mnie pan szczerze pochwali” — odparłem, śmiejąc się. Przeciwnik mój chciał mi podać rękę, ale powstrzymałem go mówiąc. — „Przyjdzie jeszcze na to czas, gdy zasłużę na pański szacunek.” Wróciliśmy do domu, po drodze sekundant mój łajał mnie, ale ja ściskałem go ze śmiechem i nie broniłem się wcale. Tegoż dnia jeszcze koledzy pułkowi złożyli na mnie sąd. „Mundur splamiłeś, prosząc o przebaczenie na mecie”. Byli jednak i tacy, którzy mnie bronili. „Wytrzymał odważnie pierwszy strzał, nie okazał się więc tchórzem”. „Ale stchórzył przed drugim strzałem”, — mówili przeciwnicy. „Gdyby tak było, skorzystałby ze swojej kolei, mógł przecie strzelić i zranić przeciwnika, a on pistolet odrzucił, to nie był brak odwagi, tylko oryginalność”. Słuchałem tego wszystkiego patrząc na nich wesoło, a potem mówiąc: „Drodzy moi, nie troszczcie się o wyrok, bo ja już i tak postanowiłem opuścić wojsko i wstąpić do zakonu.” Gdy to usłyszeli, rozśmieli się wszyscy co, do jednego. „Czemużeś nam tego odrazu nie powiedział? teraz się wszystko wyjaśnia, do mnicha sąd wojenny niema prawa”. Od tego czasu pokochali mnie wszyscy, nawet przeciwnicy moi i oskarżyciele, każdy miał dla mnie miłe słowo, żałować mnie nawet poczęli, i starali się zmienić moje postanowienie. Taż sama zmiana zaszła i w usposobieniu miejscowego towarzystwa, zapraszano mnie i goszczono wszędzie, żartowano, niby, ze mnie, ale naogół polubili mnie wszyscy. Sprawa naszego pojedynku została zatuszowana przez władze, które patrzyły przez szpary na to zajście, tembardziej, że nie było właściwie przelewu krwi.
Słuchano teraz chętnie wszystkiego, co mówiłem, uważając mnie za człowieka wielce oryginalnego. „Nie jesteście w stanie pojąć wielu rzeczy — mówiłem im, — bo świat na inne teraz wszedł drogi, tak, że uważamy kłamstwa za prawdę i jedni od drugich kłamstwa się tylko domagamy. Ot, ja np. raz w życiu postąpiłem uczciwie, to zaczęliście mnie uważać za cokolwiek niespełna rozumu, mimo, że jesteście mi życzliwi, śmiejecie się ze mnie”. Naraz podniosła się z grona dam młoda osoba, której obecności nie zauważyłem, bo towarzystwo było liczne, i dopiero teraz spostrzegłem, że jest to moja dawna ukochana, z której przyczyny był pojedynek. „Pozwól pan sobie powiedzieć, — rzekła mi, — że ja pierwsza nietylko że się z pana nie śmieję, ale mam dla pana najwyższy szacunek i wdzięczność, za to, co pan zrobił”. Zbliżył się i mąż jej, a za nim wielu innych, a wszyscy okazywali mi wielką serdeczność, przedewszystkiem jednak zwrócił na siebie moją uwagę pewien podżyły jegomość, którego dawniej nie spotkałem, mimo, że znałem go z nazwiska. Człowiek ten zajmował w naszem mieście wybitne stanowisko i słynął z dobroczynności. Ofiarował był znaczne sumy na dom sierot i szpital, a spełnił także wiele cichych dobrych uczynków, które wyszły na jaw dopiero po jego śmierci. Otóż ten pan odwiedził mnie pierwszy, rozmawiał ze mną długo i ciekawie o wszystko dopytywał. „Słuchałem pana, — mówił, — z wielkiem zajęciem i zapragnąłem poznać się z panem bliżej, aby dowiedzieć się bliższych jeszcze szczegółów, jeśli mi pan ich zechce udzielić”. „Uważać to będę za najwyższy zaszczyt i przyjemność”, — odparłem uprzejmie, w tejże chwili jednak uczułem, że widok gościa mego budzi we mnie dziwne uczucie, jakby nagłego lęku, czego już i pierwszej doświadczyłem, gdy nas z sobą zapoznawano. Pochodziło to, być może, z powodu, że był to człowiek starszy, o wyrazie twarzy bardzo poważnym, i jakby surowym, tak sobie przynajmniej to wówczas tłómaczyłem. „Widzę w panu ogromną siłę charakteru, — mówił dalej mój gość, — bo nie lękałeś się pan służyć prawdzie, mimo, że mogłeś ściągnąć przez to na siebie ogólną pogardę i lekceważenie. Co pan czułeś w chwili, gdy odrzuciwszy pistolet, prosiłeś o przebaczenie swego przeciwnika? musiało to pana wiele kosztować?”
„Zaraz panu objaśnię i powiem to, czego innym nie mówiłem.” — Tu opowiadałem zajście moje z żołnierzem moim Afanasjem, jakem go najpierw spoliczkował, a potem do ziemi mu się pokłoniłem, o przebaczenie prosząc. „Zrozumie pan, że chwila pojedynku była już dla mnie lżejszą, bo pierwszy krok jest najtrudniejszy, a reszta poszła mi już zupełnie łatwo, a nawet radośnie”. Wsłuchiwał się pilnie, patrząc na mnie bardzo życzliwie. „Wszystko to nadzwyczaj jest ciekawe — mówił, — przyjdę tu jeszcze, aby pomówić z panem”. Odtąd przychodził do mnie codziennie i zaprzyjaźnilibyśmy się z sobą bardzo, gdyby nie to, że dopytywał mnie o wszystko, pragnąc dowiedzieć się o mnie każdego szczegółu, nie opowiedział mi zaś nigdy nic o sobie, tak, że postać jego była dla mnie zagadką.
„To pewna, że życie jest rajem, — mówił raz — sam już o tem dawno myślałem, wierzę w to mocno, również, jak pan, a może i więcej jeszcze, a dlaczego, to się wkrótce pokaże.” Słuchając tego, myślałem, że powie mi już teraz swoją tajemnicę, bo dawno przeczuwałem, że tajemnicę jakąś mieć musi. „Raj każdy z nas nosi w sobie — mówił dalej, — kryje się on i we mnie, a jeśli zechcę, objawi się jutro, i odtąd szczęśliwy już będę na całe życie.
To także doskonale pan powiedziałeś, że każdy człowiek winien jest za wszystko i za wszystkich, dziwno mi prawie, że mogłeś myśl taką objąć w całej pełni. Gdyby ludzie raz już zrozumieli taką prawdę, to Królestwo niebieskie zapanowałoby na ziemi, nie w marzeniu, jak teraz, a w rzeczywistości”.
— A czy nastąpi to kiedy? czy stanie się? nie jest-że to tylko marzeniem? — pytałem z niepokojem.
— Jakto? więc i pan nie wierzysz; wieścisz taką rzecz, a sam wiary nie masz? Otóż, wiedz pan o tem, że stanie i spełni to, jak je nazywasz, marzenie, nie wpierw jednak, aż zakończy się okres ludzkiego odosobnienia.
— Jakiego odosobnienia? — pytałem.
— Takiego, jakie panuje dziś na świecie, osobliwie teraz, w naszych czasach. Dziś każdy usiłuje odosobnić się jak najbardziej od innych, i osiągnąć sam w sobie pełnię życia; wysiłki te zaś zamiast do pełni życia, doprowadzają go tylko do pełnego samobójstwa. Dziś oddala się jeden od drugiego i kryje się do swojej nory, i kryje zazdrośnie to, co posiada, i to, co w nim jest, a odsuwając się od ludzi, odstręcza ich także od siebie. Gromadzi samotnie bogactwa, i sądzi z tego powodu, że jest silny i zabezpieczony, a nie wie szalony, że robiąc tak, pogrąża się, samochcąc, w samobójczą niemoc. Przyjdzie jednak czas, gdy powieje prąd inny i ludzie dziwić się będą, że siedzieli tak długo pogrążeni w ciemności i światła nie widzieli. Zanim się to stanie, powinni ludzie, chociaż pojedyńczo, wychodzić z odosobnienia, chociażby nawet postępowanie takie wydawało się innym szaleństwem, w ten sposób tylko ocalą od zatraty myśl wielką.
Na takich to górnych i płomiennych rozmowach schodziły nam całe wieczory. Odsunąłem się nawet skutkiem tego od towarzystwa, gdzie już zresztą i tak popularność moja zaczynała się zmniejszać, zaczynałem już wychodzić z mody. Nowy mój towarzysz zaciekawiał mnie coraz bardziej, bo, prócz uroku jego towarzystwa, zaczynałem domyślać się w nim jakiejś tajemnicy, a i on sam dawał mi niekiedy do poznania, że tajemnica taka istnieje, i że mi ją sam kiedyś odkryje. „Czy wie pan? — mówił mi raz, — że zajmują się już w mieście naszą przyjaźnią, i dziwią się bardzo, że odwiedzam pana tak często. Mniejsza o to zresztą, i tak wkrótce wszystko się wyjaśni”. Czasem gość mój ulegał dziwnemu podnieceniu, wtedy zwykle zrywał się nagle i wychodził. Czasem znowu zdawało się, że już tuż, tuż, za chwilę, powie to coś, co mu na sercu leży, a on zmieniał nagle przedmiot rozmowy i zagadywał o czembądź innem. Żalił się też coraz częściej na ból głowy. Aż raz, całkiem niespodzianie, wśród płomiennej rozmowy o ogólnych zagadnieniach, pobladł nagle i z dziwnie zmienioną twarzą, wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co panu jest? — zawołałem. — Czy pan nie chory?
— Ja... wie pan co? ja zabiłem człowieka.
Rzekłszy to, uśmiechać się zaczął, a blady był przytem, jak ściana. Czego się on uśmiecha? pomyślałem, a myśl ta pochłonęła moją uwagę więcej jeszcze, niż to jego wyznanie.
— Co pan?... Co pan to...! — krzyknąłem. A on mi na to, zawsze z bladym uśmiechem:
— Widzi pan, tak mi trudno było powiedzieć pierwsze słowo, ale gdy je raz wyrzekłem pójdę prawdopodobnie dalej.
Długo mu nie wierzyłem, mając go za obłąkanego, ale, gdy przychodząc do mnie dzień po dniu, opowiadał mi wszystko, z nadrobniejszymi szczegółami, musiałem w końcu uznać za prawdę ów fakt straszliwy.
Straszna bo też była to zbrodnia. Ów powszechnie szanowany, dobroczynny filantrop, zamordował był przed czterema laty młodą kobietę, bogatą i piękną wdowę, w której się sam szalenie kochał. Powziąwszy ku niej namiętną miłość, oświadczył się o jej rękę, ale ona kochała innego, odmówiła też i wzbroniła nawet wstępu do siebie. Przestał bywać, ale namiętność nie wygasła w nim wcale. Znając dokładnie rozkład mieszkania owej pani, zakradł się tam w nocy przez dach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, w sposób niesłychanie ryzykowny i wszystko powiodło mu się nadspodziewanie. Z dachu dostał się na strych, a ztamtąd, po drabince, do wnętrza sieni, zkąd łatwo już było dobrać się do mieszkalnych pokoi. Dnia tego, jakby umyślnie, dom był pusty, bo służące rozbiegły się bez pytania; wszedł więc bez przeszkody do jej sypialni. Nie zbudziła się, a widok śpiącej rozbudził z większą jeszcze siłą gorejącą w nim namiętność. Po chwili, na wspomnienie doznanej odmowy, zawrzał w nim straszny gniew i wówczas rzucił się do niej, jak pijany, i wepchnął jej nóż w serce tak szybko i z taką siłą, że nie wydała głosu.
Wtedy dopiero zrozumiał, co się stało. Z bezprzykładną przytomnością umysłu i piekielnem wyrachowaniem urządził wszystko tak, aby podejrzenie padło na służbę. Zabrał sakiewkę swojej ofiary, otworzył kluczem komodę i wydobył z niej klejnoty i gotówkę, zostawiając papiery wartościowe na wysokie sumy, tak właśnie, jakby postąpił ciemny sługa, nie znający się na wartości takich rzeczy. Dokonawszy tego, wyszedł tą samą drogą, jaką wszedł, nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Gdy nazajutrz podniosła się trwoga z powodu tak zuchwałej zbrodni, podejrzenie padło na zbiegłego stróża zamordowanej, który oddawał się pijaństwu i odgrażał się nieraz po pijanemu, że nie pozwoli na to, aby go jego pani oddała do wojska. (Prawo wyboru rekruta należało wówczas do właścicieli ziemskich). Nigdy zaś, ani przedtem, ani potem nikomu na myśl nie przyszło posądzać o jakikolwiek współudział w zbrodni tak ogólnie szanowanego człowieka. Zbiegłego stróża znaleziono na gościńcu spitego bez pamięci, w dodatku ręce miał zakrwawione (on wprawdzie twierdził, że miał krwotok z nosa, nikt jednak mu nie uwierzył). Słowem, wszystkie poszlaki mówiły przeciw niemu.
Aresztowano biedaka i zaczęto go sądzić, ten jednak zachorował na jakąś niebezpieczną gorączkę i umarł w kilka dni. Wobec tego, sprawa została umorzona, a sąd i opinia publiczna przekonane były, że nie kto inny, tylko zmarły, był sprawcą morderstwa. Opowiadał mi dalej mój nowy przyjaciel, że z początku nie doznawał żadnych wyrzutów sumienia z powodu popełnionej zbrodni, a tylko bolał i rozpaczał nad śmiercią ukochanej kobiety i nad tem, że mordując ją, zamordował własną miłość. Niepokoiło go trochę uwięzienie niewinnego sługi, ale gdy ten umarł, zanim został osądzony i ten skrupuł ustąpił. Ukradzione pieniądze zwrócił w formie hojnych darów ofiarowanych na dobroczynność. Z czasem zapomniał prawie o zamordowanej, przywiązał się do innej pięknej i rozumnej kobiety, ożenił się z nią miał dzieci i spodziewał się, że nowe obowiązki przytłumią w nim do reszty bolesne wspomnienia, stało się jednak przeciwnie. Już w pierwszym roku pożycia zaczął sobie zadawać pytanie, co będzie, jeśli żona, która go kocha, dowie się o jego zbrodni. Gdy dowiedział się, że ma zostać ojcem, mówił sobie w duszy: „daję życie, a życie odjąłem”.
I tak wciąż dalej wyrzuty występować zaczęły z coraz to większą siłą. Dzieci rosły, chciałoby się popieścić je, ucieszyć się niemi, a jakże tu patrzeć na ich niewinność? jak uczyć tego, co dobre, skoro się samemu krew przelało? Zaczęły go nawiedzać sny straszne, krew zamordowanej ofiary coraz wyraźniej wołała o pomstę. Nie mogąc znieść tej męki wewnętrznej, myślał chwilami o samobójstwie! Wtedy dopiero świtać mu zaczęła myśl, a raczej mrzonka, która wydawała mu się z początku szaleństwem i niemożliwością, ale z czasem owładnęła nim zupełnie, tak, że oderwać się od niej nie mógł.
„A gdyby tak stanąć gdzieś w miejscu publicznem i ogłosić całemu światu, że jestem mordercą.” Uwierzył w końcu z całego serca, że postępek taki wybawiłby go i uleczył na wieki, ale jednocześnie uczuł, że nie będzie miał odwagi spełnić to, co postanowił. Wtedy właśnie zaszedł wypadek z moim pojedynkiem, który zdecydował go ostatecznie. Dziś gotów jest zrobić wyznanie.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony — mogłażby tak drobna okoliczność wpłynąć na krok tak stanowczy?
— Postanowienie moje tworzyło się we mnie i dojrzewało przez całe trzy lata — odrzekł prawie surowo. — Pański pojedynek był tylko ostatniem ziarnkiem, przeważającem na szali.
— Nikt panu nie uwierzy, choćbyś pan zrobił wyznanie.
— Złożę dowody.
Zapłakałem wówczas i zacząłem go ściskać.
— Jedno tylko — dodał jeszcze, zwracając się do mnie, jakby wszystko odemnie tylko zależało. — Żona, dzieci... żona umrzeć może z żalu, a na dzieci spadnie hańba splamionego imienia, i jaka pamięć po mnie zostanie w ich sercach?
Milczałem.
— A jak tu rozstać się z nimi? i to już na zawsze, na zawsze...
Siedziałem bez słowa, szepcząc w myśli modlitwę. Powstałem wreszcie, a było mi straszno.
— Idź pan — rzekłem — i powiedz całą prawdę; wszystko minie, prawda tylko jest wieczna. Dzieci zrozumieją, gdy wyrosną, ile wielkości duszy było w pańskim postępku.
Pożegnał mnie wtedy i odszedł, zdecydowany, jakoby, na wszystko. Mimo to, przez dwa tygodnie jeszcze przychodził do mnie dzień po dniu, przysposabiając się, niby, do stanowczego kroku. Zmęczył mnie wówczas bardzo. Czasem przychodził w dobrem usposobieniu, mówiąc:
— Wiem dobrze, że skoro tylko wyznam prawdę, ziemia stanie się dla mnie rajem. Czternaście lat żyłem w piekle. Takie cierpienia... przyjmę je chętnie i od tej chwili żyć zacznę.
Teraz nietylko bliźnich, ale dzieci własnych kochać nie śmiem.
Wtedy odchodził jakby pocieszony, a nazajutrz wracał w zupełnie już innym nastroju, przychodził blady, gniewny i mówił drwiąco:
— Cóż pan tak na mnie patrzy? Ciekawość pana bierze, czym już złożył wyznanie. Nie tak to łatwo, jak się panu zdaje. Może i wcale tego nie zrobię. Co? czy zrobi pan wtedy na mnie doniesienie do policyi?
Bałem się wówczas spojrzeć na niego, zmęczony byłem śmiertelnie, a duszę miałem pełną łez, sen nawet odbiegł mnie zupełnie.
— Idę prosto od żony — mówił dalej. — Czy pan rozumiesz, co to jest żona, dzieci. Gdy wychodzę, wołają za mną: „Dowidzenia, tatusiu, powracaj prędko, to będziesz nam czytał bajeczki”. Nie, takich rzeczy pan nie możesz zrozumieć, cudza bieda rozumu nie uczy.
Oczy mu błysnęły, usta zadrżały, uderzył z taką siłą pięścią w stół, że wszystko podskoczyło.
— I po co robić taką rzecz? po co? Czy to potrzebne? czy to się komu na co przyda? Nikt przecie za mnie nie cierpiał, nie został ukarany. Ów sługa, na którego było podejrzenie, umarł z choroby. Za krew przelaną odpokutowałem całem życiem mąk. Gotów jestem zresztą męczyć się tak przez drugie jeszcze życie, byle nie zgubić żony i dzieci. Byłożby to sprawiedliwe, żeby one za mnie cierpiały? Gdzież ta prawda? Powiedz pan co, mam robić? rządź losem moim.
— Wyznaj pan — wyszeptałem prawie bez głosu, ale ostro i dobitnie. Wziąłem potem ze stołu książkę z ewangelią i odczytywałem mu niektóre ustępy. Słuchał uważnie, ale potem uśmiechnął się gorzko.
— I cóż ztąd? — mówił — to wszystko bardzo piękne, ale któż pisał te książki: ludzie tacy, jak my.
— Duch święty! — zawołałem.
— Łatwo panu bajać — rzekł z półśmiechem, patrząc na mnie prawie już z nienawiścią. — Żegnaj pan — dodał jeszcze — może już tu wcale nie przyjdę; zobaczymy się chyba w raju — i wyszedł.
Ja wówczas padłem na kolana i modliłem się za niego gorąco. Trwało to pół godziny. Naraz ktoś zastukał do drzwi; był to gość mój, który znowu powrócił. Zdziwiłem się, bo zdarzyło mu się to pierwszy raz, a była już późna godzina w nocy.
— Zkądże pan? — spytałem.
— Ja, nic, zapomniałem tu coś, zdaje mi się, chustkę od nosa, ale choćbym i nic nie zapomniał, to i tak pozwól pan usiąść na chwilę. Usiądź-że i pan — rzekł do mnie.
Usiadłem obok niego i przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie, milcząc. Naraz on wstał, uścisnął mnie i pocałował.
— Zapamiętaj to sobie — rzekł z naciskiem — zapamiętaj te moje powtórne odwiedziny, nie zapomnisz o nich nigdy.
Pierwszy raz powiedział do mnie: ty.
Nazajutrz był dzień jego imienin, obchodzony zwykle uroczyście, przyjęciem, na którem bywało całe miasto. Tak się też stało i teraz. Goście zeszli się bardzo licznie. Po kolacyi wyszedł on na środek sali, trzymając w ręku papier, na którym opisał najformalniejsze zeznanie, złożone władzom, a władze te znajdowały się w tej chwili w jego domu i były jego gośćmi. Odczytał zebranym u siebie gościom dokładny opis zbrodni, z najdrobniejszymi szczegółami. „Wykreślam się i wykluczam z pośród ludzkiego społeczeństwa — mówił — Bóg mnie nawiedził i pragnę cierpieć.” Przedstawił następnie dowody, tak długo starannie ukrywane, jako to rozmaite klejnoty zamordowanej, fotografię jej narzeczonego i list jej, pisany do tegoż narzeczonego, list nieskończony, który znalazł na jej biurku i ukrył wraz z innymi. I cóż się stało? Obecni, zdumieni w pierwszej chwili, doszli naraz do przekonania, że to halucynacya, mania chorobliwa, dowód umysłowego zboczenia. Nikt nie uwierzył. A że w kilka dni później zachorował ciężko, i doktorowie rozpoznali rozstrój nerwowy, podejrzenie tembardziej odwróciło się od niego. Badano i mnie i rozpytywano, ale, oczywiście, nic nie wydałem.
Gdy chciałem odwiedzić chorego, wzbronili mi do niego dostępu. Żona jego, zwłaszcza, bardzo była na mnie zażalona. „To pan — mówiła — rozstroił go do tego stopnia; bywał wprawdzie i dawniej rozdrażniony, ale pan doprowadził go do tej strasznej choroby, pan zgubił go temi ciągłemi gadaniami; w ostatnim miesiącu nie wychodził prawie od pana.” I nietylko żona, ale miasto całe powstało przeciw mnie. „To wszystko przez pana”, mówiono. Milczałem i nawet temu byłem rad, widząc w tem miłosierdzie Boże nad żałującym. Wreszcie dopuścili mnie do niego, bo sam tego usilnie żądał, chcąc się ze mną pożegnać. Wszedłszy, poznałem odrazu, że nietylko dni, ale godziny jego są policzone. Osłabiony był, żółty, ręce mu drżały, ale wyraz twarzy pogodny miał i promienny.
— Spełniło się — rzekł do mnie — dawno już pragnąłem widzieć pana. Czemu nie przychodziłeś?
Nie powiedziałem mu, że nie dopuszczano mię do niego.
— Bóg ulitował się nademną i przyzywa mnie do siebie. Czuję, że śmierć nadchodzi, ale radość mam w duszy i spokój, którego nie zaznałem od tylu lat. Teraz dopiero odważam się kochać i pieścić moje dzieci. Nie uwierzył mi nikt, ani żona, ani sędziowie moi, to też i dzieci nie uwierzą ani dziś, ani w przyszłości. Takie już miłosierdzie Boże nademną.
Nie mógł już mówić, ale jeszcze ściskał gorąco dłoń moją, patrząc na mnie rozpromienionym wzrokiem.
Nie długo trwała nasza rozmowa, którą i tak przerywało ciągłe zaglądanie jego żony, zdążył mi jednak powiedzieć jeszcze jedno.
— A pamiętasz ty, jakem wpadł do ciebie w nocy i prosiłem cię potem, abyś nie zapomniał o tej chwili? A wiesz ty, po co ja wówczas przyszedłem? Chciałem cię zabić.
Wzdrygnąłem się, a on mówił dalej:
— Wyszedłszy wtedy od ciebie, błądziłem po ulicach i pasowałem się z sobą. Nienawidziłem cię wówczas do tego stopnia, że prawie już znieść tego nie mogłem.
Teraz, myślałem, on jeden jest sędzią moim, przez niego nie mogę już uniknąć jutrzejszej męki, bo on wie wszystko. I nie tego się bałem, abyś doniósł o mnie władzom; ta myśl ani na chwilę nie postała mi w głowie, ale czułem, że nie będę ci śmiał w oczy spojrzeć, jeśli zbrodni mej publicznie nie wyznam. I chociażbyś był nawet daleko, to sama myśl, że żyjesz gdzieś i czujesz dla mnie pogardę, stała mi się nieznośną. Znienawidziłem cię, jakbyś ty sam był przyczyną mego nieszczęścia. Wróciłem wtedy do ciebie i, jak pamiętasz, sam usiadłem i tobie siąść kazałem. Na stole twoim leżał kindżał, którym chciałem cię zabić.
Siedzieliśmy tak parę minut obok siebie. Nienawidziłem cię wówczas bez miary i pragnąłem z całych sił zemścić się za moje cierpienia. Ale Bóg poskromił szatana, goszczącego w mojem sercu. Wiedz tedy, że nigdy nie byłeś tak blizki śmierci.
W parę dni potem chory umarł. Pogrzeb jego był wspaniały i całe miasto przeprowadzało go do grobu. Nad trumną wygłoszono pochwalne mowy, ubolewając nad chorobą, która skróciła dni jego. Całe miasto powstało przeciw mnie; oburzenie było tak wielkie, że przestano mnie zupełnie przyjmować. Prawda, że po pewnym czasie ten i ów przypomniał sobie dziwne wyznanie zmarłego i zaczął przypuszczać, że mogło być w niem coś prawdy. Zaczęto mnie znów odwiedzać i badać, ale ja nie powiedziałem słowa, a wkrótce wyjechałem zupełnie.
W pięć miesięcy potem byłem już na drodze, którą mi Pan wskazał w swojem miłosierdziu, a nieszczęsnego, którego cierpień byłem powiernikiem, wspominam po dziś dzień w modlitwach moich.”
Tu kończą się notatki Aloszy z życia starca Zosimy. Następują jeszcze poszczególne wskazówki, dotyczące różnych zagadnień moralnych, cenne rady i napomnienia, które przez długie lata służyć miały Aloszy, jako pokarm duchowy i oparcie w wątpliwych i trudnych chwilach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.