Boży gniew/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


[1]

Wiosna się powoli już obiecywała.
Strzębosz, mając wyruszyć do chorągwi — chciał się przynajmniej z Bianką pożegnać; ale dostać się do niej było trudno, gdyż matka pilnowała okrutnie.
Przez kilka dni chodził do Dominikanów, czatował na drodze, ale spotkać się z nią nie mógł. Około kamienicy stojąc na czatach, w oknie nawet nie spostrzegł nikogo, oprócz starej Bertoni, ale niedarmo czasu tyle strawił na dworze, pomiędzy swawolną młodzieżą, pod okiem dosyć pobłażającego pana.
Zrana więc, posługując królowi, gdy się ubierał — przebąknął, że stara Bertoni bardzo się żaliła i bolała, że możeby N. Pan ją jakim dowodem pamięci chciał pocieszyć.
Król nie był w usposobieniu łagodnem — i zamruczał:
— A tobie co do tego?
Nastąpiło milczenie. Strzębosz się już odzywać nie śmiał, ale Jan Kazimierz — pomyślał o starej słudze. Nie miał teraz nikogo, coby mu od podkanclerzyny przynosił wiadomości. Włoszki użyć nie było można, ale przez nią kogoś wyszukać... do kogoś z fraucymeru dotrzeć.
Król już był całkiem ubrany, gdy się z twarzą nachmurzoną obrócił do Strzębosza:
— Idź-że, powiedz tej starej, aby wieczorem się zgłosiła.
Dyzmie więcej nie było potrzeba.
Porzuciwszy wszystko, pobiegł na rynek. Tym razem tak mu się powiodło, że właśnie powracającą z kościoła spotkał Biankę. Dziewczę się mocno zdziwiło, iż śmiał ją przeprowadzać na górę po wschodach. Towarzyszka stara odpędzić go próżno usiłowała.
— Ja jestem przez króla tu przysłany — odezwał się Strzębosz — więc idę śmiało.
Po wschodach podróż szła nadzwyczaj powolnie. Dyzma się zatrzymywał co chwila, dziewczę niebardzo śpieszyło, stara towarzyszka, pozostawszy na ostatku, wyprzedzić ich ani napędzić nie mogła. Ale wreszcie drzwi się w górze otworzyły... śmieszki na wschodach stały się nieopatrznie zbyt głośnemi — Bertoni wyjrzała w dół i poczęła krzyczeć w niebogłosy.
Strzębosz się jej kłaniał.
— Pięknie pani przyjmuje królewskiego posła! Jestem od samego króla JMci wysłanym do niej.
— Kłamiesz! — zawołała gniewnie Włoszka.
— Mówię świętą prawdę.
Wszedł tymczasem za Bianką na górę Dyzma, ale stara naprzód się zajęła tem, aby córkę uprzątnąć i zamknąć ją na klucz, i dopiero wyszła do niego nadąsana.
— Skaranie Boże z tym natrętem — poczęła, wchodząc — niemiał-by też król kogo innego do mnie wyprawić!
— Z pewnością N. Pan dziesięciu-by miał do wyboru na miejscu mojem — odezwał się Strzębosz — ale widzicie jawnie, że mnie i miłość moję król ma w opiece, dlatego mnie tu zawsze posyła.
Bertoni zagryzła usta.
— Spraw-że swoje poselstwo; ja czasu nie mam — rzekła sucho.
— N. Pan kazał mi powiedzieć, abyś pani dziś wieczorem przyszła na zamek, ale — do nikogo się nie zgłaszała, tylko do mnie, a ja ją wprowadzę.
Starej twarz zczerniała aż z gniewu; mruczała coś, ale tak niewyraźnie, że Strzębosz mógł się tylko dorozumiewać przekleństw. Nie odpowiedziała nic. Czekał.
— Cóż mam odnieść? — zapytał.
Nazżymawszy się długo, Bertoni zwróciła się z miną pogardliwą ku niemu.
— Przyjdę — rzekła — ale waszmość sobie nie pochlebiaj i nie wyobrażaj, żebym ja kiedykolwiek, choćbyś jaką miał protekcyą króla, pozwoliła się zbliżyć do mego dziecka.
Sto razy to słyszałeś ode mnie.
— Tak jest — odparł Strzębosz — słyszałem, słucham, słyszę, i — nie wierzę.
Chciał mówić dłużej, ale Włoszka, do najwyższego stopnia rozdraźniona, rzuciła się ku drzwiom i wyszła, zamykając je za sobą.
Dyzma po chwili wynosić się musiał.
Wieczorem król sam zagadnął o Włoszkę... wprowadził ją Strzębosz. Jan Kazimierz stał zakłopotany.
— Widzisz — rzekł do niej — gotuję się na wielką wojnę. Raz z tem obrzydłem chłopstwem skończyć potrzeba, co przy pomocy Bożej teraz się musi dopełnić. Wkrótce wyciągniemy.
Przeszedł się po izbie parę razy.
— Masz tam kogo znajomego we fraucymerze podkanclerzyny? — zapytał, nagle stając przed starą.
— Ha! jeszcze to nie wywietrzało! — odparła Bertoni.
Król się zmarszczył.
— Nie mów mi o niej lekko — rzekł poważnie — to jest kobieta nieszczęśliwa. Wybrała sobie takiego męża.
— Co jej się bałamucić nie pozwala? — rozśmiała się Włoszka — ale Jan Kazimierz nogą uderzył w podłogę i pogniewał się.
— Nie waż mi się mówić tego!
Włoszka ruszyła ramionami, podparła twarz ręką i stała milcząca.
— Masz kogo znajomego we fraucymerze? — zapytał król.
— Pewnie, że mam — poczęła Bertoni. — Sama pani podkanclerzyna była na mnie łaskawą, kupowała u mnie koronki, jedwabie.
Łagodniejąc, przystąpił Jan Kazimierz do niej.
— Zajdź tam, ale nie ode mnie; nie — dowiedz się: co się tam dzieje? Jak oni z sobą są? Ten gbur jej wszystko naprzekór czyni? ona się zalewa łzami. Dowiedz się... przyjdziesz mi donieść... ale o mnie niéma mowy. Jestem królem i opiekunem, więcej nic — rozumiesz: więcej nic. A sprawisz się źle — nie pokazuj mi się więcej na oczy.
Mówił tak poważnie, stanowczo pokrólewsku, że Włoszka nawykła się z nim bardzo poufale obchodzić — tym razem spokorniała.
Skorzystała tylko z posłuchania, naprzód prosząc, aby jej król Strzębosza nie posyłał nigdy, potem się uskarżając na zaniedbanie i zapomnienie.
— Mam i bez tego dosyć na głowie — odparł król w końcu — nie pora teraz bzdurstwami się zajmować, a ja o wiernych sługach przecie nie zapominam nigdy. Co się tknie Strzębosza, taki on dobry, jak i drugi, a ja go lubię.
Wyrzekłszy to, król odwrócił się.
— Daj mi wiadomość — dokończył jeszcze i, już na Włoszkę nie zważając, przeszedł do karłów którzy się w sąsiednim pokoju, swym zwyczajem, czubili. Jedna z małp na łańcuszku wmieszała się też do domowej wojny i naśladując karłów, po głowie Babę tłukła.
W sam czas je rozerwano.
Trzeciego dnia Bertoni była na zamku i usiłowała przez któregoś innego z dworzan dostać się do króla, ale ci uprzedzeni, pozbywali się jej póty, aż nadszedł Strzębosz.
Z wielką uprzejmością wprowadził ją do garderoby, bo tu król podobne odwiedziny zwykł był przyjmować.
Bertoni zaczęła opowiadać z żywością wielką.
— Dostałam się do pani podkanclerzyny, ale gdyby nie koronki i jedwab’, pewno-by mnie nie dopuścili, taki tam dozór nad wszystkimi, co wchodzą do pałacu. O! nie tak, jak bywało za Kazanowskiego! Naówczas ona tam była panią i królową, a teraz jest niewolnicą. Tak mnie wzięli na spytki, żem myślała, iż się chyba nie dostanę do jejmości. Musiałam się składać koronkami i jedwabiem. Dopiero po wielu ceregielach, z ręki do ręki... doszłam do samej pani. A! jak się ona zmieniła! zmizerniała, zżółkła! oczy zapłakane; ale sobie rady da — bo w niej czuć panią. Jabym też na miejscu męża być nie chciała!
Król poruszył ramionami.
— Musiałam być bardzo ostrożną — mówiła dalej Bertoni — bo to po takich domach nie nowina pode drzwiami słuchanie. Więc dopiero, dobrą chwilę wypatrzywszy, szepnęłam jej, że.... może ja tu od siebie nie przyszłam, że wysoka osoba się mocno o los jej niepokoi... ale, uchowaj Boże o miłości waszej mowy nie było...
Więc się naprzód biedne kobiecisko rozpłakało, ale potem, kiedy to nie zacznie narzekać na ten dzień i godzinę, gdy mu swą rękę dała!
No, ja tam nie wiem, ale oni chyba z sobą żyć nie będą. Ona męztwa nie straciła. Powiada mi potem: mam dwóch braci do mnie przywiązanych; potrzeba będzie: oni mi w pomoc przyjdą. Ja się tak wywłaszczyć i wyzuć nie dam, jak te dwie ofiary, które on zamęczył i odarł, nie! Będę dla niego karą Bożą za wszystkie grzechy jego. Uczynił mnie nieszczęśliwą; ja mu też nie dam spokoju zażyć, bo go nie wart!
Zatrzymała się Włoszka nieco, król słuchał z uwagą wytężoną, a twarz mu się mieniła litością i oburzeniem.
Bertoni ciągnęła dalej:
— Potem, znowu popłakawszy, powiada mi: Tymczasem mój pan mąż złagodniał trochę, ja też nie wydaję wojny. Znowu niby żyjemy w pokoju, choć on nie potrwa. Był nawet tak uprzejmym, iż mi doradzał, abym mu towarzyszyła na wyprawę, ponieważ królowa jmosć także ma podobno jechać.
— To niech i ona jedzie! — przerwał król z widoczną radością — niech jedzie.
— Ona też nie ma nic przeciwko temu, ale powiada, że to podstęp jest i chytrość, że albo nie wierząc jej, chce ciągnąć za sobą, albo cóś zamyśla, czego teraz odgadnąć trudno.
— Obawiać się nie ma czego, znajdzie obrońców — wyrwało się królowi niebacznie. — W podróży, na oczach ludzi nie będzie mógł jej prześladować, folgować musi, sam-by się potępił.
Bertoni mówiła jeszcze:
— Biedna pani! a co tam za dostatki i przepych koło niej! Cóż z tego, gdy wszystko oblane łzami.
Król ręce zacierał.
— Moja Bertoni — rzekł — jeżeliś już raz się tam dostać umiała, a koronki ci otwierają drzwi, jak tylko będzie można dowiedz mi się znowu i przynieś mi wiadomość.
Włoszka głową dała znak, że gotowa jest to uczynić.
— Dobrze, królu mój — odezwała się — ale niechże ja mam co za mój trud, a nie potrzebuję więcej tylko, żebyś mi nie przysyłał tego młokosa swojego dworzanina, bo mi dziecko bałamuci, a ja mu jej nie dam.
Uśmiechnął się król.
— Chłopak uczciwy, przystojny i ja go lubię; co ty masz przeciwko niemu?
— Najpierw, że goły, jak turecki święty — zawołała podraźniona Bertoni — powtóre, że ani domu, ani łomu, nazwisko licho wie jakie, a ja córki nie wydam tylko za senatora.
Król szczerze się śmiać począł.
— Aby tak była z nim szczęśliwą, jak podkanclerzyna z tym gburem!
To rzekłszy i nie przedłużając już rozmowy, wyszedł, a Włoszka miała tę zgryzotę, że Strzębosz ją wyprowadzał aż na dół po wschodach, i choć milczała, rozmową zabawiał.
Przygotowania do podróży były powszechnem zawieszeniem broni. Radziejowski, który na wyprawę tę wiele dla siebie rachował, wybierał się w drogę z wielkim dworem i taborem, a że żona jechała z nim, szły więc najpiękniejsze kolebki, kuchnie, srebra, namioty tureckie, kobierce adziamskie, wszystkie Kazanowskich splendory, na których, niestety, herby tkane nie dozwalały podkanclerzemu ukazywać ich za swoje. Miała wszakże służba nakaz surowy: opony, kobierce i wszystek sprzęt z herbami tak stawić i pokrywać, aby owych godeł nie było widać.
Ponieważ wojewodowie i wojskowi naczelnicy każdej ziemi sami osobiście mieli prowadzić pospolite ruszenia, więc przed samym króla wyjazdem do Lublina, około niego, oprócz pieczętarzów mało kto pozostał. Radziejowski, choć miał rajtaryą do stawienia, zlecił ją pułkownikowi, sam się nie ruszając od dworu i królowej.
Zależało mu na tem bardzo wiele, aby sobie Maryą Ludwikę pozyskać. Chociaż król i królowa teraz wielce byli przykładnem małżeństwem, a Jan Kazimierz pod wpływem wojennego ducha płochości się pozbył na teraz, Radziejowski jednak wiedział, że królowa męża znała i wielkiego affektu dla niego, ani zaufania w nim mieć nie mogła. Na to rachował.
W rozmowach wychwalał on przed nią króla, lecz w sposób zdradziecki, przypinając mu zawsze jakąś łatkę, co gorzej, czyniąc go śmiesznym w jej oczach, o co nie było trudno.
Karły, małpy, zabawki króla, jego powolność dla służby, niestałość umysłu, choć Radziejowski wielbił serce, szlachetność, dobroć, dostarczały treści do przekąsów, a najmniejsza okoliczność, zręcznie wyzyskana, pozostawiała ślad po sobie.
Podkanclerzy szczególniej nalegał na to, choć nie całkiem się niby odkrywając ze swą myślą, iż całe powodzenie wyprawy zależało od Maryi Ludwiki, i dowodził, że król powolnością swą mógł popsuć wszystko, iż ciągle bodźca potrzebował i straży, a nikogo oprócz żony nie słuchał...
Pochlebiało to królowej, która, wierząc w to, iż Radziejowski im i Rzeczypospolitej życzył dobrze wistocie, gotową była się poświęcić i w podróż się wybierała. Chciał, jak powiadał, wziąć z sobą żonę, aby bytność królowej w obozie nie była tak rażącą, na co królowa się godziła, choć, pani podkanclerzyny nie lubiła coraz więcej.
Napozór więc wszystko się inaczej układało, niż było w istocie, a przebiegły intrygant zacierał ręce, obiecując sobie korzystać z zawikłań, i w potrzebie wywołać je, aby potem wystąpić jako pośrednik.
Z królową szło mu stosunkowo pomyślnie, ale z królem, który nie umiał udawać i zdradził się, Radziejowski rady sobie dać nie mógł. Wciskał się do niego, nachodził, przesiadywał, narzucał, służył nie mogąc w żaden sposób chłodu i wstrętu jawnego przełamać.
Król był zmuszonym go przyjmować i słuchać, ale czynił to z tak wyraźną odrazą, iż podkanclerzy, płaszczący się, zabiegający w końcu znienawidził go, nie mogąc oszukać.
Nie dawał jednak za wygraną.
— Czekaj — mówił w duchu — będziesz ty mnie potrzebował, zmuszę cię, że się staniesz słodkim, ale wówczas ja będę drogim i za lada co nie dam się kupić.
Oplątać króla, wprawić go w kłopot, przymnożyć mu troski, było całem staraniem podkanclerzego.
Poza oczyma nie wahał się wyśmiewać go i każdą jego czynność przedstawiać albo jako śmieszną, albo jako podyktowaną mu przez królowę.
Właśnie w tej chwili, która w ciągu całego panowania, a może i życia, Jana Kazimierza jest najjaśniejszą, gdy on wistocie duchem się umiał podnieść i dłużej utrzymywać na tej wyżynie, niż kiedykolwiek, podkanclerzy go zmniejszał w oczach ludzi i zaufanie ich mu odejmował.
Stosunek ich był wielce osobliwy. Podkanclerzy zwykle, rozmówiwszy się z królową wprzódy, szedł na pokoje do Jana Kazimierza, a jako pieczętarz miał sobie zawsze otwarte podwoje.
Król, już słysząc go nadchodzącego, zasępiał się, krzywił i ustawiał tak, aby się albo kim od niego zasłonił, albo jakiemś zajęciem uwolnił od rozmowy.
Naówczas rozpoczynała się formalna gra między nimi.
Z bezwstydnością i natarczywością cyniczną, jeżeli król zwrócił się nalewo, podkanclerzy przechodził nalewo, gdy król przeszedł wprawo, zabiegał z prawej.
Król mówił do kogo innego, na niego nie patrząc, on odpowiadał głośno, głuszył zapytanego i nie dawał się zbyć milczeniem. Niekiedy tak z pokoju do pokoju ścigał swą ofiarę i doprowadzał do najwyższego stopnia zniecierpliwienia.
Często, aby się go pozbyć, Jan Kazimierz na żądanie jego przystawał, dawał mu co chciał.
Radziejowskiego razem bawiło to i złościło, że pokonać nie mógł wstrętu i uprzedzenia. Widział na drugich, że król powolny dawał się skłonić im do życzliwszego usposobienia, względem niego zaś codzień był wyraźniej niechętnym, mścił się dokuczliwością swoją.
W ostatnich czasach, on, co nigdy z królem o żonie swej nie mawiał, i w rozmowie o niej nie wspominał, umyślnie dla wypróbowania coś o niej napomknął. Jan Kazimierz nie usłyszał.
— Muszę się w. król. mości pochwalić — rzekł jednego dnia — z moją miłościwą panią małżonką, do zbytku przez nieboszczyka pieszczoną, miałem srogie utarczki i przejścia, ale wszystko się szczęśliwie jakoś ukończyło pożądaną zgodą. Jejmość będzie królowej pani towarzyszyła zapewne w podróży.
Milcząc, król spojrzał.
— Trzecią żonę mam — dodał żartobliwie podkanclerzy — expertus sum, jak z niewiastami postępować potrzeba... pochlebiam też sobie, iż pani podkanclerzyny affekt pozyskam, choć przyznam się, niemało to trudu kosztowało.
Ani słówkiem nie chciał król na to zwierzenie się odpowiedzieć, ale Radziejowski niezrażony mówił dalej:
— Byłem zmuszony pewne wpływy, których się łatwo było domyśleć, i pewne stosunki pozrywać. Są ludzie, co małżeństwa różnić mają sobie za zabawkę. Moja Elżunia miała przyjaciół i pochlebców do zbytku; zwolna ich poodsuwałem i oddalę.. Teraz do niej nikt bez mej wiedzy przystępu nie ma.
Przybycie kanclerza, szczęściem przerwało dalsze wynurzenia, które królowi wielką przykrość czyniły. Radziejowski wobec poważnej osoby duchownej zamilknąć musiał i począł biskupowi dworować.
Tego rodzaju dokuczliwe napaści powtarzały się niemal codzień, a król nie miał sposobu zamknięcia się przed niemi. Radziejowski często przychodził, jako posłany przez królową, a wówczas jeszcze był zuchwalszym, bo się wciskał aż do sypialni. Dworzanie wszyscy doskonale znali ten stosunek i pomagali panu swemu do pozbywania się podkanclerzego, lecz jego zuchwalstwo przechodziło wszelkie granice.
Spróbował Radziejowski na niechęć N. Pana ku sobie żalić się przed królową, która wspomniała o tem mężowi.
Jan Kazimierz, co mu się względem żony rzadko trafiało, zżymał się.
— Ale czegóż ten człowiek chce ode mnie? — zawołał. — Dałem mu pieczęć, do której godniejszych było siła, ma starostw dosyć, ożenił się bogato: niechże siedzi spokojnie. Że ja jego konwersacyi i towarzystwa nie lubię, tego nie taję.
— Jest to przecie człowiek — wtrąciła królowa — który i wielce pożytecznym być może i bardzo szkodliwym być potrafi. Lepiej go mieć z sobą, niż przeciwko sobie.
— Jabym wolał — odparł żywo król — ani za ani przeciw go nie znać, bo mi wstrętliwym jest. Powiadają o naszym protoplaście Jagielle, że odoru jabłek znieść nie mógł; otóż ja tak samo, odoru tego podkanclerzego nie znoszę.
Uśmiechnęła się królowa.
— Niezapominajcie, że królem jesteście — rzekła — wkłada to obowiązki. Wszak my obcować musimy ciągle z ludźmi nieznośnymi.
Król mocno westchnął, ale dla odwrócenia rozmowy, począł mówić o obrazie chełmskim, o ślubie uczynionym do Częstochowy, o przepysznym ołtarzu hebanowym ze srebrem, który tam fundował Ossoliński, o obrazach cudownych w Bełzie, w Czerwieńsku; w innych miejscach. Chełmski obraz miał być zabranym do obozu i towarzyszyć w ciągu wyprawy.
Królowa milczała, odezwała się potem o swych francuzkich zakonnikach, które osiedlała w Warszawie, o ks. de Fleury, spowiedniku swym, o wyjeździe i wielkiej ochocie towarzyszenia mężowi, i tak ten nieszczęśliwy podkanclerzy został zapomnianym.
Nazajutrz król, który dla żony był nadzwyczaj powolnym, starał się podkanclerzemu okazać nieco względniejszym, przemówił kilka słów, dał mu coś sobie opowiedzieć, nie unikał go.
Radziejowski natychmiast się dorozumiał wpływu pani — i mocno był tem uradowany, ale względem króla nie zmienił postępowania.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak numeru rozdziału, winno być VII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.