Boży gniew/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Marya Ludwika, która przestrzegała na dworze karności i porządku, o które król często wcale się nie troszczył, wystąpiła tak gwałtownie przeciwko Tyzenhauzowi, gdy król przyszedł do niej, tak się przeciwko młokosowi burzyła i odgrażała, że Jan Kazimierz, ani się za nim przemówić ośmielił, tembardziej, że po części sam był powodem tego zajścia, posyłając młokosa do podkanclerzyny.
Wina zresztą pokojowca była jawną i wielką, bo na zamku pod bokiem króla, napaść senatora, w sądach marszałkowskich mogło być surowo karanem... Nabite pistolety pogorszały sprawę.
Jan Kazimierz, faworyta ratując od sądu i kary rozgłośnej, natychmiast oświadczył, że go precz wypędzi i trzymać przy sobie nie będzie. Zgryziony tem, gniewny na Radziejowskiego, nie zabawiwszy u żony, król natychmiast poszedł do swych apartamentów i Tyzenhauza wołać kazał. Z kolei czterech za nim pacholików wyprawił. Stał, czekając na przyjście jego i szarpiąc koronkowe rękawki, gdy z miną nie zbyt przestraszoną, ani pokorną, ukazał się w progu winowajca, śmiało królowi patrząc w oczy.
— Cóżeś to zbroił? — zawołał król przystępując bliżej do niego. — Oszalałeś, czy co? Z pistoletami na zamku napadać dygnitarza? To gardłowa sprawa?
— N. Panie — począł spokojnie Tyzenhauz. — Podkanclerzy mi w sposób obelżywy, przez sługę, wypowiedział dom swój. Chodziłem do pani podkanclerzyny niezawsze z własnej woli, byłem posyłany...
Tupiąc nogą król nakazał mu milczenie.
— Nie masz się czem tłómaczyć — zawołał — popełniłeś kryminał! Tak! kryminał. Królowa jmość jest tak zagniewana, że gotowa sądzić na gardło. Choć mam litość, nie mogę cię ratować inaczej: natychmiast mi się wynoś z zamku, niepokazuj się więcej na oczy i wypędzam cię! rozumiesz.
Tyzenhauz, nieulękniony patrzył mówiącemu w oczy.
— N. Panie! — począł.
— Milcz! Nic nie pomoże! — przerwał król. — Za godzinę żeby mi cię tu nie było.
To mówiąc, Jan Kazimierz obejrzał się niespokojnie dokoła. Szybko przystąpił do Tyzenhauza i szepnął:
— Postaraj się, aby kto za tobą do królowej instancyonował. Ja nie wiem... Radziwiłł... albo... musisz przeprosić...
Ręce szeroko rozłożywszy, król pochylił głowę, dając poznać, że on nic więcej uczynić nie może...
Tyzenhauz pomimo to podziękował mu za łaskę, pocałował w rękę i wyniósł się daleko spokojniejszy, niż się wydawało, gdyż przed towarzyszami musiał rozpaczać.
Był pewnym, że król, który go lubił, potrzebował i nawykł do niego, znajdzie sposób poratowania z tej toni.
Wistocie Jan Kazimierz poufnie zaraz szepnął kanclerzowi Radziwiłłowi, aby tego biednego wartogłowa Tyzenhauza tłumaczył przed królową i prosił dla niego o przebaczenie. Kanclerz też przy pierwszej zręczności wystąpił z tem, ale Marya Ludwika nie dała nawet mówić o nim. Nie o Radziejowskiego jej szło, ale o ład na zamku i rozprzężenie.
Po Radziwille wystąpił za Tyzenhauzem Wołłowicz, równie bezskutecznie, potem powrócił ks. Albrecht zaręczając, że młodzieniec był skruszony, że postępku swego nierozważnego popełnionego w pierwszym impecie wielce żałował, a rodzina była losem jego boleśnie dotknięta.
A że kanclerz zarazem traktował przy tem z królową o starostwo dla protegowanego, za które 30.000 obiecywał — i Tyzenhauza ciągle do sprawy o tenuty mieszał — zdawało mu się, że Marya Ludwika w końcu nieco złagodniała...
Tyzenhauzowi zaś polecono, aby przyprowadzony na pokoje do królowej przez kanclerza, upadł jej do nóg, upokorzył się i o przebaczenie prosił. Stało się tak: Marya Ludwika uległa naleganiom, tylko król wcale się do tego nie mieszał... Udawał nawet w początku, że dawnego pokojowca znać ani widzieć nie chce, drożył się także z przypuszczeniem go do łaski swej — ale w końcu, po upływie dni kilkunastu... Tyzenhauz znowu począł dawne pełnić obowiązki.
Rozumie się, iż nic nie miał pilniejszego nad to, aby się za pierwszą bytnością na zamku podkanclerzego oczom jego nastręczyć.
Radziejowski uczuł to mocno, ale — jak nieraz w życiu, gdy go co nieprzyjemnego spotykało, umiał oślepnąć, ogłuchnąć i udać, że o niczem nie wie...
Królowej ani wspomniał o tem, ani pytał... Wygrywał zawsze, iż się królewskiego posła z domu pozbył, który mu żonę buntował, był bowiem pewnym, że Jan Kazimierz ją ośmielał do oporu...
Tymczasem nawet złagodniał dla jejmości, unikając tego co ją drażnić mogło i wyjednał zawieszenie broni...
Małżonkowie z niechęcią i nieufnością spoglądali na siebie wzajemnie, w domu dwór się podzielił na dwa obozy, ale do wybuchów i sporów jawnych nie przychodziło.
Ważniejsze daleko sprawy zaprzątały umysły. Kozactwo, złamawszy traktat, podniosło bunt znowu, król razem z królową pracowali nad tem, ażeby przeciwko niemu tak potężną wystawić siłę, któraby niewątpliwem czyniła zwycięztwo.
Król podbudzony, sam też coraz się zagrzewając do rycerskiego ducha — był pełen zapału i gorliwości.
Zmiana nowa doszła w nim na dobre: z obojętności i ostygnienia po zborowskich traktatach, wracał do ufności w siebie, w rzeczpospolitą i pomoc Bożą. Po wielu innych cudownych obrazach, u których szukał opieki, — szczególne teraz nabożeństwo i ufność obudzała N. Panna Chełmska, którą miano do obozu sprowadzić.
Gotowało się wszystko przepotężnie na wojnę, królowa nigdy czynniejszą, więcej ożywioną i zajętą nią nie była niż teraz. — Wiedziała, że Jan Kazimierz potrzebował być podbudzanym i posiłkowanym; sama więc i wszyscy których miała na rozkazy — króla zachęcali do wojny, która nieochybny tryumf sprowadzić miała...
Siły zbierały się wielkie pod wodzą króla mające się zgromadzić oprócz wojsk komputowych. Senatorowie, magnaci, biskupi, można szlachta ofiarowała po kilkaset ludzi.
Obietnice regestrowały się już tak wielkie jak nigdy, całe pułki, oddziały, po sto, po dwieście kopijników, dragonii; ussaryi, piechoty, które senatorowie wystawić mieli. Jedni się wysadzali nad drugich już liczbą, już uzbrojeniem i doborem ludzi.
Króla też to rozgrzewało, iż stanie na czele takiego wojska, jakiego od niepamiętnych czasów rzeczpospolita nie miała... Wszyscy go o tem zapewniali. Odżył pod tem, w razie nieco spoważniał, uczuł się człowiekiem nowym i godność swą nosił surowiej się oglądając na wszystko...
Radziejowskiemu, który równie króla niecierpiał, jak był przez niego znienawidzonym, — a między nim i Maryą Ludwiką usiłował siać niezgodę, aby z niej potem korzystać — nie było to na rękę, ale tymczasowo chcąc Jana Kazimierza sobie zjednać i on kilkaset dobornej rajteryi obiecywał wyprowadzić w pole...
Królowi przy tem jego surowszem usposobieniu, narażać się teraz nie było bezpiecznie. Najlepszym dowodem tego byli ulubieni mu Radziwiłłowie i Lubomirscy, którzy nagle niemal wpadli w niełaskę. Jan Kazimierz — chciał okazać, że nikomu samowoli nie przebaczy.
Brat kanclerzyny Radziwiłłowej marszałek koronny Jerzy Lubomirski trzymał żupę solną, o którą z rzeczpospolitą miał sprawę. Naznaczoną została kommissya, w której zasiadał instygator koronny Żydkiewicz...
Ten, gdy w ciągu sprawy ostro się przeciwko marszałkowi wyrażać zaczął, zniecierpliwiony Lubomirski obuszkiem go w głowę uderzył...
Skarga doszła do króla, jako obraza majestatu sądu, przez niego naznaczonego. Jan Kazimierz, pomimo życzliwości dla Lubomirskich tak mocno uczuł tę zniewagę, iż ją porównał do porwania się Piekarskiego na ojca swego Zygmunta. Gniew króla był tak wielki, że zakazał Marszałkowi na oczy się sobie pokazywać na zamku w Warszawie, a później w obozie. Zagrożono nawet, iż król złożenia laski żądać będzie...
Wielką tę surowość nie czemu innemu przypisać było można, tylko temu usposobieniu króla, pragnącego majestatu powagę utrzymać, podnieść się — i stać godnym bohaterstwa, którego się dobić obiecywał sobie.
Lubomirscy i Radziwiłłowie rzucili się naturalnie do królowej o pośrednictwo, a Marya Ludwika rada była zawsze okazać moc swoję, nie odepchnęła więc ich. Do charakterystyki wieku należy, że instygator Żydkiewicz dał się później pieniężnym datkiem zagodzić!
Epizod ten wśród rosnącego wojennego gwaru przeszedł prawie niepostrzeżony. Chmielnicki już z kozactwem plądrował na Wołyniu, Kalinowski hetman naglił o posiłki; wysyłano wieści i mandaty po województwach, aby się przygotowane pułki conajprędzej ściągały.
Strzębosz też wedle umowy chciał do wuja pod Lublin pośpieszyć, poprosił u króla o pozwolenie, ale Jan Kazimierz właśnie dopełniając chorągiew swoję ze czterechset dworzan złożoną, wypuścić go nie chciał. Musiał więc tymczasem pozostać, nimby się później do Xięzkiego mógł przesadzić. Spodziewał się tego dokonać w zamian za siebie podstawiając innego, gdyż do królewskiej chorągwi chętnie się cisnęła młodzież.
Ruch w stolicy, na zamku, po całym kraju był ogromny. Przy ówczesnym sposobie ekwipowania się i wojowania niemałą było rzeczą z niczego stworzyć chorągiew i wyciągnąć z nią w pole. Śmiało powiedzieć można, iż za stu dragonami, tyleż, conajmniej wozów, czeladzi i ciurów się wlokło. Kopijnicy swych ciężkich i kosztownych kopii nie wieźli inaczej, jak na wozach, a zamożniejszy szlachcic i starszyzna wojskowa jednym się nie obchodziła. Tabory więc niemal czasem bywały liczniejsze, niż wojsko same — a owe czeladzie, jak pod Zborowem, obrusy i prześcieradła na żerdziach poczepiawszy zamiast chorągwi, występowały przeciwko nieprzyjacielowi i biły się mężnie.
Największa swoboda w znaczniejszej części tych pułków panowała w uzbrojeniu i stroju — z wyjątkiem tylko tego oręża, który, jak u kopijników stanowił właściwość jego. Sadzono się i tu na okazanie przepychu i dostatku. Stalowe pancerze pozłacano, oręż musiał być conajprzedniejszy, głównia damasceńska, a koni taki dostatek, aby ich w żadnym razie ani pod wozy, ani do wierzchu nie zabrakło.
Dostatniejszy, pan rotmistrz lub chorąży, nie wyruszył z domu bez trzech wozów dobrze naładowanych, bez kilku luźnych koni, pachołków do nich i posługi. Jeden wóz musiał być żywnością dla ludzi i koni napełniony, drugi orężem zapaśnym, siodłami, terlicami, kulbakami, i rzędami a dekami dla koni, trzeci szatami pańskiemi, barwą świąteczną czeladzi, a i o namiocie nie trzeba zapominać, bo rzadko kto go nie wiózł z sobą. Wielu też i sreberka i cyny trochę zabierało.
Pośledniejszym od drugich nikt się nie chciał okazać, więc ktoby się bez wielu tych rzeczy mógł obejść łacno, ciągnął je z sobą, aby się pochwalić niemi.
Strzęboszowi, gdy się przyszło do ciągnienia sposobić jako drudzy, spostrzegł dopiero, że cokolwiek sobie uzbierał i miał, wszystko na to wydać przyjdzie, a na żołd czekać potem długo. Nie spieszył już więc z pomiędzy dworzan, znajomych i towarzyszów do obcych.
Rzadko też kiedy na wojnę się z taką okazałością gotowano, jak na tę, chociaż pocichu przypominali drudzy Piławiecką i ogromne dostatki zmarnowane, które się w ręce Kozakom i Tatarom dostały. Nie pomogło to smutne doświadczenie — znaczniejsi panowie ciągnęli tłumno a dwornie.
Tak wszyscy pewnemi się zdawali zwycięztwa, iż królowa sama nawet chciała towarzyszyć mężowi, a Radziejowski nie bez pewnej rachuby podszepnął sam żonie, iż ona także jechać z nim mogła, na co się pani podkanclerzyna w początku z ochotą godziła.
W postępowaniu jego, na oko niezrozumiałym, było mnóztwo zasnutych sieci, pozadzierzganych węzłów, przygotowanych środków na przypadek wszelki do odegrania roli — któraby mu wpływ i zysk zapewniła.
Z jednej strony usiłował sobie zyskać królową, zwolna i ostrożnie w oczach jej męża poniżając, a ją podnosząc; z drugiej gotów był przez żonę króla sobie zjednać, posądzając go o wielką słabość dla niej.
Wszystkie te pozaczynane intrygi niebardzo mu się dotąd powodziły. Królowa wprawdzie słuchała, przypuszczała go chętnie, posługiwała się nim — ale nazbyt rozumną była, aby nie czuć w tem fałszu i nie przeniknąć intrygi.
Król, mniej znający się na ludziach, pobłażliwszy, łatwiej uraz zapominający — tolerował podkanclerzego, ale instynktowo cierpieć go nie mógł i zbliżyć się do siebie nie dawał zbytnio, co Radziejowskiego niecierpliwiło, bo znał Jana Kazimierza dla innych pobłażliwym.
Im się on bardziej nabijał tem Jan Kazimierz wstręt mu okazywał dobitniej.
Żona znosiła go, a dla spokoju w domu wiele przebaczała, ale znała go już nadto, aby się łudzić, że z nim kiedy szczęśliwą być może. Jawnem było teraz, że godził tak na jej fortunę, jak na te, które po dwóch pierwszych żonach zagarnął.
Przyjaciół, na których-by mógł rachować, nie liczył wielu — zato pozyskiwanych kubkiem i papką wesołych towarzyszów znajdował wszędzie i tymi się posługiwał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.