Boży gniew/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Przez cały ciąg tej wyprawy, która zaprowadziła Jana Kazimierza pod Zborów i zamknięta została sławnym owym traktatem, królowa Marya Ludwika z gorączkową ciekawością chwytała nowiny, które jej codzień niemal przynoszono. Wszyscy ci, co się jej zalecić chcieli, a mało było, coby nie pragnęli mieć u niej łaski, bo wiedziano, że była wszechmocną; polowali na wiadomości, rozstawiali konie, posyłali najsprawniejszych ludzi, aby co najrychlej królowej dostarczyć wieści... Marya Ludwika czuła to, iż pierwszy krok w pole, z wojskiem, na czele rycerstwa o przyszłości króla stanowił, a gdyby raz bohaterem się stał, jużby mu łatwo było się nim utrzymać.
Drżała więc i modliła się.
Ze stołu jej nie schodziła mapa tych krajów, które król z wojskiem zajmował; sekretarz Des Noyers wyszukiwał starych ludzi, którzy bywali na kresach, na Rusi i coś do obrazu ich dostarczyć mogli.
Trwoga ogarniała ją szczególniej, gdy zewsząd skargi nadchodzić zaczęły o opieszałem ciągnięciu pospolitego ruszenia, z którego się naśmiewano. Straszono imieniem jego Kozactwo, ale pocichu szeptano, iż nic na nie rachować nie było można.
Wyprawiała więc królowa listy do Ossolińskiego, do dowódzców, do króla, a podczas i ludzi, którzy oddziały wojsk ociągające się popychać mieli i napędzać...
Po kościołach odprawiano nabożeństwa; duchowni przynosili wróżby i przeczucia, dwór sny swoje o królu, astrologowie obrachunki konjunktur na niebie.
Des Noyers szczególniej, po uszy w astrologicznych rachubach, dostarczał królowej wróżb, jak najpomyślniejsze obiecujących skutki tej wojny, która miała się wiekopomnym zamknąć pokojem.
Królowa wiedziała bardzo dobrze, iż z męża bohatera nie uczyni, ale napatrzyła się w ciągu życia tylu mężów sławnych, co sławę zawdzięczali przypadkom, iż sztuczne stworzenie jej dla Jana Kazimierza nie wydało się niepodobieństwem...
Długo jednak tym nadziejom i oczekiwaniom Maryi Ludwiki nie odpowiadały wypadki, o których się dowiadywała.
Opieszale jakoś śpieszono na odsiecz Zbarażowi, a ruszenie się nie poruszało. Siły, z któremi zmuszony był Jan Kazimierz iść pod Zborów nie starczyły do takiego pogromu, jakiego pragnęła i spodziewała się królowa.
O pierwszych utarczkach nie dano znać jej, a po nich tak rychło nastąpiło z Hanem porozumienie, iż królowa razem odebrała uwiadomienie o gotujących się traktatach i o bitwach, które nawet w najpochlebniejszych występując barwach, budziły jeszcze więcej troski, niż pociechy przynosiły.
List, który zwiastował, że Hana odciągnąć Ossoliński potrafił od Kozaków, okrzykiem zwycięztwa powitała królowa.
Un coup de maître! — zawołała, chlubiąc się nim przed ks. de Fleury.
Niespokojna, zniecierpliwiona, oczekiwała potem następstw układów, ale wiadomość o nich się spóźniła, a gdy naostatek nadeszła, w wyrazach ogólnych sławiąca kanclerza dzieło, Marya Ludwika zachmurzyła się...
Krótko napomknięte warunki dawały jej ocenić ten traktat, który miał pozór zwycięztwa, ale był wistocie hańbą. Spłakała się potajemnie, nie pozostawało nic teraz nad sławienie układów wynoszenie ich, aby ludzie się nie dopatrzyli, jak sromotnemi były.
Wynoszono więc kanclerza... i króla razem.., ale w duszy Marya Ludwika bolała nad takim obrotem rzeczy, który skazywał króla na dawną jego rolę: człowieka bez charakteru i siły.
Postarano się na zamku, ażeby ta noc, w której w istocie Jan Kazimierz dał dowód, że w nim duch jeszcze mieszkał rycerski, choć stłumiony, w opisach i listach wystąpiła z wielkim blaskiem.
Król jeszcze nie doszedł z powrotem do Lwowa, gdy w Warszawie na Ossolińskiego drapieżne pokazały się paskwillusze. Przyniesiono na zamek ową parodyą traktatów, która krążyła po Lwowie. Kazano ją niszczyć...
Z Warszawy list zalecił królowi, aby się przebrał w strój polski... Staraniem Maryi Ludwiki gotowano kanclerzowi i królowi świetne przyjęcie, zawczasu podnosząc ich zasługi; ale przeciwko temu prądowi z góry, silniejszy daleko z dołu parł, w którym męczenników zbarazkich sławiono, a zborowskich polityków wyśmiewano.
Królowa się wkrótce przekonała, że bezpieczniej było daleko nie podnosić do zbytku zasługi, aby nie wywołać zajadłego szyderstwa...
Z listów męża przekonywała się, że zaspokojony zupełnie tem, co mu się zdobyć udało, dosyć obojętnie patrzył na laury i tryumfy. Tęsknił już za spokojem, za łowami i za karłami swymi, — któż wie? czasem może za królową i za pięknemi paniami, które go zawsze obchodziły żywo.
Potrzeba jakaś pilna zmusiła Jana Kazimierza przodem do Warszawy wysłać Strzębosza, który z wielką radością podjął się biedz do stolicy. Wiózł on listy do królowej, lecz ułożył sobie, iż skorzysta ze zręczności i dobije się do pięknej Bianki.
Strzębosz nie był rad z siebie, ani z króla i wyprawy. Milczał i bronił pana, ale, bolał w duszy, bo wojnę tę wcale sobie wyobrażał inaczej. Spodziewał w niej wsławić, urosnąć, z dworaka przeistoczyć na rycerza, wszystko to się nie powiodło.
Nastręczał się napróżno, ofiarował i nabijał, wysłano go gdzieindziej, tak, że i prochu mało powąchał i u króla sobie innej sławy nie pozyskał, oprócz sprawnego dworaka. Wracał do Warszawy takim, jakim z niej wyjeżdżał...
Wszystkie te myśli czarne jednak rozbiły się i uleciały, gdy dojeżdżając do miasta, ujrzał wieżyczki zamkowe, czarne mury kościoła Ś-go Jana, kochaną Wisłę — i w oddechu poczuł to powietrze, którego mu wszędzie brakło.
Zaledwie zsiadł na podwórzu, nie mając się czasu ogarnąć, Strzębosz odebrał rozkaz od panny Langéron, która go oknem pierwsza zobaczyła i poznała, aby, jak stał, do królowej pośpieszył.
Musiał więc być posłusznym...
Oczekiwała na niego już pani i, listy odebrawszy, poszła do okna natychmiast, aby na nie rzucić okiem.
Strzębosz zdala spostrzegł, jak się jej brwi ściągały, usta ścisnęły, jak ręce drżały, gdy przewracała zapisane szerokim króla charakterem kartki. Ścisnęła je potem żywo i podeszła do posłańca.
Dyzma źle bardzo mówił po francuzku i po kilku słowach dostał grzeczną odprawę...
Zaledwie był za progiem, gdy go dworzanie obiegli... i nie dając tchnąć, poprowadzili do izdebki, w której chciał się przebrać i spocząć.
Okazało się to niepodobieństwem. Z własnej ciekawości i wysłani przez królową osaczyli go tak przyjaciele, znajomi, towarzysze, że o spoczynku ani mógł myśleć. Nakarmiono go i napojono, ale za to zarzucono pytań tysiącem...
Dyzma sławił pana i wynosił wszystkich, co mu towarzyszyli, nie zapominając o sobie, lecz poczuł w zadawanych mu pytaniach, postrzegł w uśmieszkach dwuznacznych, że i tu już na zamku w wielkie czyny i wielką wiktoryą niezupełnie wierzono.
Musiał więc powtórzyć to, co już na swe uszy od partyzantów i obrońców kanclerza i króla słyszał (co później sam Ossoliński na sejmie głosił), że zwycięstwo pod Zborowem odniesione daleko było większem i chlubniejszem, niż sławiona owa Chocimska Wiktorya za Zygmunta III.
Wszyscy mu się w oczy rozśmieli. Zarumienił się i zamilkł....
Chciano owe mężne potykanie się pod Zborowem podnieść do wysokości, na której utrzymać się nie mogło, a przesadą umniejszono je tylko.
Kury piały, gdy Dyzma w końcu padł na łóżko, i usnął tak dobrze, iż się dopiero nazajutrz około południa obudził.
Nie wiodło mu się widocznie, bo zaspał najlepszą godzinę, gdy swoję ukochaną mógł albo w kościele lub z kościoła powracającą napotkać. Musiał więc innego szukać sposobu wtargnięcia do domu Bertoniowej.
Wymuskawszy się trochę, nad wieczór dopiero skierował się na Stare Miasto. Zdało mu się, iż śmiało nadużyć może królewskiego imienia, gdyż Jan Kazimierz w sprawach miłostek dworzan swoich był wielce pobłażającym i, wytargawszy za uszy... przebaczał.
Wprost więc i śmiało wszedł do domu, w którego oknach napróżno znajomej szukał twarzyczki. Bertoni mu zakazała wprawdzie pokazywać się przed swem obliczem, lecz Strzębosz szedł ze zmyślonem od króla pozdrowieniem... rachował więc, że go wypędzić nie może.
Zuchwale wtargnął do przedpokoju i już miał wejść do bawialni, gdy drzwi się otworzyły i stara, zawsze klejnotami okryta, malowana Włoszka, powitała go — krzykiem.
— Przybywam wprost z obozu — odezwał się, nie dając jej przemówić, Strzębosz. — Król jmość kazał mi pokłonić się wpani i pannie Biance. Więc choć zakazano mi tu się pokazywać, rozkaz pana więcej waży nad wszystko...
Bertoni stała z usty otwartemi. Wiedziała bardzo dobrze, iż Dyzma kłamał, ale ciekawość ją piekła... Radaby była się cóś dowiedzieć, a Strzębosza... nienawidziła. Stała więc w niepewności, co pocznie.
Wprowadzić go i dać mu widzieć Biankę, nie chciała za nic w świecie...
Dyzma się tymczasem zbliżał, jakby ją chciał zmusić go do wprowadzenia wewnątrz... dalej.
Bertoni drzwi sobą zapierała.
— A! to piękna wistocie gościnność — odezwał się Strzębosz — królewskiego posła w antykamerze trzymać i progu mu nie dać przestąpić!
Włoszka się rozgniewała.
— Cóżeś mi to przyniósł od króla? — zapytała.
— Pozdrowienie prześliczne — rzekł Dyzma — i to zapewnienie, że z powrotem do Warszawy król gościńca przywiezie.
Bertoni pokręciła głową.
— A więc poselstwo sprawione, — odezwała się. — Ruszaj waszmość zkąd przyszedłeś, kłaniaj się królowi jm. i bywaj mi zdrów.
Stał nieporuszony Strzębosz. Po za starą Włoszką, przez na wpół otwarte drzwi ukazała mu się uśmiechnięta twarzyczka. Witała go figlarnym wyrazem.
— Nie będę więc miał szczęścia nawet pozdrowić od króla panny Bianki? — odezwał się dworak. — Król jm., wyraźnie mi zalecił, abym sam dopełnił poselstwa.
Zza ramion matki Bianka, nie mogąc śmiechu wstrzymać, parsknęła. Bertoni zwróciła się ku niej z gniewem, chcąc zmusić, aby odeszła; kilka kroków zrobiła idąc za nią, a tymczasem Strzębosz wśliznął się i stał już w środku pokoju.
— Mam od króla dla panny Bianki pozdrowienie — rzekł zbliżając się wesoło, a wcale nie zważając na rozpaczliwe ruchy Włoszki. — Król, okryty laurami, powraca... Pan Bóg poszczęścił orężowi jego... Tatarzy sami przyszli na kolanach prosić o pokój, a Chmiel nogi jego całował.
Bertoni, słuchając, mimowoli zapomniała o tem, że Strzębosz gwałtem się tu dostał... Bianka zaś wcale nie zdawała się na gniew matki zważać, i śmiało na niego patrzyła, zalotnie mu się uśmiechając.
— Kiedyż nasz król powraca? — zapytało dziewczę.
— Wprędce bardzo — rzekł Dyzma — po trudach potrzebuje odpoczynku.
Rozmowa zdawała się chcieć przedłużać, lecz Włoszkę gniew nanowo wybuchający ogarnął. Nie zwracając się już do gościa, chwyciła córkę za ramiona i popędziła ją, śmiejącą się, i opierającą potrosze, do drugich drzwi, które za nią na klucz zamknęła.
Strzębosz patrzał na to wzdychając... Włoszka powróciła ku niemu wzburzona.
— Widziałeś? — poczęła żywo. — Otóż pamiętaj sobie to, że gdybyś nie wiem jakich podstępów zażywał, wkradał mi się, narzucał, a nawet króla miał za sobą, nigdy ci do mojego dziecka zbliżyć się nie dam. Wysokie progi na twoje nogi. To senatorski kąsek! Rozumiesz!
— Doskonale — odparł Dyzma — ale ja jestem desperat taki, że nawet senatorem zostać nie wydaje mi się niepodobieństwem: więc i do panny Bianki się zbliżyć też nie widzę niemożności.
— Czekajże, nim przyjdziesz znowu do mnie, aż senatorem zostaniesz! — zawołała, zachodząc mu drogę i ku wyjściu go napędzając Włoszka. — Jeżeli ta stara pomarszczona Francuzica Langéron wychodzi za Kasztelana Płockiego, — rozumiesz? to za kogóż powinna młoda, piękna, no — i nie bez grosza pod poduszką — wyjść Bianka! A cóż ty jesteś przeciw niej? I sądzisz, że ja ci pozwolę się tu kręcić, aby ludzie Bóg wie co myśleli?
— Co się tyczy panny Langéron — odparł Strzębosz poważnie — święta prawda, że pomarszczona jest i nie pierwszej świeżości, ale królowa jej miejsce matki przy weselu zastąpi i Kasztelania Płocka rychło się w województwo jakie z dobrem starostwem zamieni. Przez to się i marszczki wygładzą!
— A ty myślisz — zakrzyknęła gwałtownie Bertoni — że ja u mojego króla dla męża Bianki nie wyrobię też starostwa?
Dyzma wąsa począł kręcić.
— Mówmyż już otwarcie — dodał z uśmiechem. — Król ani krzeseł ani starostw nie rozdaje. Zbył się kłopotu tego, zdając to na królową jejmość. Mówię, kłopotu, bo gdy wakans najmniejszy się objawi, dziesięciu pretendentów do niego, a dziewięciu potem wrogów, gdy tylko jednemu gęba się zatka. Król więc, choć bardzo pani Bertoni sprzyja, to, wiadomo, nie da nic, bo nic do rozdawania nie ma. Na to nie rachujcie. Żeby zaś królowa jmość miała pannę Biankę wyposażać? hm! o tem ja wątpię...
Bertoni obrażona wzięła się w boki, oczy się jej zaogniły.
— No! to ja ją wyposażę sama — zawołała, ze złością tupiąc nogą. — Królowa sobie za starostwa i za krzesła płacić każe... znajdę je za co kupić!
— Tst! — rzekł, palec kładnąc na ustach, Strzębosz. — Może to być, że królowa podarek przyjmie, gdy jej kto zaofiaruje, ale mówić o tem, że starostwa i urzędy są na przedaż — nie godzi się. A nużby to doszło do uszów królowej?
Gniewnym wzrokiem zmierzyła Włoszka Strzębosza.
— Dałeś mi waszmość naukę — odparła. — No, poselstwo odprawione, a zatem, kłaniam uniżenie, kłaniam uniżenie, i żebyś mi waszmość już tu więcej nie przychodził. Proszę, proszę!
— Do domu, oczywista rzecz — rzekł spokojnie Dyzma — nie przyjdę, gdy mnie tak niegościnnie przyjmujecie; ale uprzedzam, bo zdradą nic poczynać nie chcę, że koło domu i gdziekolwiek pannę Biankę będę mógł spotkać, krążyć muszę i nie przestanę. Jestem otwartym. Ulica wolna dla każdego, nawet dla kominiarzy. Będziesz więc waćpani zmuszoną córkę na klucz zamykać, co dla młodego dziewczęcia nie jest ani zdrowem, ani miłem...
Przywiedziona do ostateczności bezwstydnemi żartami Dyzmy, Włoszka porwała się i, oburącz go w plecy uderzywszy, popchnęła ku wyjściu.
— Nie frasuj się ani o mnie, ani o moję córkę — zawołała — a to sobie zapamiętaj, że ona nie dla ciebie.
Strzębosz dał się nieopierając wysadzić za próg, tu odwrócił się, pokłonił grzecznie, uśmiechnięty i rzekł:
— Nóżki całuję, królowi jmości nie omieszkam donieść o posłuchaniu, jakieś mi pani dać raczyła.
Bertoni, nie odpowiadając, z trzaskiem mu przed nosem drzwi zaparła.
Strzębosz wyszedł z antykamery powolnym krokiem ku wschodom.
Obok wyjścia głównego znajdowały się drugie drzwi, pomniejsze, prowadzące do mieszkalnych izb. Znalazł je na wpół otwartemi i dwoje oczek przez nie patrzyło.
Poskoczył ku nim.
— Królowo moja! A! królowo moja! — zawołał — daj choć rączkę pocałować! choć paluszek jeden. Matuś taka niedobra.
Jeden biały paluszek pokazał się we drzwiach, a usta Dyzmy przylgnęły do niego; ale zaręczyć nie było można, czy nie poskoczyły potem wyżej. Śmiech się dał słyszeć... trzaśnięcie drzwiami.
Strzębosz, podśpiewując ulubioną wówczas Morsztyna piosenkę, powoli bardzo schodził ze schodów:

Dobranoc, dziewczę moje!
Już brudnym cieniem okryły się nieba.
I zgasły słońca zachodnie podwoje,
Już się na smaczny sen udać potrzeba,
I w nim utopić senne niepokoje.
Dobranoc serce moje,
Dobranoc dziewczę moje..

Ale półgłosem nuconej piosenki nikt nie słyszał.
Wypocząwszy dzień, poszedł Dyzma do królowej z zapytaniem: czy mu odpowiedzi wieźć nie każe. Tu trzymano go czas jakiś, a w ostatku wyszedł sekretarz z tem, że się Marya Ludwika N. Pana wprędce spodziewała z powrotem, więc Dyzmie do woli dawano, albo tu pozostać lub jechać naprzód... bez listów.
Nie czując się bardzo potrzebnym królowi, a chcąc sobie wypocząć swobodnie, Dyzma po rozmyśle został na zamku i zajął się tylko tem, aby wszystko na przyjęcie gotowem było.
Na zamku i w mieście, codzień się spotykając z ludźmi różnymi, którzy radzi go słuchali rozpowiadającego o Zborowie, mógł się Strzębosz przekonać, że owa wiktorya, którą on do chocimskiej porównywał, i owe traktaty sławne — bardzo jakoś lekko były szacowane.
Wprawdzie część winy składano na pospolite ruszenie, gnuśne i skąpe, które się tak wlokło, że połowa jego, nieprzyjaciela nie widząc, do domów powracała, ale ci co ze Zbaraża tu przyjeżdżali, zaćmiewali tak dalece Zborowskich, iż ci się przy nich karłami wydawali.
Bohatera więc tu grać nie mógł Strzębosz, ale ucierał się o to codzień, że pod Zborowem król i wszyscy obowiązku rycerskiego dopełnili.
— O traktatach ja tam nic nie wiem — dodawał — złe czy dobre są, nie moja rzecz sądzić; ale chwalą się Zbarażanie Bernardynem zabitym przy mszy świętej, to i my naszego ks. Lisickiego mamy, który poległ na placu boju, a mamy też wielu chorążych i rotmistrzów, którzy stali poczciwie i żywotem zapłacili dług ojczyźnie.
Posmutniał wszelako Strzębosz po kilku dniach poczuwszy, że w Warszawie ani kanclerz, ani król nie znajdą takiego przyjęcia, jakie sobie obiecywali. Na Ossolińskiego, który i bez tego nieprzyjaciół sobie siła zrobił dumą i szorstkością, wszyscy bili, że Tatarom haracz, a Kozakom wszystko dał, czego chcieli, tak, że zamiast kary za rebelią, byli jeszcze za nią wynagrodzeni.
— Spraktykowawszy, mówiono po Warszawie, że bunt się tak dobrze opłaca, czemuby jaśnie panowie Zaporożcy znowu sobie pozwolić nie mogli?
Inni gardło już za to dawali, że Chmielnicki, wcale sobie przysięgi nie ważąc, cokolwiek sił nabrawszy, znowu tęsamą grę rozpocznie.
Chodziła i ta gadka po bruku, że Chmiel głosił, jakoby nieboszczyk król Władysław IV sam go na panów i szlachtę animował.
Mazury już odzywały się z tem, iż indagować należało, kto był rebelii kozackiej przyczyną.
Nim tedy król ze Lwowa tu nadciągnął, tryumfy zborowskie bardzo jakoś pobladły, wyrażano się o nich z przekąsem i o przyjmowaniu uroczystem zwyciężców, mowy być nie mogło.
Królowa źle ukrywała boleść, jaką jej to sprawiało, ale inaczej o całej wyprawie i jej skutkach nie mówiła, tylko wynosząc ją i sławiąc męztwo króla, rycerskiego ducha jego, a rozum i zręczność kanclerza.
Strzębosz już ubezpieczony, że spoczywać może, wczasu sobie używał z pozostałymi na zamku dworzanami, gdy dnia jednego nagle zawołano go do królowej.
Tu w przedpokoju mu już paź francuzik szepnął, że listy dostanie do króla.
— Ale N. Pan już w drodze do Warszawy być musi! — odparł Dyzma.
Nie było na to odpowiedzi.
Królowa wyszła sama z pismami w ręku i ulubioną swą śliczną wychowanicą, panną d'Arquien, do Strzębosza.
— Jedź natychmiast — rzekła mu. — Być może, iż króla na drodze gdzieś spotkasz. O to mi chodzi tylko, aby listy przed swojem przybyciem do Warszawy otrzymał.
Tak niespodzianie wcale Dyzma znowu na koń musiał i w drogę. Przed tem jednak, własnego nie zapominając interessu, do Dominikanów rano pobiegł, aby tam lub powracającą pożegnać Biankę, która starą ochmistrzynię miała za sobą, a ta Dyzmie rozmawiać z nią nie przeszkodziła, udając tylko, że nie patrzy i nie widzi.
Wprost od Dominikanów, dosiadł konia Strzębosz i puścił się w drogę, na której króla się spotkać spodziewał.
Jakoż drugiego dnia, jeśli nie na Jana Kazimierza, który dosyć powoli, po drodze przyjmowany przez senatorów, ugaszczających go, jechał do stolicy, trafiał na stanowniczych, a ci zapewnili, iż król tegoż wieczora do wsi miał przybyć na nocleg. Radzono mu tu czekać na niego.
Wieś ta Złotą Wolą zwana, nie miała pańskiego dworu, bo tu dziedzic nie rezydował nigdy, ale probostwo było dostatnie; plebania przy kościele murowana, a że Jan Kazimierz pobożnym był, najchętniej też zawsze po klasztorach i plebaniach stawał. I tu mu przyjęcie u ks. dziekana gotowano.
Pozostał Dyzma na Woli, poszedłszy za radą stanowniczego, a był już wieczór i Dziekan się około kościołka krzątał, aby w nim dla króla klęcznik i poduszki przysposobić, gdy Strzębosz idąc za nim, w progu, spostrzegł siedzącego starca, którego sobie przypomniał, iż raz już w podróży z Krakowa do Warszawy, królowi się nastręczył i... w bardzo zły humor go wprawił.
Zdawało mu się więc na dobie, postarać się o to, aby ów zuchwały pątnik Bojanowski, znowu króla swojemi proroctwy i groźbami nie męczył.
Naprzód się więc z tem udał do dziekana, ale ksiądz, który zdawna bogobojnego staruszka znał, wprost pośrednictwa odmówił.
— Jakiemże ja prawem mogę zabronić pobożnemu pielgrzymowi — rzekł do Strzębosza — pozostać tu i bodaj się N. Panu stawić, jeżeli go Bóg natchnął ku temu? Mąż jest znany w całej Rzeczypospolitej, jako świątobliwy; nie mam mocy nad nim.
Dyzma, nic tu nie wskórawszy, sam poszedł do Bojanowskiego i pozdrowił go pochrześcijańsku. Starzec, który się modlił, nie odpowiedział mu nic, aż modlitwy dokończył.
— Z orszaku królewskiego jesteście? — zapytał potem.
— Czekam tu na N. Pana — odparł Dyzma — a wy?
— Ja? — odezwał się stary. — Ja? na nikogo nie czekam, ale też nie uciekam od nikogo...
— Króla ino nie widać? — rzekł Dyzma — oglądając się.
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Mnie się zdaje — dodał Strzębosz — żem ja was raz już widział, gdyśmy z królem z Krakowa powracali... Mówił z wami N. Pan... no — i bardzo potem długo był nachmurzony i smutny...
I na to Bojanowski nie odpowiedział nic.
— Myślicie znowu może z królem się tu spotkać? — zapytał Strzębosz.
— Nie wiem co Bóg zdarzy — powoli począł starzec — nie szukam go, ale uciekać przed majestatem nie myślę. Zdarzy Bóg, że król nadjedzie...
Poruszył ramionami.
— Nasz Pan powraca zwyciężcą — dodał Dyzma — nie zaniedbajcie go pozdrowić tem.
Milczał Bojanowski.
Spróbowawszy napróżno raz i drugi cóś ze starego pątnika wyciągnąć, Strzębosz w końcu, onieśmielony jego pogardliwem niemal milczeniem, precz odejść musiał.
Wtem od wsi na gościńcu poczęto się poruszać, i orszak Jana Kazimierza zbliżył się ku probostwu. Dziekan, w komży i stule, ze święconą wodą i kropidłem, z relikwiarzem w ręku, czekał na niego w progu.
Król wysiadł dosyć wesół i po krótkiem przemówieniu, ucałowawszy relikwiarz, wszedł na probostwo; ale zobaczywszy u drzwi stojącego Dyzmę, natychmiast zawołał go do siebie i listy królowej chciwie pochwycił.
Nie rozpytywał o nie Strzębosza, tylko o zdrowie królowej.
Zapewnił Dyzma, iż ją widział w najlepszem. Niedługo potem według zwyczaju swego, pobożny król, wyjrzawszy oknem i postrzegłszy kościół blizko, natychmiast objawił chęć pomodlenia się przed obrazem N. Panny.
Prowadził go więc dziekan.
Bojanowski siedział na miejscu swojem. Zobaczywszy go i poznawszy, Jan Kazimierz trochę zwolnił kroku...
— Szczególna rzecz — odezwał się do plebana — raz drugi w życiu tego starca spotykam.
— Człek świątobliwy, pokutnik od lat wielu — dodał dziekan. — Dziś tu przybył zrana, leżał krzyżem przez całą mszę świętą i supplikacye.
Szedł dalej król, a Bojanowski, który różaniec odmawiał i w rękach wychudłych paciorki drewniane przebierał, nie podniósł oczów, zdawał się wcale niewidzieć nadchodzących, ani ich też zaczepił.
Przeszli tak mimo niego: nie powstał; odetchnął swobodniej król i, w kościołku, przed N. Sakramentem ukląkłszy, do bocznego ołtarza N. Panny podążył.
Tu go na modlitwie dziekan musiał pozostawić, bo tego żądał, a sam udał się na probostwo, aby zająć się przyjęciem. Strzębosz w kruchcie też kląkł się pomodlić.
Dobre pół godziny trwało to króla nabożeństwo, poczem pokornie ziemię ucałowawszy, wyszedł. Na progu siedział jeszcze Bojanowski, ale paciorki mu już z rąk wypadły i głowę miał podniesioną.
Wahać się zdawał król, czy go zagadnie, lub przejdzie milczący, ale zdało mu się lepszem pozdrowić starego pątnika.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się łagodnie — drugi to raz już się spotykamy, ojcze.
— Drugi? — odparł Bojanowski. — O! nie, jam was już wielokroć razy w życiu mojem długiem spotykał... i widziałem wyrostkiem, a oto mężem ukoronowanym.
— Podziękujcie Bogu — rzekł król. — Łaska Jego i przyczyna Matki Najświętszej dały mi nad nieprzyjacioły zwycięztwo...
Bojanowski oczy w niego wlepił i patrzył długo.
— Za wszystko, co Bóg dał — rzekł — dziękować mu potrzeba, ale zbytnio się wiktoryą chlubić i zwycięztwem cieszyć — słudze Bożemu nie przystało.
Zwyciężcą się głosicie? Bóg daj! lecz i siebie też a w sobie grzesznika zwyciężyć musicie, i pokornym być...
— Bogu też przypisuję wszystko — odparł król głosem zniżonym.
— Z pobojowisk nową wojną wieje — począł, jakby sam do siebie, starzec. — Chmary stoją na kresach. Pogan nie pobiliście, aleście ich kupili. Nieprzyjaciół krzyża św. sojusznikami swemi uczyniwszy, cieszycie się. — Bodaj radość wasza w narzekanie się nie zmieniła!
— Bóg łaskaw — zamruczał Jan Kazimierz zmieszany.
— I mściwym też jest dla tych, co w grzechach trwają — mówił dalej Bojanowski. — Korzcie się i kruszcie a poprawcie. Przed wami jeszcze wiele znoju i boleści, aż w końcu koronę zrzucicie.., Bogu nie dotrzymawszy wiary, narodowi też jej nie dochowacie. Bóg z tobą! Bóg z tobą!
I jakby chciał już pożegnać króla ręką w powietrzu znak uczynił, ale ostatnie słowa przykuły Jana Kazimierza do progu. Przypomniał sobie proroctwo Józefa z Kopertynu — i strach go ogarnął.
— Módlcie się na intencyą moję — dodał głosem słabym — módlcie się...
— Modlitwa wielką siłę ma — począł starzec — ale uczynki większą jeszcze. Żadna ich modlitwa nie zastąpi... królu mój... Płaczecie przed obrazami, a one nad wami płaczą... bo godziny żywota twojego nierówne są i mieniają się białe a czarne... czyste i powalane, a królestwo kapłaństwem jest... i na świeczniku stoi pan... plamy z niego na naród padają.
Bóg z tobą — Bóg z tobą.
Jan Kazimierz powiódł dokoła oczyma, jakby szukał, czy kto nie słyszał Bojanowskiego, lecz bliżej nie było nikogo, a i Strzębosz przestraszony uciekł.
Król, postawszy chwilę, niepewnym krokiem, milczący, nie rzekłszy już słowa, udał się ku plebanii.
Dziekan, który z progu jej patrzył na powracającego, dostrzegł jak chwiejącemi się i nieśmiałemi krokami szedł zadumany z głową spuszczoną.
Starzec nie spojrzał na odchodzącego — przeżegnał się spokojnie i zaczął modlić się znowu. W kościołku dzwon odezwał się na pacierze wieczorne; Bojanowski kląkł w progu, ręce podniósł do góry, głowę ku niebu, i głosem, w którym jęk i łkanie słychać było, — gorąco się modlił.
Jan Kazimierz znikł, wszedłszy na probostwo, a Strzębosz, który zdala coś pochwycił, z trwogą spoglądając na starca, oddalił się — niemal gniewny na niego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.