Boży gniew/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Dzień dwudziestego Listopada zwiastował się zrana zimny i wietrzny. Śnieg polatywał; znaczna cześć starszych senatorów i znużonych sejmowaniem dziennem i nocnem posłów — siedziała po domach i gospodach.
Spoglądał każdy w okno... Ba! jednym mniej, jednym więcej! Obejdzie się tam beze mnie.
Zrana więc mała garstka tylko znalazła się pod szopą, dla ukończenia roztrząsań paktów konwentów. Naglono o głosowanie, aby raz temu koniec położyć.
Szczęściem też, niebo łaskawsze rozjaśniać się zaczęło — szlachta się ściągała. Król, który dla uroczystego wjazdu po spodziewanej dnia tego elekcyi czekał ze dworem za miastem, usłyszał wreszcie około południa huk dział, który mu zwiastował, że na polu śpiewano już Te Deum!
Co chwila też nadbiegali z powinszowaniami co żywiej, ci panowie, którzy królowi przy wjeździe towarzyszyć mieli. Pomiędzy nimi król mógł się doliczyć aż pięciu sobie wiernych Radziwiłłów.
Wśród okrzyków wesołych siedli na konie wszyscy. Cała droga do miasta i do kościoła nabita była ciekawemi, witającemi tłumami. Jan Kazimierz jechał rozpromieniony i zwycięzki.
Wtem na drodze, jeden z tych sławnych ówczesnych jowialistów, których sporo liczono w tym czasie właśnie, gdy najmniej się śmiać było z czego — dawny dworzanin Władysława IV — Zygmunt Skarszewski, tak dzielny żołnierz i dowcipny żartowniś, jak stary, dogorywający już Samuel Łaszcz — czapeczka na ucho jedno włożona — nawinął się na oczy królowi.
Spostrzegłszy to drwiące wesołe oblicze, Kazimierz żartobliwie odezwał się do niego:
— A co tam słychać, mości panie? Kto w okopach królem mianowany?
— A! — odparł strojąc minę smutną Skarszewski — ładu niéma w Polsce... wszystko stoi nieporządkiem u nas. Już-ci się mnie korona należała; alem się, zagrawszy w kostki, z konkurrencyą spóźnił.
Zaprawdę, za mojego panowania, Polacy byliby mieli takie zamieszanie i kaszę — jak nigdy!... ale cóż! przez te kostki Rzeczpospolita straciła, a jam się jeszcze zgrał w dodatku!
Było to pierwsze oznajmienie o dokonanej elekcyi — które wszyscy, i sam elekt, śmiechem wesołym przyjęli. Skarszewski przyłączył się do świetnego orszaku, wśród którego liczni biskupi, Nuncyusz, królewicz Karol, Senatorowie, dygnitarze pierwsze obok króla miejsca zajmowali.
Kościół Ś. Jana już był przystrojony i oświetlony na przyjęcie.
W loży zamkowej, za zasłonami, stała królowa, która na dzień ten, wzorem królowych francuzkich, żałobę czarną na białą zamieniła. Patrzyła i łzy jej wzrok mąciły. Teraz, gdy już elekcya cudowną jednomyślnością dokonaną została, dowiadywano się ze zwierzeń różnych, z narzekań spóźnionych, że Rakoczy siedmiogrodzki miał znaczną partyą za sobą i tylko zręczne zabiegi królowej, onieśmielenie spiskowych, pośpiech naostatek, zapewniły koronę Kazimierzowi.
Zdala warcząc, odgrażali się ci stronnicy Zygmunta IV... że on może siłą to pozyskać, czego mu z dobrej woli nie dano.
Mało kto w czasie tej uroczystości, przysięgi, mów, powinszowań — zwrócił oko na zakrytą lożę i niewielu może wiedziało, że nawpół firankami przysłoniona, siedząca w niej kobieta poruszała, rządziła, kierowała znaczniejszą częścią tych senatorów, którym się zdawało, że czynili, co sami chcieli.
Żałoba nie dozwalała się Maryi Ludwice pokazywać nigdzie, znużenie cielesne i na duchu czyniło ją niemal chorą — ale czuwała zdala.
I ona także w niepewności pędziła te dni oczekiwania, nie o małżeństwo swe, bo to, niestety, ominąć jej nie mogło, ale o przyszłość małżonka. Potrafi-li ona uczynić go wodzem, rycerzem i królem, jakim marzyła?
Były dnie, gdy Kazimierz wydawał się jej ożywionym, natchnionym, chętnym do pracy, ale częstokroć nazajutrz już był zmieniony, zmęczony — i sam powątpiewający o sobie.
O żenieniu urzędownie mowy jeszcze nie było; wymagało ono zgodzenia się Stanów — chociaż to było niewątpliwe. Tymczasem naznaczono już pogrzeb Władysława w Krakowie na 15 Stycznia, a po nim koronacya i sejm odbyć się miały.
Dano nieco spocząć Kazimierzowi, który codzień widywał królową i względem niej z tem większą był wdzięcznością i affektem, im się jej mocniej obawiał.
Powracał od niej na przemiany: z uwielbieniem i ze strachem.
Butler, któremu potrzebował się zwierzać naprzemiany, słuchać musiał... niepomiernych pochwał — a potem cichego mruczenia.
— Gdybym ja się mógł od niej uwolnić!
W dni kilka Ossoliński, któremu szło wielce o to, aby się u Jana Kazimierza utrzymał w tej wziętości, jaką miał u nieboszczyka, we wspaniałym pałacu swoim wystąpił z ucztą, która napozór była niespodziewaną, chociaż Marya Ludwika od kilku tygodni o przygotowaniach do niej była zawiadomioną.
Król, zaproszony, pojechał chętnie i zabawiał się bardzo wesoło, szczególniej nadskakując młodym i pięknym paniom, między któremi marszałkowa Kazanowska prym trzymała. Spostrzegli wszyscy tę dla niej preferencyą, ale też dziwić się nie było można, bo piękna pani wyzywała J. Król. Mości słowy i oczyma.
Królowa nazajutrz szydersko nieco żartowała sobie z przyszłego małżonka, nie zdając się do tego przywiązywać wagi.
— Strzeż się jednak W. Król. Mość oczu ludzkich... bo, wysoko siedząc, narażony jesteś na potwarze; nie trzeba do nich dostarczać wątku. Co księciu było wolno, królowi się nie godzi.
Jan Kazimierz wczorajsze zaloty obrócił w żart i zaparł się ich najuroczyściej, ale wróciwszy do siebie, zawołał do Butlera:
— Na każdym kroku mnie śledzi! jestem spętany. Ślubu jeszcze nie wziąłem, a w niewoli już jestem. Co to będzie dalej?
Starosta nie odpowiadał.
Nawoływanie do wojny, która królowej zdawała się jednym środkiem wybawienia — przycichać zaczęło. Namówiono króla, aby, na czasie zyskując, listy wysłał do kozactwa — a te napozór poskutkowały. W istocie zaś Chmiel się potrzebował zorganizować i tłumy motłochu ująć w jakieś karby — pozyskać sobie Tatarów i kto wie jeszcze jakich spodziewanych sprzymierzeńców.
Kozacy wołali głośno, iż pofolgowali Rzeczypospolitej, ulegając prośbie króla.
Można sobie wystawić, jak ta prośba szlachcie smakowała, która obruszała się na motłoch — chociaż nie śpieszyła przeciwko niemu. Mazurowie szczególniej uspokoić się nie mogli, na gwałt dopominając się indagacyi i ukarania zbiegów piławieckich.
Ciężkie warunki jakie nakładało, Kozactwo, ze swej strony niedając żadnej rękojmi pokoju, kazały przewidywać, że krwawo jeszcze będzie rozstrzygać się ta sprawa, w której Chmiel z czernią, daleko pewniejsi byli sprzymierzeńców i sojuszników, niż osamotniona Rzeczpospolita.
Nikt tu przyszłości nie widział jasno, zaślepiała świetna przeszłość: pogromcy tylu potęg mieliż się lada zbuntowanych chłopów ulęknąć?
Łudzili się wszyscy, a kto, jak Kisiel, widział jaśniej niebezpieczeństwo i radził mu zapobiegać, tego zdrajcą ogłaszano.
W Styczniu wreszcie król, dobrej myśli, wybierał się do Krakowa; królowa chora i smutna pozostawała w Warszawie. W ostatnich dniach starała się natchnąć Kazimierza męztwem i wytrwałością, a król, czuły i posłuszny, obiecywał wszystko, co chciała. Wyrywał się jednak zpod jej oczów, rad wyswobodzenia i nie ukrywał się z tem przed starostą.
Nawykły do tych najsprzeczniejszych zwierzeń, Butler słuchał ich z jednaką obojętnością, nie przywiązując wagi do nich, choć się gwałtowniej objawiały. Dzień następny zaraz je ostudzał.
Podróż na Częstochowę odbyła się szczęśliwie, chociaż z mniejszą daleko okazałością, niż dawnych panujących. Wszystkie obrzędy spełniły się według form uświęconych, nie pominięto niczego; ale ci, co pamiętali dawniejsze czasy, z boleścią widzieli, iż kraj, miasto, dwór, ludność, bez zapału, chłodno udział w nich brała. Wszystko jakoś zubożało, skurczyło się, zmalało. Owe orszaki panów, strojne pułki, hussarze, gwardye cudzoziemskie od axamitów i lamy, tryumfalne łuki i ognie, zdrobniały, nie miały blasku ani przepychu dawnego. Upadek zamożności i ducha zarówno czuć się dawał.
Nie było tej ufności w przyszłość, jaka niegdyś ożywiała każdego panowania początki. Król sam niewiele był obiecujący, znano go tylko ze zmiennych wielce kolei fortuny, a jutrzenka jego panowania nie rozproszyła chmury stojącej na horyzoncie jeszcze i głuchym przypominającej się grzmotem.
— Wołano — Vivat! a pierś wtórowała: Niepomszczona Piławiecka! Zbiegłe sromotnie wojska, zabrani w niewolę hetmani, kozactwo i chłopstwo na karkach, z groźbami! — Kto nas pomści?
Jedyny wódz, którego obawiali się buntownicy, jedyny mąż, który mógł może podówczas zbawić Rzeczpospolitą, Jeremi Wiśniowiecki, którego sława i szczęście we wszystkich zazdrość obudzało, czasu koronacyi doznał lekceważenia — i zapowiedzi, że buława i naczelne dowództwo ominąć go miało!
Gdy w czasie pogrzebu Władysława kruszono drzewce królewskiej chorągwi, a obłamek jej, jako godło wodza, należał Wiśniowieckiemu, sięgnął też on po niego; ale Jan Kazimierz, w którym zazdrość obudzono, przestrzeżony, umyślnie pominął go i drzewce oddał pokojowcowi swemu Strzęboszowi.
Mogło się to nazwać omyłką, zapomnieniem, ale było uchybieniem i zniewagą, którą Wiśniowiecki uczuć musiał głęboko.
Zaledwie przebrzmiały okrzyki koronacyjne, a senatorowie zebrali się na radę — Piławiecka! indagacya! ukaranie zbiegów — zahuczało znowu.
Król dosyć neutralnie zachowywał się we wszystkiem. Naostatek przyjaciele Maryi Ludwiki uznali chwilę właściwą, aby wnieść kwestyą królewskiego małżeństwa. Jan Kazimierz, który nigdy zręcznym politykiem nie był, i w tej sprawie, tak go blizko obchodzącej — pozostał biernym. W duszy pragnął najmocniej, aby senat, dla blizkiego powinowactwa, sprzeciwił się tym ślubom, lecz stało się inaczej.
Królowa silniejszą tu była nad niego, a dyspensa rzymska, za którą Nuncyusz ręczył, iż była w drodze, wszystkim zamykała usta. Ci więc nawet, co w początkach sprzeciwiali się małżeństwu, zamilknąć musieli.
Król, choć zgryziony tem, uradowanego udawał, gdyż wyzwolenia się stracił już nadzieję.
Codzień prawie przybywający posłańcy królowej i listy jej dostarczały wskazówek, jak sobie miał Jan Kazimierz postępować. Oburzał się na tę niewolę, lecz słuchał, bo tożsamo, co listy Maryi Ludwiki przynosili mu Ossoliński i Radziwiłł.
Wyrazem potrzeb najpilniejszych było przemówienie marszałka koronnego: żądał on wojska; ofiar i potężnego uzbrojenia zewsząd zagrożonego kraju. Nie jedni Kozacy grozili: Rakoczy z najazdem się odzywał, Szwedzi z Niemcami mogli łatwo korzystać z osłabienia Polski, naostatek Tatarowie i Turcy obojętnie też nie mogli patrzeć na ten łup, który im wydzierano. Kanclerz wymownie w imieniu króla odzywał się do sejmujących.
Niestety, cały przebieg spraw aż do końca sejmu był niejako odbiciem stanu umysłów ówczesnego, niepokojonych tem, co się stało, — tem, co się stać mogło, a napróżno szukających ratunku.
Jan Kazimierz wołał o wojsko, ale w cudownych obrazach jeszcze większą niż w nich nadzieję pokładał — i miał słuszność, bo cudu potrzeba było, aby z tego chaosu siłę i czyn wyprowadzić...
Wśród narad co czynić — jak jęki boleści wytryskiwało:
— Grzechy nasze nas biją!
Kanclerz Radziwiłł ucisk chłopów ciągle przypominał, inni zgnuśnienie wyrzucali rycerstwu; jęczano... wzywano kary i pomsty... a nie wiedziano co czynić.
Jedyny wódz... strasznym był, aby jako zbawca ojczyzny wszystkim nie odjął sławy!!
Schodzono się codzień tak boleć, narzekać i stękać.
Król? rachował na to, że sam odgłos imienia jego zasieje trwogę; gotów był stanąć, prowadzić i zgnieść tych zbuntowanych, którzy tymczasem z zuchwalstwem niesłychanem naśmiewali się z dawnych panów...
Wśród tych narad bałamutnych dano znać z Warszawy, iż królowa mocno zasłabła. Król już Krakowem znudzony, rad był się może ztąd wyrwać; rozstawiono konie, przyśpieszono obrad zamknięcie.
Pobyt Kazimierza w starej stolicy ciekawym dostarczył treści... skazówek, do odgadywania przyszłości.
Było to charakterystyczną słabością tej doby właśnie, że się gwałtownie domagano od astrologów, od ludzi świątobliwych, od wróżbitów wszelkiego rodzaju, odsłonięcia tajemnic jutra. Nigdy tyle horoskopów, astronomicznych obrachunków, wierszy zagadkowych, proroctw świętobliwym przypisywanych — nie obiegało po rękach, jak w tych latach.
Każdy się starał wiedzieć, co mu jego narodziny wróżyły, bo nie wątpiono, że w gwiazdach zapisane były wyroki nieuniknionego fatum. W czasie pobytu króla, w sam dzień koronacyi, pożar na zamku nie mógł też pozostać bez tłumaczeń i wykładów.
Wieczorem, gdy po biesiadzie wszyscy się już po kwaterach rozeszli, a w mieście jeszcze i przy niektórych pańskich dworach ognie sztuczne wyprawiano na cześć ukoronowanego, tuż podle sypialni, w której on spoczywał, w Kurzej Stopie ogień się zajął.
Król się przebudził, ale w pierwszym momencie służby rozpierzchłej nawet dowołać się było trudno na ratunek, bo i ta ucztowała i szalała... Nadbiegł tylko Ossoliński i wszczęty pożar rychło ugaszono.
Kanclerz miał tę przytomność umysłu, iż strwożonemu Kazimierzowi ognia tego jako dobrej wróżby powinszował; lecz spalenie się Kurzej Stopy w mieście za zły omen uważano.
W powrocie do Warszawy na pół drogi potrzeba się było i dla przeprzęgu i dla posiłku zatrzymać. Dzień był piękny i pogodny. Kazimierz wyszedł przed plebanią, w której go proboszcz przyjmował.
Kilka kroków dzieliło go tylko od małego kościołka wiejskiego, na którego progu ujrzał dziwacznie wyglądającego człowieka. Wydał on mu się żebrakiem.
Nie powstał jednak na widok króla, i tą obojętnością swą ciekawość jego obudził. Mężczyzna był ogromnego wzrostu, silny, z głową włosem bujnym siwiejącym okrytą, z oczyma głęboko pod kością czołową i brwiami rozrosłemi ukrytemi. Suknia nakształt mniszej okrywała go, podpasana sznurem, u którego wisiał prosty drewniany różaniec.
Był to tensam stary pątnik Bojanowski, któregośmy widzieli w gospodzie księcia Karola nad Wisłą. Pielgrzymka teraz z Częstochowy i Gidlów prowadziła go do Krakowa... Trafem zaszedł do kościołka, gdy król właśnie na plebanią zajeżdżał. Ale czem był król dla niego?
Jan Kazimierz — zbliżył się ku niemu...
Nie ruszył się i teraz Bojanowski. Pierwszy musiał go Jan Kazimierz pozdrowić: Niech będzie pochwalony.
Żebrak mniemany skłonił głowę i zamruczał odpowiedź; nie powstał jednak i wiele się nie zdawał okazywać ochoty do rozmowy.
Tem mocniej podrażniło to króla; sięgnął naprzód do woreczka po jałmużnę, lecz, ruch ten odgadłszy Bojanowski — odezwał się:
— Jam nie żebrak; jałmużny nie potrzebuję.
— Któż jesteś?
— Grzesznik, jak i ty...
Wtem Strzębosz, który zdala stał, starca nie znał, a sądził, iż go powinien przestrzedz z kim mówi, podbiegł, schylił mu się do ucha i szepnął:
— To król jest!
— Wiem o tem — rzekł głośno, obojętnie Bojanowski.
Jan Kazimierz, posłyszawszy przestrogę i odpowiedź, uczuł się tem dotkniętym.
— Króla więc sobie za nic ważycie? — odezwał się podchodząc.
— Mam-ci ja codzień z królem królów do czynienia — odparł niepowstając starzec — cóż dla mnie twój ziemski majestat waży? — Patrzę na ciebie i boleję nad tobą, bo biedniejszym jesteś z tą koroną twą, niż najnędzniejszy z poddanych twoich. Kozłem jesteś ofiarnym, który za grzechy tysiąców i swe własne cierpieć będzie, nie za żywota tylko, ale po wsze wieki. Cierniem jesteś ukoronowany, trzcinę ci miasto berła dali w ręce, a purpura twa, krwią zabarwiona, gdy zeschnie, stanie się czarną.
Tak, królem chciałeś być i jesteś, ale nim nie umrzesz... królem jesteś godnym tego królestwa zgnilizny i grzechu! Biada tobie i królestwu twojemu!
Jan Kazimierz słuchał, bledniejąc. Nawykły szanować ludzi świątobliwych, czuł w tym nieznanym starcu jakąś istotę nie z tego świata; duchem się korzył przed nią, ale majestat jego królewski cierpiał.
— Wiem — odezwał się po namyśle — że w nieszczęśliwą powołany zostałem godzinę, ale nie w sobie ufam: wierzę w Opatrzność i pomoc Bożą, w miłosierdzie Pańskie.
Bojanowski rzucił głową.
— Bijcie się w piersi — rzekł — ty i ten kraj, czyście na nie zasłużyli?? Skalanych grzechami Bóg natchnąć nie może, a nie obmyliście się z grzechów waszych. Modlitwą nie przebłagacie Boga, ani ofiarą rąk nieczystych... serca wasze zepsute są i ostygłe. Dzikie źwierzęta wypuścił na was mściwy Jehowah, które szarpać będą i krew waszą toczyć, aż poprawicie się i pokutować będziecie. Biada tobie i królestwu twojemu!
Król nie śmiał się odezwać, rad był odejść, a siła jakaś trzymała go jak przykutym przed tym starcem, który siedział jako sędzia surowy i ledwie nań chciał patrzeć.
Milczenie trwało dosyć długo, naostatek Kazimierz rzekł głosem zniżonym:
— Módlcie się za mnie i za wszystkich...
— Modlę się i pokutę czynię, za własne i za wasze grzechy — odpowiedział Bojanowski — ale głuchym jest Bóg, bo grzeszyć nie przestajecie. Upokorzył was, zgniótł, krew się lała strumieniem, niewolnicy wasi stali się panami waszymi; urągają się wam i znęcają — a wy?... ucztujecie i odgrażacie się... i czczemi słowami szermujecie, żądając, aby Bóg zastępów za was szedł i zmiótł nieprzyjaciół, a wam pomstę łatwą dał w ręce!! Cierpliwym był Pan, ale przyszła godzina kary Bożej.
Mieliście proroki, które wam przepowiadały — nie wierzyliście im; mieliście znaki na ziemi i niebie — ślepiście byli na nie; przyszła kara... a zamiast pokuty przekleństwo i narzekanie macie na ustach... Biada tobie, królu, i królestwu twojemu!
Gdy powoli, jakby sam do siebie, na króla nie patrząc prawie, mówił tak Bojanowski, a Jan Kazimierz, ochłonąwszy ze strachu, dotknięty nieposzanowaniem majestatu swojego, burzył się już i myślał tylko jak ma odejść ztąd — proboszcz miejscowy, staruszek bojaźliwy, który nadszedł na ostatnie Bojanowskiego słowa i słuchał ich przelękły, począł starcowi zza króla znaki dawać, aby zamilkł.
— Nie zamykaj mi ust — zwrócił się ku niemu stary. — Niéma dziś od kogo-by on prawdę posłyszał. Z kazalnicy mu pochlebiać będą... od ołtarza go błogosławić: a grzesznik jest jako my, a gorszy od nas, bo on i grzechy jego na świeczniku są postawione.
Bogu wiarę ślubował, i strzymał; poprzysiągł ją królestwu temu, i nie dotrwa do końca.
Król się zwrócił do proboszcza...
— Szalony jest! — zamruczał — chodźmy.
Bojanowski pozostał na progu kościoła i, usłyszawszy odchodzących, podniósł oczy:
— Biada tobie i królestwu twojemu! — zamruczał raz jeszcze.
Drzwi kościołka przymknięte były tylko; starzec wstał, kijem się podpierając, bo chłopaka przy nim nie było, i wsunął się, wlokąc nogami do wnętrza.
Przed wielkim ołtarzem płonęła zwieszona lampa; ale mrok panował tu, wśród którego tylko gdzieniegdzie złocenia jakiego odblask i jaśniejsza chorągiew występowała. Bojanowski zbliżył się aż do stopni, kląkł i padł na twarz, jęcząc. Kosztur mu się wysunął z ręki; zaryczał głośnym płaczem i wołaniem do Boga.
Jan Kazimierz, poruszony jeszcze, usłyszawszy ten jęk, zawrócił się. Proboszcz chciał go wstrzymać, napróżno. Stary pątnik pociągał go ku sobie, trwożąc zarazem: ciążyły mu nielitościwie jego przepowiedni słowa. Doszedł aż do drzwi kościołka, przestąpił próg i w kruchcie mimowolnie padł na kolana, pobożnie złożył ręce, modlił się i słuchał.
Od wielkiego ołtarza słychać było urywane wiersze Psalmów Pokutnych.
W Warszawie czekały na króla wieści niepocieszające. Marya Ludwika wprawdzie powstała była z łóżka i czuła się lepiej; ale burza kozacka, mimo powolności posłów wysłanych do Chmielnickiego, zażegnaną nie była.
Uzuchwalony Chmiel więźniów wypuścić nie chciał; znęcano się nad posłami słowem i czynem; Kisiel, od obu stron podejrzewany, prawdziwym męczennikiem stał się dla miłości Rzeczypospolitej. Chmiel go zdrajcą Rusi, Polacy zdrajcą Polski zwali; przecież on nie przestawał pracować i choć zawieszenie broni wymodlił, granicą postanowiwszy — Horyń!
Tymczasem Rakoczy już z Kozakami się porozumiał, wiedziano o posłach z Moskwy, a Chmiel ważył: komu się zda, i czy nie najlepiej będzie Turczynowi hołdować, bo ten mu największą mógł dać swobodę.
Jan Kazimierz dwie zaraz, jedna po drugiej, pielgrzymki odprawił do cudownego obrazu w Czerwieńsku, pamiętny groźnych Bojanowskiego przepowiedni, do których Maryi Ludwice się nie przyznał.
Strzębosz, który sam jeden tylko słuchał zuchwałych przepowiedni, nikomu też ani słowa o nich nie pisnął.
Marya Ludwika, oile mogła, nalegała, aby król sam zaraz stanął na czele wojsk; tymczasem inni, po naznaczeniu trzech regentów: Firleja, Lanckorońskiego i Ostroroga, starali się przekonać króla i królową, że na chłopstwo i kozactwo samemu królowi iść — było to niejako majestat pański poniżać.
Lenistwo Kazimierza chętnie przyjmowało argument ten, chociaż królowa powstawała przeciwko niemu.
Na nieszczęście, chwilowo zdawał się król mieć słuszność i ci, co go od wyciągnięcia w pole wstrzymywali. Nadeszła wiadomość, iż Kozaków wygnano z Zasławia, że im kasztelanic krakowski Bar, zamek i miasteczko odebrał, a ostatecznie Kasztelan Kamieniecki o znaczną klęskę ich przyprawił.
Na dowód przywieziono do Warszawy chorągwie, które Kazimierz natychmiast do Czerwieńska odesłał, wszystko przypisując cudownej pomocy N. Panny, do której w tym obrazie miał szczególne nabożeństwo.
Ważyły się tak na zamku warszawskim dwojakie wpływy, na przemiany biorąc górę; ale Butler przepowiadał, że królowa ostatecznie zwycięży i, króla w zbroję przyodziawszy, na wojnę wyprawi.
Ona sama, choć niezupełnie do zdrowia wróciwszy, ciągle się z tem oświadczała, że towarzyszyć mu będzie. Dyspensa z Rzymu nadeszła nie dozwoliła już zwlekać małżeństwa i na Św. Trójcę termin został naznaczony.
Zaszła też zmiana chwilowa w królu, który w siebie teraz wmówić się starał, iż był najszczęśliwszym; czułym się nadzwyczaj okazywał dla Maryi Ludwiki — i przed Butlerem nawet poprzysięgał, iż małżeństwo to było mu najpożądańszem.
Jakoż w końcu Maja spełniło się naostatek przeznaczenie obojga. Nuncyusz, który wiele się przyczynił do otrzymania dyspensy w Rzymie i najdostojniejsi senatorowie zaproszeni zostali do pałacu na Krakowskiem Przedmieściu, gdyż Jan Kazimierz tu chciał wesele swe obchodzić.
Marya Ludwika przybrała na te uroczyste dni pogodniejsze nieco oblicze, zmuszała się do uśmiechu i wesela, lecz zpod tej pozłoty... chwilami przeglądała tęsknica i jakby zwątpienie.
Im bliżej teraz poznawała męża, tem silniej czuła, że więcej na własną siłę i wpływ rachować musiała. Wyśmienity humor króla, który dwa razy poszedł w taniec, raz z marszałkową Kazanowską, drugi raz z Lubomirską, ożywienie się jego, rozmówność, Butlera tylko nastraszyły.
— Będziemy za to pokutowali! — mówił Strzęboszowi — nigdy się ja króla nie boję więcej, jak wtedy, gdy jest bardzo szczęśliwym; naówczas tylko co nie widać, gdy w gniew i rozpacz wpadnie...
Marya Ludwika po kilkodniowych ucztach, mowach, i według zwyczaju ofiarowanych jej darach, które przychodziły w porę na wyczerpany skarb obojga (Gdańsk sam przysłał donatywę na trzy tysiące czerwonych złotych szacowaną), wymogła na królu powołanie senatorów dla narady: czy król sam osobą swoją miał jechać na wojnę — i czy pospolite zwołać należało ruszenie. Postarała się o to wpływem swym królowa, ażeby najwyższe hetmaństwo powierzono królowi i zgodnie go upraszano iść swą osobą na nieprzyjaciela.
Jan Kazimierz ciągle przez nią podbudzany, rycerskim duchem natchniony, nie sprzeciwił się i dopóki był pod wpływem jej, oświadczał się z gorącem pragnieniem ruszenia na wojnę.
Pospolitemu ruszeniu sprzeciwiało się wielu, nie chcąc niem szerzyć postrachu i jawnie okazywać całej grozy położenia. Łudzono się ciągle, iż chłopstwo... strwożone... pokonanem zostanie.
Cząstkowe na Wołyniu powodzenie niektórych oddziałów do pewnego stopnia tłómaczyło ten opór przeciw pospolitemu ruszeniu...
Chorągiewek zdobytych na tych różnych pułkach kozackich nasłano tyle do Warszawy, iż król z królową, nową pielgrzymkę odprawiając do Czerwieńska, pół seciny ich u ołtarza N. Panny złożyli.
Pobożność ta wszakże nie zachwiała postanowienia, aby król osobiście w wojnie czynny wziął udział. Nalegała na to królowa i miała po sobie wszystkich, którzy królowi dobrze życzyli.
Jednym z tych powierników, przed którymi Marya Ludwika wszystkich swych myśli i pobudek postępowania taić nie potrzebowała, był kanclerz Radziwiłł.
— Książę! — mówiła mu otwarcie — powinieneś być mi pomocą i poprzeć wyprawę króla na wojnę. Przeszłość nieszczęśliwa ciąży na nim: niepowodzenia, niestateczne zmiany, lekkomyślność przypadkowa może; sława wojenna jest mu koniecznie potrzebną. Nie powątpiewam o męztwie jego, a gdy raz w pole wyciągnie, pewną jestem, iż się przejmie duchem rycerskim i całem sercem spełniać będzie swój obowiązek.
— N. Pani — odparł Radziwiłł — jest to wistocie koniecznością niemal, ażebyśmy króla podbudzili i zmusili stanąć na czele; ale, uchowaj Boże, czego nie przypuszczam, klęski...
— A! nie! nie! — zakrzyknęła królowa gwałtownie. — Zwycięztwo jest pewnem, niezawodnem! Nie godzi się ani na chwilę o niem powątpiewać. Sam urok, odgłos... niepodobna, aby na ten motłoch nie podziałał.
Król zresztą mieć będzie z sobą do rady najzdolniejszych i znakomitą siłę żołnierza dobranego. Nie godzi się mu odbierać sławy, która jest tak potrzebną, aby obudzić poszanowanie i zaufanie...
Pozyskawszy Radziwiłła, ujęła na swą stronę królowa Ossolińskiego, zjednała innych, potrafiła nawet przez swój dwór wpłynąć na tych, co otaczali ciągle Kazimierza, nie wyjmując Butlera, i zniewolić ich, ażeby króla karmili nadzieją zwycięztw i sławy.
Wszystko to się powiodło lepiej, niż spodziewać się było można. Pierwszy raz w życiu Kazimierz trwał dłużej w postanowieniu. Wszystko dokoła niego przybrało postawę rycerską, szczęk i brzęk oręża dawał się słyszeć nawet w antykamerze.
Małe zwycięztwa, o których dochodziły wieści, prawdziwe, czy fałszywe, wyraźna opieka niebios, którą czuł nad sobą król, dodawały mu ochoty do łatwego, jak się zdawało, zdobycia laurów. Ukrywano może niektóre szczegóły przed nim, któreby rzeczywisty stan walki ze zbuntowanem Kozactwem poznać dały.
Gdy się to działo w Warszawie, najdzielniejsze siły Rzeczypospolitej, z prawdziwem bohaterstwem, godnem wiekuistej sławy, opierały się ogromnej potędze motłochu, dziesięćkroć liczniejszego o głodzie, w niedostatku środków obrony, wśród nieustannej grozy zdrady, która się wciskała wszędzie...
Oblężenie to Zbaraża epopeją jest, której unieśmiertelnieniu żadne pióro nie starczy. Ten heroizm głodny a wesół, ta śmierci pogarda, te codzienne ofiary życia, a jako chór towarzyszący im, urągowisko motłochu rozszalałego swą źwierzęcą siłą, pijanego zwycięztwem i gorzałką!
Wśród tych okopów Zbaraża stali prawdziwi pokutnicy za grzechy narodu, którzy zasłużyli na palmy męczeńskie. Wiedziano w Warszawie przez tych, którym się z oblężenia wykraść udało, jak zrozpaczone tu było położenie, jak pilno potrzebna pomoc, z królem, czy bez króla; lecz naprawdę całej grozy, całej straszliwości, znękania wojsk pozbawionych nawet chleba, nikt tu nie wyobrażał sobie.
Królowa tylko, której potrzeba było skłonić męża do wyciągnięcia w pole, wiadomościom ze Zbaraża dawała całkowitą wiarę, gdy inni starali się je przesadzonemi okazać. Nie wierzono w Tatarów, nie chciano dać wiary półtorakroć sto tysięcy liczącemu Kozactwu pod okopami, w których zaledwie dwadzieścia tysięcy bohaterów opierało się im dotąd zwycięzko, aż nareszcie gońce, zwiastujący głód blizki, brak prochów i kul, i ostateczne znużenie tych ofiar, zmusiły przyśpieszyć ciągnienie.
Zapowiedziano, że król do Lublina naprzód ma się udać, gdzie wojsk obiecanych pułki gromadzić się miały. Jan Kazimierz zdawał się odmłodzonym, wesołym, ufnym i tak ożywionym, a pewnym zwycięztwa, jak nigdy.
— Raz temu zawichrzeniu położyć koniec potrzeba — mówił z zapałem — a przy pomocy Bożej... Zdaje mi się, że godzina wybiła!
Ktoś podszeptywał o Tatarach.
— Jako żywo, ich niéma i nie będzie! — odpowiadali drudzy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.