Przejdź do zawartości

Boży gniew/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Ze świetnym orszakiem, przeprowadzany przez królową, pobłogosławiony przez duchowieństwo, pełen otuchy, wyruszył król z Warszawy. Marya Ludwika powróciła uspokojona, dopięła tego, czego pragnęła: uczynić miała rycerzem i zwyciężcą człowieka, który dotąd nosił na sobie tylko nieudolności i niestateczności piętno. Dokazała niemal cudu tem, iż potrafiła umysł Kazimierza przez dłuższy czas na jednym skupić przedmiocie, nie dając mu się rozczarować i zniechęcić.
Wszystko dokoła niego tchnęło teraz rycerstwem, bojem, bohaterską żądzą przelania krwi za wiarę i za kraj.
Lecz — dodać potrzeba też, dla określenia tego zapału tak niespodzianie obudzonego, iż wojna, którą rozpocząć miano, z Warszawy i z Lublina jeszcze wydawała się łatwym pochodem, w którym imię króla unosząc się w powietrzu, jak odgłos trąb mury Jerycho... miało rozproszyć wrogów.
W Lublinie już wieści nieco groźniejsze, przepowiadały nie tak łatwy pogrom i zwycięztwo.
Jednego wieczora, właśnie, gdy król miał klęknąć na modlitwę, oznajmiono mu posła panów regimentarzów od Zbaraża.
Był to dobrze tu wielu znany Stopkowski; lecz najlepsi przyjaciele w odartym, wynędzniałym, schudzonym, bladym, w tem z wymokłemi wargami i ogniem tylko rozpaczliwym świecącemi oczyma widmie żołnierza poznać nie mogli dzielnego, silnego, wesołego towarzysza.
Przynosił on listy od wodzów zamkniętych w okopach, ale oblicze jego było najwymowniejszem pismem, najlepszem świadectwem tego co wojsko przecierpiało.
Gdy król, bledniejąc, pismo odczytywał, Stopkowskiego zarzucano pytaniami, na które on niechętnie odpowiadał.
— Co ja wam rozpowiadać mam — mruczał — patrzcie na mnie, tacyśmy tam wszyscy. Jużeśmy z głodu konie, psy i szczury pozjadali... Nie wiem rychło-li nam samych siebie źréć przyjdzie...
Posadzono go za stół, usiłując odżywić i natchnąć nadzieją, lecz biedak nadto cierpiał, a nadewszystko nadto widział, aby wspomnienie krwawe łatwo się zatrzeć mogło.
— Nie pytajcie mnie — mówił głosem drżącym — bo jeśli wnet na pomoc braci utrapionej poskoczyć nie możecie, serce wam pęknie, słuchając, co my tam przecierpieliśmy i cierpiemy.
Tylko cudom męztwa i nieustannej czujności winniśmy, żeśmy na jatki nie poszli chciwemu krwi motłochowi!
Pod Zbaraż śpieszcie! na Boga! pod Zbaraż, póki czas, abyście nie przyszli napróżno kurhany sypać i trupy opłakiwać.
Listy, które przywiózł Stopkowski to samo mówiły, król sam poruszył się tak, iż chciał natychmiast ciągnąć dalej; ale tu poskoczyli senatorowie, — wołając, że króla nie godzi się narażać, dopóki sił dostatecznych nie zbiorą, bo i trzecie wici były wyszły na pospolite ruszenie, a szlachta się tak opieszale ruszała i ściągała, iż gdzie na tysiące liczono, i secin się doliczyć było trudno... Prawie codzień przyciągał mały jakiś oddziałek, chorągiew, trochę ludu strwożonego i bez onego ognia w piersi, co zwycięztwo zwiastuje. Starszyzna i król gorzeli, ale nie było z kim iść....

Było to owe sławne pospolite ruszenie, o którem z goryczą potem śpiewał poeta owego czasu (Morsztyn):

Brzemienne góry myszkę urodziły,
Mały deszcz chmury ogromne spuściły..
Ty, co to pragniesz spólnego ruszenia,
Porachuj się sam i spytaj sumienia,
A rzeczesz, widząc serce, rząd i siły:
I te-by góry myszkę urodziły...
Parturiunt montes...


Z tą siłą, jaką miał król, musiał posuwać się dalej, a przybycie znękanego posła zpod Zbaraża było dla wodzów potrzebną przestrogą, aby szli z ostrożnością niezmierną, jakby w kraju nieprzyjacielskim, gdzie już, dla chłopstwa, nigdzie nikt bezpiecznym nie był i wrogami czuł się otoczonym.
Wrażliwy król, chociaż długo nigdy w niczem wytrwać nie umiał, tem mocniej w pierwszej chwili odczuwał, co miał przed oczyma. Stopkowskiego opowiadanie przejęło go do szpiku kości i na chwilę zmieniło zupełnie. Heroizm oblężonych, którym śpieszyć na pomoc było potrzeba, własna godność i bezpieczeństwo, uczyniły go innym człowiekiem.
Nie dawał dniem i nocą pokoju strażom i czatom, nie kładł się spać, nie rozbierał, hasła wydawał i zmieniał, koni swych rozsiodłać nie dozwalał i ledwie w namiocie przypadłszy na spoczynek alarmował natychmiast. Pochodnie kazawszy zapalić, objeżdżał wojsko... puszczał się aż do czatów, aby je widzieć na oczy.
Taka nadzwyczajna gorliwość musiała też i w drugich męztwo i czujność wzbudzić. Zaraz też duch inny wionął na wojsko, choć Stopkowski mu go przynieść z sobą nie mógł, bo ten jeszcze grozą łaźni, z której się wyrwał, był przejęty.
Czego nigdy nikt spodziewać się nie mógł, Sapieha i inni baczniejsi dowódzcy króla powstrzymywać i hamować musieli, ciągle się oglądając na to, azali pospolite ruszenie nie nadciągnie gromadniej.
Najgorszem było, że w pośpiechu tym ani miano czas rozpoznać się, ani rozsłuchać, czy na drodze gdzie nie czekał ich nieprzyjaciel, co Stopkowski przepowiadał, trzymając przeciwko wszystkim, że Tatarowie na nich uderzą.
Drudzy wbrew przeczyli, opierając się na tem, iż prosty lud nic o Tatarach nie wiedział i nie słyszał, a nie posądzano ludu tego, że milczał umyślnie... i zdradzał...
Mnóztwo Rusi, której serce biło do Chmiela, służyło pod chorągwiami panów z królem ciągnących, a w tych nikt się też zdrajców nie domyślał, ani ich nie posądzał. Zbiegali codzień prawie, powracali nazad, przynosili umyślnie fałszywego języka.
Stopkowski, który już się nasłuchał i napatrzył w Zbarażu wszelkiego rodzaju nikczemnego zdradziectwa... ostrzegał napróżno.
Jakże się lękać było można człowieka, który wczoraj szczodrze obdarzony, pokornie rękę pańską całował, na ziemię padał, miłość poprzysięgał, a tejsamej nocy, najlepszego konia uchwyciwszy, biegł szukać Kozaków, aby im służyć!
Ciągle tedy spierając się o Tatarów, o których rozpowiadano, choć ich jeszcze nikt nie widział, ciągnął król dosyć czujnie od Zamościa pod Zborów, a tu już zgliszcza po drodze i zbiegli od tatarskich pęt świadczyli, że Orda wistocie Kozaków posiłkowała.
Aliści ani liczby jej, ani kędy się obracała, nie znał nikt, gdy Tatarski Han już Pełkę, chorążego pułku ostrogskiego, pochwycił i innych też wziął, a biciem i mękami zmusił, że o wojsku i królu śpiewali, co wiedzieli.
Tuż i wezbrana po deszczach Strypa i Zborów, na lewo dębowym gęstym lasem otoczony, a gdy w kościele na drugim brzegu za rzeką na nabożeństwo biją w dzwony i król, dla uroczystości Wniebowzięcia przeprawia się, aby mszy św. wysłuchać, harc z Tatarami się poczyna...
Król mimo całej czujności swej wiedział tylko tyle zpod Zbaraża, co mu listy Stopkowskiego przyniosły, a o Tatarach i ich sile tak, jak nic: gdy przebiegły Chmiel policzył pułki i siły, a Tatarom wskazał, gdzie polskiego króla i obozu szukać mieli.
On toż sam z częścią swoich czatował w odwodzie.
Tu dopiero tym, co dotąd z Kozactwem i jego chytrością do czynienia nie mieli, co je sobie ważyli lekko, co śmieli się, gdy w Warszawie rozpowiadano, że Chmiel miał swoich i w Wenecyi i w Watykanie i na Cesarskim i na Sułtana dworze, otworzyły się oczy i poznali, że nieprzyjaciel to był straszniejszy, niż się zdawał... a owo pijaństwo nieustanne i gburowstwo udanem było, owo chłopstwo umyślnie wdziane i noszone.
Nim się też dowiedziano o Tatarach, już Korycki, który w odwodzie był z pułkiem ostrogskim (tym, który w Toporowie Pełkę i Żółkiewskiego utracił), ścierał się z nimi, a choć garść miał tylko przeciw Ordzie, zahamował ją nieco... Z drugiej strony Tatarowie na ciągnące wozy napadli, przy których nikogo, krom ciurów nie było, a ci uszli i wozami droga się zaparła, a zamieszanie powstało straszne.
Szczęściem, że z orszaku króla nie potracili głów wszyscy i męztwo mieli, większe, niż szczęście.
Co prędzej i wozów i mostów na Strypie bronić było trzeba. Skoczył tedy ochotnikiem ze swymi Witowski i postanowili murem stać, ażby się wojska i króla doczekali. Do niego przyłączył się Ossoliński, starosta stobnicki, i pięć niezbyt odzianych chorągwi Województwa Ruskiego. Ci nietylko impet wstrzymali, ale Tatarów odparli.
Trwało to wszakże krótko, choć z posiłkiem nadszedł i otuchą Sapieha, z siedmią chorągwiami dobrze okrytemi i choć na sercu nie zbywało. Orda w dziesięć koni liczniejsza zalewała dookoła... czerniało od niej, jak od mrowia i odgłos walki głuszył kościelne dzwony.
Złą, zaprawdę, wróżbą było to wciągnienie do Zborowa, gdy na samym wstępie co najmężniejsi ochotnicy padli, usiłując powstrzymać dzicz, dopóki-by król się z wojskiem nie przeprawił i nie rozłożył. Zginął tu pierwszy Witowski, który innych za sobą pociągnął, Załuski, podpułkownik, obok niego, a mężnego Sapiehę, pod którym konia ubito, służba jego na rękach wyniosła.
Żałował król najmocniej Balduina Ossolińskiego, synowca kanclerza, który znalazł się u boku królewskiego, aby mu pogrzeb sprawił, młodego Tyszkiewicza i wielu a wielu innych z najdzielniejszej szlachty ruskiej. Ani się było można pocieszać tem, że takiemi ofiarami okupiono zwycięztwo, gdyż zaledwie obronną ręką wyszedł król, opędziwszy się ćmie tatarskiej, aby się mógł obozem rozłożyć i okopać...
Wojsko tchnąć, ani spocząć nie miało czasu, gdyż natychmiast taborem się potrzeba było obwarować, wałem osłonić, a wielka siła Ordy, w którą wczoraj nie wierzono, dziś już aż nadto się czuć dawała.
Tem jednem mógł tylko pocieszać się król, że do miary niebezpieczeństwa męztwo urosło, bo nietylko to pierwsze starcie, tak krwawe, nie strwożyło, ale wznieciło zapał nadzwyczajny.
Wieczorem późnym, gdy do chałupy, w której król się pomieścił tuż przy obozie, weszli: Ossoliński, który synowca opłakiwał, Stanisław Potocki, Jerzy Lubomirski, okryty pyłem i obryzgany krwią, ocalony Sapieha, a z niemi co najprzedniejszego wojsko miało — wszyscy słów nie mieli na wychwalanie tego męztwa, z jakiem wojsko się całe potykało i krom ciurów a woźnic, którzy na chwilę od wozów odbiegli, nie było człowieka, coby do ostatka nie wytrwał pod gradem strzał... i naciskiem Tatarów.
— N. Panie — odezwał się młody Sobieski, Starosta Jaworowski, dzień to wielkiej sławy dla oręża polskiego, bośmy niespodzianie pochwyceni, przemagającą siłą parci, w najniewygodniejszem stanowisku, cudu dokazali, odpierając nieprzyjaciela. Dosyć nam jednego Kowalskiego, aby dzień ten upamiętnić...
— Jakiego Kowalskiego? — zapytał król.
— Chorążego Ziemi Lwowskiej; — dodał Sobieski. — Tatar mu prawą rękę uciął, którą chorągiew trzymał: chwycił ją lewą, tuląc do piersi, a gdy i tę mu odrąbano, sam się położył na chorągwi i obronił ją.
— A Rzeczycki, Starosta Urzędowski — odezwał się Kasztelan Bracławski, Stępkowski — na któregom patrzył, jak się ze trzema chorągwiami między opłotki wparł, gdzie go ścięto.
— Rzeczyckiego tem więcej żal — dodał Sobieski — że nam tłómaczów braknie, gdy języka dostaniemy, a on po turecku, arabsku, persku i po tatarsku expedite mówił...
— Mnie mojego Czarneckiego przy wozach ubito — westchnął król...
— Niepoliczyć strat naszych — dodał kanclerz Ossoliński. — Szliśmy ostrożnie, czaty wysyłając, starając się o nieprzyjacielu wiedzieć: nie pomogło nic. Lud strwożony z Kozactwem trzyma, a nam, kłaniając się, kłamie, bo już Chmiela zwycięztwa upoiły jego i wszystkich...
Jan Kazimierz nie chciał jeszcze wierzyć w wielką Ordy potęgę, ale co chwila przynoszone wieści ją potwierdzały. Ossoliński i Jerzy Lubomirski, wszyscy zresztą, zgodnie największą baczność doradzali.
— Łacno to dostrzedz — rzekł kanclerz — iż Chmielnicki nawałę tę tatarską zesłał na nas; aby nam nie dać ciągnąć Zbarażowi na pomoc. Musimy się wyrąbać z Tatarów... i rozproszyć ich. Długo stać nie jest w ich obyczaju...
— Daj Boże, abyśmy ich zmusili — odparł Sobieski młody — lecz lękać się trzeba, aby ich tu liczba taka nie znalazła się, przeciw której my z największem męztwem nie podołamy.
Przez całą tę noc nikt w obozie nie zmrużył oka. Szło i o wojsko i o bezpieczeństwo osoby króla, który męztwo obiecywał znaczne, lecz i nieopatrzność a niedoświadczenie zdradzał. Wybrali więc wodzowie sześciu najdzielniejszych z młodzieży, którzy na krok króla nie mieli odstępować. Z tych później Jan Kazimierz dwu tylko przy sobie zostawił: Jędrzejowskiego i Sładkowskiego, czując się wśród wojska bezpiecznym, i trzymając w głównym korpusie Huwalda, gdzie była piechota niemiecka i usarskie chorągwie...
Na wszystkie strony porozsyłano czaty: nigdzie daleko sięgnąć nie mogły. W koło leżeli Tatarowie. Pełną ich była dąbina, zarośl i wzgórza...
Królowi dodawano męztwa i otuchy ale dowódzcy między sobą, zebrawszy się, później na radę u Ossolińskiego, przyznać się musieli, że tu bodaj drugi Zbaraż się gotował, jeżeli w prędkim czasie Tatarów się przełamać i rozproszyć nie uda.
— Gdyby Orda sama była tylko — rzekł Ossoliński — choćby jej dwakroć tyle na nas natarło, nie lękałbym się tak bardzo; nie z Tatarami jednak do czynienia mamy, ale z Chmielem, którego ręka niewidzialna jest wszędzie. On nas policzył wprzódy, niż my sami siebieśmy zregestrowali, on na nas ich nasłał, a sam w odwodzie stoi tak pewno, jakbym go widział...
— Święta prawda, panie kanclerzu — wtrącił młody Sobieski. — Chytrości jego padliśmy ofiarą, nie chcąc wierzyć w nim, czas wistocie przekonać się, że nie z lada jakim wrogiem do czynienia mamy.
Mybyśmy też chytrości zażyć powinni — dodał Sobieski — aleśmy do niej mało zdolni, a zanadto szlachetni, paść tak, jak Kowalski, dać się rozsiekać w opłotkach: to nasza sprawa... a podejść nieprzyjaciela...
— Zaprawdę — rzekł cicho Ossoliński — jużbyśmy w ostateczności tej i do przebiegłości uciec się powinni, lecz nie widzę, jakbyśmy zażyć jej mogli?
Sobieski dumał chwilę...
— Z Kozakami tą chytrością nic nie wskóramy — rzekł — a z Tatarami, którzy dawniej Rzeczypospolitej służyli, podarki od niej brali — i nie są tak przebiegli, jak Kozactwo... czemu-by nie próbować?
— Żebyśmy choć Rzeczyckiego mieli, który się z Tatarami mógł rozmówić — wtrącił Ossoliński — ale i tego nam zła dola... wyrwała.
— Nie chwaląc się — odparł Starosta Jaworowski — mógłbym go może zastąpić?
— Wy? — zapytał Ossoliński.
Sobieski się pokłonił.
— Pobić ich możemy próbować — odezwał się Starosta — a — poszczęści-li nam Bóg jutro, tem lepiej, — jeżeli ich nie odeprzemy — sprobujmy kupić... Na sprzedaż są...
Podumał chwilę kanclerz.
— Myśl-ci to jest, którą w naszem położeniu pogardzać się nie godzi — rzekł powolnie. Zachowajcie ją przy sobie... któż wie? zbawienną być może.
— Nie zdradzając się z nią — dodał Sobieski — na wszelki wypadek coś przygotować się godzi. Nie może być, abyśmy rannych lub pochwyconych w zgiełku niewolników tatarskich nie mieli. Wybrałbym z nich jednego dla języka, a wiedziałbym jak i co mówić z nim. Puścić-by go potem, niby z przypadku, aby poniósł między swych, co potrzeba.
Ossoliński miał położenie za tak niebezpieczne i rozpaczliwe, iż mu rada Sobieskiego, na pozór zuchwała i dziwaczna, nie zdawała się ani śmieszną, ani odrzucenia godną.
— Czyńcie co wam się zda dobrem — rzekł — ale na własną rękę. Probujcie... Ja sobie wiele nie obiecuję, lecz wszystkiego dziś zażywać potrzeba, gdzie nietylko o żywot, ale i o cześć naszę i króla chodzi.
Na tośmy przyszli! z dopustu Bożego — za grzechy nasze! — zamruczał, ręce łamiąc kanclerz.
Młody Sobieski wyszedł z namiotu.
Duszą i ciałem żołnierz, znał już wojsko, ludzi, dowódzców, rozkład obozu i namiotów — tak, że mu noc wiele nie przeszkodziła, natychmiast się puścić w okopy. Po drodze tylko pytał: azali niéma gdzie jeńców tatarskich i czy kto o znaczniejszym z nich nie słyszał?
Nastręczył mu się tu Strzębosz, który i dla własnej ciekawości i dla króla wszędzie pilno sznurkował i rozwiadywał się.
— Są Tatarowie powiązani — odparł Dyzma — na kupę ich zrzucono pośrodku, aby nie pozbiegali, bo ta dzicz zębami łyka rozgryza i pełzając, jak robactwo, się rozłazi.
Ale też ich i żywić nie było warto, a na miejscu im łby ścinać.
— Prowadź mnie — rzekł Sobieski.
W obozie, jak w biały dzień, ruszało się wszystko; rozpytali więc łatwo o drogę. Jeńcy nie pod namiotem, ale w kałuży, na ziemi, kupą byli zrzuceni i powiązani tak, że ich pęta razem się wszystkie łączyły. Już zdala smród kożuchów i ciał rozpoznać ich dawał.
Przy świetle rozpalonej pochodni Sobieski mógł, przechodząc około tej kupy, przekonać się, że wielu jeńców, ciężko rannych, już trupami było. Pomimo, że krwi koło nich kałużki stały, żadnego jęku i głosu nie słychać było... tylko chrapanie i ciężkie oddechy konających.
Z brzegu postrzegł Sobieski mężczyznę silnej budowy, nieco szlachetniejszego oblicza, na którem też odzież oznaczała jeżeli nie jakiegoś carzyka, to murzę może.
Schylił się do niego i coś mu szepnął potatarsku.
Jeniec oczy czarne wytrzeszczył jadu pełne: nie odpowiedział nic i odwrócił się.
Sobieski go kazał odwiązać od kupy i, z rąk mu łyk nie zdejmając, prowadzić za sobą do namiotu. Nieopierając się, ale jak bezwładna kłoda dał się Tatarzyn prowadzić. Strzębosz z ciekawości szedł za nimi.
Przybywszy do namiotu, Starosta Jaworowski kazał wody naprzód dać jeńcowi. Patrzał na nią długo, chciwie Tatar, jakby się wahał, czy ją przyjąć ma, ale pragnienie go paliło: chwycił w końcu i cały kubek wychylił do dna.
Sobieski mówić coś począł. Strzębosz, który potatarsku słowa jednego nie rozumiał, oczyma tylko mógł sobie tłómaczyć wrażenie, jakie czynił młody Polak na Tatarzynie. Bronił on mu się milczeniem dumnem długo, naostatek coś go dopiekło, wyrwało mu się słowo jedno. Sobieski je podchwycił; Tatarowi rozwiązały się usta, oczy mu się zaiskrzyły — posypały się z obu stron pytania i odpowiedzi.
Tatarzyn, w końcu znużony, padł na ziemię i zamilkł znowu. Starosta mówił długo jeszcze, potem przywołał dwóch jeszcze ze swej czeladzi i starszego ze sług, wskazał im na Tatarzyna i kazał go napowrót do innych jeńców odprowadzić.
Dzień zaświtał, gdy już król na koniu ustawiające się oddziały swe objeżdżał, niespokojny. Znali starzy wojownicy Tatarów, że zawsze dla zręczniejszego z łuków strzelania, na lewe skrzydło naprzód wpadali. Postawiono tu Lubomirskiego — który mężnie odeprzeć ich był gotów. Wiatr też, który o wschodzie słońca się zerwał, przychodził w pomoc, bo od królewskich wojsk Tatarom w oczy dął, co siłę ich strzał osłabiało i odnosiło je w stronę. Królowi, gorączka, z której od wczora nie wychodził, — dodała sił i ochoty bojowej, choć widok tatarskich tłumów, ponad któremi trzy zielone buńczuki Gireja powiewały w powietrzu — pewność ta, iż za nimi Kozacy stali, czekając hasła, bardzo wątpliwem czyniła zwycięztwo.
Około południa król z orszakiem swym i oddziałem straży objeżdżał jeszcze szeregi.
Jak przewidywano, na lewem skrzydle z Lubomirskim przyszło naprzód do starcia, a tu tak się ścisnęli walczący niemal w jedno ciało, że szeregów jednych od drugich rozeznać nie było można. Z małego wzgórza król, stojąc, patrzał, gdy w oczach mu się zaćmiło; tatarska dzicz złamała pierwsze szeregi, które poczęły iść w rozsypkę.
Nie wierzył oczom, gdy Puzowski od Lubomirskiego przypadł, wołając o ratunek i posiłki, a wołanie jego wymownem było, bo miał przestrzeloną wargę, gębę krwi pełną i strzała mu tkwiła jeszcze w ustach.
Piechota tedy niemiecka od króla poszła zaraz z Huwaldem naprzeciw uchodzącym, ale i Jan Kazimierz sam się z nią rzucił, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. W tej godzinie życia krew rycerska się w nim odezwała.
Wybiegłszy naprzeciw uchodzącym, począł jednych szpadą uderzać, drugich konie za cugle chwytać, wskazując nieprzyjaciela.
Głos i widok rozgniewanego króla zawstydził i powstrzymał, a wtem i niemiecka piechota sypnęła gradem kul: Tatarzy nie mogli dotrzymać placu, zmieszali się, poczynając uchodzić.
Po odparciu tego pierwszego napadu, gdy się Orda nieco rozpierzchła, a do obliczenia strat przyszło, nie okazały się one wielkiemi, wojsko też przerażone szkodliwie nie było; ale wszyscy czuli, że się zwycięztwem też chwalić nie było można, i że, gdyby Tatarowie całą siłę swą wywarli na wojsko królewskie, pod nawałą tą — pewnie-by uledz musiało.
Myśli tej nikt nie wypowiadał: owszem, dodawano sobie otuchy, rozpowiadano przygody bojowe, dobywano szczątki połamanych strzał z kaftanów; ale w duchu spokoju nie było — król i teraz spocząć nie chciał.
On, jako wódz, odczuwał w tej godzinie wszystko, co krążyło w myśli tego tłumu, co nim poruszało.
Noc zapadła, chmurna, czarna i oparna; ciury obozowe i pospolity człek, który tylko czuł, że przewagi nie mieli wodzowie, widział ich posępne twarze, a troskliwe opasywanie się strażami przeciw nocy: począł się trwożyć.
W takim tłumie dość jednego słowa, aby wzniecić pożar. Głowy były po boju i znoju, może i napoju, oszołomione; najrzał ktoś przechodząc około wozów królewskich, że na nich wczoraj obluzowane sznury przymocowano. Zdało się drugiemu, iż dopatrzył koni, które do wozów wprzęgać miano; przywidziało się innemu, że namioty składano.
Dosyć tego było, aby po wojsku poszła wieść jak błyskawica: „Panowie się do ucieczki sposobią. Król uchodzi, a nas na rzeź i jatki Tatarom wydają!“
Nikt ani sprawdzał, ani wątpił, że wistocie, jak pod Piławcami, salwować się chcieli co przedniejsi, aby uniknąć niewoli: więc z szałasu do szałasu, szmer i trwoga, bieganina, nawoływania, krzyki.
Strzębosz, który do królewskiej chałupy wracał, jednego i drugiego ze strwożonych pochwyciwszy na drodze, choć się im w oczy rozśmiał, parsknął i zgromił, ale zmiarkował, że o tem królowi trzeba dać znać było.
Właśnie do drzwi dobiegał, gdy tu natrafił z jednej strony ks. Cieciszowskiego, z drugiej Tyszkiewicza, cześnika litewskiego, którzy przebojem śpieszyli tożsamo oznajmić.
Król wieczorne miał odmawiać modlitwy z ks. Lisieckim, Jezuitą, kapelanem swoim, gdy Cieciszowski, Tyszkiewicz i Strzębosz, nie oznajmując się, wtargnęli.
— N. Panie — zawołał Tyszkiewicz — chwili niéma do stracenia, zapobiegać trzeba wielkiemu zamieszaniu, a może sromocie. W obozie szerzą wieści, że dowódzcy i sam król uchodzić mają nocą... wszyscy też salwować się chcą. Pod namiotami niewypowiedziana trwoga i zamieszanie.
— Cóż mam czynić? — zapytał król.
Mężny kapelan ks. Lisiecki, który odwagę swoją miał życiem przypłacić, krzyknął na Strzębosza:
— Konia dla N. Pana. Pochodni! pojedziemy po obozie! Niech widzą oblicze pańskie, niech się przekonają, że tu życie dać wszyscy gotowi, ale salwować się nie myśli nikt.
Jan Kazimierz, który przez cały ten dzień był jak nigdy w życiu, usposobiony ofiarnie i rycersko, a miał w kapelanie swym ufność, natychmiast za nim wołać zaczął:
— Konia! pochodni!
Tyszkiewicz biegł do Lubomirskiego, ks. Cieciszowski do kanclerza, aby i oni królowi towarzyszyli.
Ale Jan Kazimierz wcale na nich nie myślał oczekiwać.
Wdziawszy już czapkę, wyszedł z ks. Lisieckim na próg.
— Co prędzej konia...
Podprowadzono mu go. Strzębosz, lękając się nocy i rozgorzenia, z jakiem król się wybierał pułki objeżdżać, pochwycił za cugle.
Pacholik przybiegł z zapaloną pochodnią.
— Koleją, po pułkach! koleją! — począł wołać Jan Kazimierz.
Zaledwie w środek obozu wjechał król, gdy naocznie się mógł przekonać, że mu fałszywie nie doniesiono. Pomiędzy szałasami i namiotami stały gromadki wykrzykujące: „Król i panowie uchodzą!“
Pierwszego, który mu się nastręczył, a nie widział nadjeżdżającego, uderzył król szpadą po ramionach.
— Król — zawołał z największym zapałem.— Otom ja! król wasz! Patrzajże, iż jako żyć pragnę, tak uchodzić nie myślę, ginąć z wami gotówem! Co wam się stało? Poszaleliście! Szlachta króla, żołnierze hetmana odbieżeć chcecie. Dziś nas Pan Bóg łaską swą salwował z niebezpieczeństwa, a jutro się zwycięztwa spodziewamy. W imię Jego!
Chyba tchórzowstwo i gnuśność wasza przyprawi nas o stratę tego, cośmy zyskali. Pocożeście tu szli i poczynali, jeżeli wam do końca serca braknie?
Ja tu pozostanę, choćby sam jeden do końca, a przyjdzie głowę położyć: nie wzdrygam się.
Tuż za królem ks. Lisiecki, zagrzany męztwem, którego dawał dowody codzień, podchwycił:
— Srom i hańba wiekuista nam i imieniu naszemu, jeśli się tej dziczy ulękniecie!
Rozstąpili się pomieszani i milczący żołnierze, a niektórzy z nich tłómaczyć poczęli, ale nie czas ich było słuchać, król tożsamo powtarzając, ruszał dalej. Stawał wśród nagromadzonych i wybiegających z namiotów i krzyczał na cały głos: Otom jest!... otóż stoję i nie uchodzę.
Wśród tego pochodu, który cały obóz na nogi powołał... nadbiegł konno Ossoliński.
— W tej chwili odebrałem posłańca, iż pospolite ruszenie ciągnie z siłami znacznemi; jutro się może połączyć z nami!
Sobieski, który też konia dosiadł, nie wahał się dodać:
— Tatarowie odstąpić radzi Kozaków! Wszystko się nam składa jako najlepiej. Zbarażcy oblężeńcy zwycięzko się bronią i rzeź wielką uczynili.
Wszystko to razem cudownie powstrzymało już tak rozszerzający się popłoch, że kilku, co na koniach siedzieli i mieli uchodzić, coprędzej zawrócili się, kryjąc, aby ich nie dostrzeżono. Zabrakło cóś bojaźliwszych, ale tych zniknięcie, na wczorajszą potyczkę złożono.
Umysły się uspokoiły. Król zaś nie chciał powrócić do swoich, aż cały obóz do kończyn jego objechał.
Na brzask się miało, gdy z ks. Lisieckim, który mszę św. zabierał się odczytać, powrócił do swych dworaków. Czasu już na odpoczynek nie było, ani kto o nim myślał.
Animusz okrutny owładnął właśnie tymi, co wczoraj największą okazywali trwogę.
Gdy król wyszedł po mszy na próg, znalazł całe podwórko pełne rotmistrzów, dowódzców, starszyzny, dopominającej się rozkazów. Wszyscy poprzysięgali, że do ostatniej kropli krwi bić się gotowi.
Wojsko zatem tak, jak wczoraj, szykować poczęto. W tyle, za obozem znajdowało się miasteczko... a wały obozowe sięgały pod cerkiew ruską, którą wczoraj jeszcze Kozacy odebrali i obsadzili. Z tej jednak strony nie ważyli się napaść, bo silnie była obsadzoną.
Już dobry był dzień, gdy razem Kozacy na lewe, a dwaj carzykowie tatarscy rzucili się na prawe skrzydło, którem dowodził Ossoliński.
Srogi i zajadły zawrzał bój, w którym mieszczaństwo też oszalałe, w dzwony bijąc, słomę po drogach paląc, udział brało. Prowadzili oni opłotkami znanemi sobie oddziały Kozaków... Zagrzmiały działa i niemiecka piechota dostała kroku. Nie ustępowali napastnicy, ale też wojsko się złamać nie dawało.
Królowi przyszły na myśl owe obiecane posiłki, które nie nadciągały.
— Strzębosz! — obrócił się do stojącego przy sobie, a kipiącego chęcią wyrwania się do boju chłopaka. — Chcesz ty mi zasłużyć, próbuj... idź do wozów, ciurów i luźnych ludzi... jest ich gromada, co się z założonemi rękami przypatrują daremnie. Dodaj im serca, zbierz do kupy, niech chwycą broni, co jest zapaśnej, lada opłotek od namiotu na żerdzi za chorągiew posłuży... Gdy nową siłę nadciągającą zobaczą, pierzchną może.
Zrozumiał wlot Dyzma przykazanie królewskie: spiął konia i pobiegł ku obozowi. Jednemu Bogu wiadomo, jakich tam zażył argumentów, ale w niespełna pół godziny, niejaki Zabuski, stary żołnierz, który się ze Strzęboszem połączył, prowadził już pod płóciennemi chorągwiami z obrusów... wojsko z pachołków i ciurów zebrane, które z taką zajadłością do boju szło, jakby panów swych zawstydzić chciało. Zabuski z tą gromadą wpadł do miasteczka na Kozaków i w pierwszym impecie wysadzili ich precz z niego na pole, ale gdy tu za daleko się zapędzili, Kozactwo się opatrzyło, z kim ma do czynienia i poczęło okrutnie siec i rąbać. Dopiero dragonia Pleśnickiego, Starosty Opoczyńskiego, na posiłek im przypadłszy, resztę uratowała.
Strzębosz, który razem z Zabuskim prowadził czeladź, nie opatrzył się aż w polu, że ksiądz Lisiecki, który z krzyżem w ręku między ciurów wpadłszy na koniu, najwięcej ich zagrzewał, najpierw postrzelony nieszkodliwie, a potem, nie dając się odprowadzić, drugą i trzecią kulą przeszyty, padł na placu.
Skoczył ku niemu Dyzma, aby zpod konia ratować, ale gdy się nad nim pochylił, usłyszał tylko z ust skrwawionych... dobywające się westchnienie ostatnie.
— Jezus — Marya — Józef.
Ks. Lisiecki nie żył.
Pod koniec dnia, wszyscy się na stanowiskach swych utrzymali, ale straty były ogromne. Uszli wprawdzie Tatarowie, pochowali się Kozacy. Zwycięztwo na oko pozostało przy królu, lecz oczy wodzów widziały już, że po takich kilku wiktoryach... obronić się nawale nie będzie podobna.
Gdy przyszło pod noc do obrachunku, płakał król nietylko swojego ukochanego kapelana, ale żołnierza najlepszego blizko dwu tysięcy, rotmistrzów i towarzyszów swych chorągwi czterdziestu siedmiu... i wielu najdzielniejszych z rycerstwa pospolitego. Wzięto jednego murzę tatarskiego i plugawego motłochu dosyć, ale tych nie żywiono...
Noc zapadła, król dziękczynne odprawiał modlitwy; w obozie dosyć ochoczo i raźno, opatrując rany, rozprawiano o dniu skończonym. Była to jedna z tych walk bez rozgłosu, bez widomego skutku, która więcej wysiłku, męztwa, ofiar kosztowała, niż niejedno świetne zwycięztwo.
Ossoliński, wszystko zważywszy... wczorajszą myśl Sobieskiego sobie przywłaszczył...
Wszedł do izdebki króla z czołem chmurnem.
— Bogu dziękujmy! — powitał go Jan Kazimierz — mam najlepszą otuchę. Posiłki nadejść muszą.
Zmilczał kanclerz.
— N. Panie — rzekł — i ja nie tracę nadziei, ale gdy szlachetnej krwi oszczędzić można... godzi się próbować.
Nie możemy się łudzić, trzymać się będziemy, ale zbaraskich naszych bohaterów nie odsieczem, a sami w końcu wycieńczeni — kto wie, czy coraz napływającym nowym posiłkom tatarskim wydołamy:
Król ręce rozkrzyżował.
— W Panu Zastępów nadzieja nasza!... — zawołał.
— Myślę — wtrącił Ossoliński — że się jednak godzi przynajmniej spróbować, azali cudem jakim nie oderwiemy im Tatarów. Tych kupić potrzeba.
— Jak? — zapytał król.
— Wyślę jeńca tatarskiego z listem do Islam Gereja. Zapytam go: dlaczego on, sprzymierzeniec Rzeczypospolitej, wierności jej nie dotrzymuje i z wrogami naszymi się łączy. Mam jakieś przeczucie, iż się w ten sposób uratować zdołamy.
Na pospolite ruszenie owo, niestety, rachować trudno. Kozactwo, samo sobie zostawione, Zbarażowi i nam czoła stawić nie będzie mogło.
Mam wysłać list? — spytał kanclerz...
— Trzebaż do dna wypić kielich upokorzenia? — odparł król.
— Nie będzie upokarzającem zapytanie, nie prosimy ich o nic.... Tatarzy ponieśli klęski, łupu niewiele zdobyli; damy im choćby ostatni grosz, abyśmy ich od Kozactwa odciągnęli.
Król się zadumał... nie odpowiadał.
— Oręża nie puścim z dłoni — dodał Ossoliński — lecz gdy krew złotem okupić można?
— Lękam się, aby mi plamą i grzechem to wezwanie Tatarów nie ciężyło — odezwał się powolnie — lecz szczędzić najdroższej krwi obowiązkiem... a Kozactwo złamać dla nas koniecznością, czyń — co Bóg natchnął...!
Westchnął Jan Kazimierz. — Nie chce Bóg pobłogosławić orężowi mojemu — szepnął smutnie. Stań się wola Jego!

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.