Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W obozie, jak w biały dzień, ruszało się wszystko; rozpytali więc łatwo o drogę. Jeńcy nie pod namiotem, ale w kałuży, na ziemi, kupą byli zrzuceni i powiązani tak, że ich pęta razem się wszystkie łączyły. Już zdala smród kożuchów i ciał rozpoznać ich dawał.
Przy świetle rozpalonej pochodni Sobieski mógł, przechodząc około tej kupy, przekonać się, że wielu jeńców, ciężko rannych, już trupami było. Pomimo, że krwi koło nich kałużki stały, żadnego jęku i głosu nie słychać było... tylko chrapanie i ciężkie oddechy konających.
Z brzegu postrzegł Sobieski mężczyznę silnej budowy, nieco szlachetniejszego oblicza, na którem też odzież oznaczała jeżeli nie jakiegoś carzyka, to murzę może.
Schylił się do niego i coś mu szepnął potatarsku.
Jeniec oczy czarne wytrzeszczył jadu pełne: nie odpowiedział nic i odwrócił się.
Sobieski go kazał odwiązać od kupy i, z rąk mu łyk nie zdejmając, prowadzić za sobą do namiotu. Nieopierając się, ale jak bezwładna kłoda dał się Tatarzyn prowadzić. Strzębosz z ciekawości szedł za nimi.
Przybywszy do namiotu, Starosta Jaworowski kazał wody naprzód dać jeńcowi. Patrzał na nią długo, chciwie Tatar, jakby się wahał, czy ją