Życie za życie/List VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST VIII.
EDWARD DO ALBINY.

Stało się: pierwszy cień padł na szczęście moje, pierwszy raz świat zewnętrzny wmieszał się pomiędzy mnie a Idalię. Wczoraj, jak zwykle, spędziłem wieczór w Maniowie. Przyniosłem właśnie Idalii muzykę mego układu do włoskiej poezyi, którą lubiła powtarzać, a której myśl przypadała dziwnie do jej tęsknej i marzącej duszy:

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.

Idalia śpiewała; jam siedział obok niej, chwytając w powietrzu srebrny dźwięk jej głosu, gdy powtarzała melodyę moją.
Byłem rozmarzony, byłem szczęśliwy, jak dotąd nigdy w życiu; w sercu człowieka są takie zenitowe, że tak powiem, chwile po których nastąpić musi reakcya bólu. Ale ja wtenczas nie umiałem myśleć o bólu. Przeczuwać nieszczęście, jest to już cierpieć. Ja byłem szczęśliwy, zupełnie bezmyślnie, szalenie szczęśliwy!..
Idalia przestała śpiewać, wstała od fortepianu i wzięła książkę, wskazując mi miejsce obok siebie. Zaczęła czytać głośno jednego z ukochanych poetów swoich. Ja słuchałem nie słów, które znałem, które może nie wpadały do rytmu mego ducha; patrzałem na jej usta poruszane słowami, na pierś podnoszoną oddechem, na oczy które chodziły po książce, a często odwracały się od niej, — i zatrzymywały na mnie...
I duch mój miękł, roztapiał się w otaczającej atmosferze; zapominałem gdzie jestem, co robię; z nawpół przymkniętemi oczyma marzyłem, jak się marzy — kiedy się kocha szczęśliwie.
Nagle trąbka pocztowa ozwała się w oddali. Zadrżeliśmy oboje; wszystko cokolwiekby nas spotkało, mogło tylko przynieść nam smutek, ocknienie, a szczęścia nic już powiększyć nie było zdolnem. Chwilę łudziliśmy się nadzieją, że ten dźwięk świata nas ominie; ja znów przymknąłem oczy, Idalia czytała dalej. Ale daremnie: trąbka odzywała się coraz bliżej, a na dziedzińcu tuż przed gankiem rozległ się turkot powozu.
— Kto to przyjechał? spytała Idalia wchodzącej du Barlette.
— Nie wiem, odparła zagadniona, zabierając miejsce pomiędzy nami, ale dowiemy się zaraz.
Przeklinałem w duchu przybywającego, i gdyby Idalia wiedziała co to przekleństwo, lub nawet złe życzenie, sądzę, iż przeklinałaby go także.
Tymczasem szybkie kroki rozległy się w obocznym pokoju, i do salonu wszedł mężczyzna lat może trzydziestu kilku, starannej powierzchowności, wykwintny, światowy.
Na jego widok Idalia powstała i postąpiła aż ku drzwiom, witając. On wziął obie jej ręce skwapliwie, ściskał je w swoich, i nachylając się ku niej, pocałował ją w czoło, niby z rodzajem ojcowskiej czułości. Ale mnie się zdało jednak, że pocałunek ten był zadługi; dotknął mnie jakby rodzaj świętokradztwa. Odczułem go na mojem czole, niby dotknięcie gorącego żelaza.
Idalia nie rozumiała tego; twarz jej nie przybrała żywszej barwy, nie zmieniła wyrazu, gdy z obojętnością marmuru poddawała czoło ustom jego. Znać był to zwyczaj przyjęty dawno, może od dzieciństwa, i spokojna, niezmieszana, czyniła zadość obowiązkom gospodyni domu.
— Pan Edward S., rzekła przedstawiając mnie nowoprzybyłemu. Hrabia Herakliusz, mój opiekun.
Hrabia oddał mi ukłon, z właściwą sobie swobodą i wdziękiem, i siadając obok Idalii, z uprzejmym uśmiechem zwrócił do mnie rozmowę.
Teraz przyjrzałem mu się bliżej. Twarz jego miała rysy regularne i na pierwsze spojrzenie można ją było nazwać piękną bardzo. Ale na pierwsze wejrzenie tylko. Później wydawała się ona sztywną, jakby wystygłą; powlekała ją żółto pergaminowa barwa, niewiadomo czy za sprawą wieku, namiętności, czy choroby, bo twarz ta była nieporuszoną jak maska lodowa. Przeszłości i wewnętrznej wartości człowieka, jak z maski, odgadnąć było niepodobna. Na pierwsze wejrzenie wydawał się on młodszym, lecz trudno było określić wiek jego, bo znać rozpaczliwą staczał walkę z czasem. Przy rozpatrzeniu jednak nieufność brała do tej twarzy; zdawało się, że wszystko w niej sztucznem być może, jak ten uśmiech przystygły do ust spłowiałych, który nie rozjaśniał mu twarzy, nie odbijał się w oczach. Wzrost jego był więcej niż średni, ręka biała, pieszczona, nieledwie kobieca. Gęste czarne faworyty z angielska obejmowały mu policzki i pokrywały ich zapadłość, ale kolor ich martwy — zdradzał użycie farby.
Czoło wysokie, trochę zbyt wązkie, świecące wyciągniętą skórą, skronie wklęsłe, nadawały jego czaszce coś przypominającego trupią głowę. Przez włosy ciemne, starannie przyczesane, przeświecała jednak łysina, której pokryć nie mogły. Brwi miał ostro narysowane, usta wązkie, bezkolorowe. Ale najwybitniejszą cechę jego twarzy nadawały oczy; one pierwsze zamgliły się, spełzły, zmąciły, i żadna sztuka przywrócić im już niemogła blasku młodości. Ociężałe powieki zwieszały się nad szklistem i źrenicami, i blask tego zamglonego wejrzenia był przykrym ten wzrok nieruchomy zdawał się ciążyć ołowiem i myśl przenikać; czuło się go niewidząc, a spotkawszy, nie można było nic wzamian wyczytać, nic dojrzeć, jak w zapylonem zwierciedle.
Człowiek ten wychudły, zużyty piękny niegdyś, walczący z nieubłaganą ręką czasu, zrobił na mnie niewytłumaczenie przykre wrażenie. Pod układną światową grzecznością, przeczuwałem wroga; wszystko w nim, uśmiech, spojrzenie, raziło mnie i odpychało.
Wieczór ten wlókł się powoli, ociężale. Daremnie siliłem się stanąć na równi jego swobody; obecność jego sama dręczyła mnie jak ton fałszywy, z wyżyn po których bujałem, ściągała mnie do sztucznej atmosfery salonów. Idalia była zamyślona, ale z właściwą sobie powagą podtrzymywała upadającą rozmowę.
Hrabia mówił wiele i świetnie; nie domyślał się, lub nie chciał domyślać niczego.
Odjechałem wcześniej niż zwykle. Długo w nocy siedziałem samotny, wpatrując się w oświetlone okna Maniowa. Ogrody nasze stykały się prawie, przedzielone tylko wąwozem. Widziałem nawet migające cienie po za błyszczącemi oknami — i rozmyślałem co mi czynić wypada. Wiedziałem wprawdzie, że Idalia mnie kocha, uważałem ją w głębi ducha za narzeczoną moją; a jednak żadne słowo z jej strony nie upoważniło mnie do urzędowego proszenia o jej rękę. Zresztą jakież do niej mogłem mieć prawo?..
Dotąd, jak ci pisałem, starczyła nam obecność, i tak mało żyliśmy w rzeczywistym świecie, że samo nazwisko Herakliusza zaledwie odbiło się o moje uszy, zaledwie wiedziałem, że on ma niejakie prawo rządzić jej losem.
Idalia miała w sobie coś tak czystego i smętnego razem, iż lękałem się obrazić ją jakiembądż słowem; czekałam aż ona sama ośmieli mnie i wyraźniej określi nasze stosunki.
Ale teraz przybycie Herakliusza zmieniło wszystko; czułem, że położenie moje było fałszywe, a nie wiedziałem w jaki sposób wyjść z niego, zgodnie z jej wolą. Trzeba mi było jednak koniecznie wytłumaczyć się z jej opiekunem i wiedzieć raz wyraźnie, że go mam przeciw sobie, bo czułem i rozumiałem, że inaczej być nie może. Pod tym względem nie łudziłem się wcale. Ale zato wiedziałem, że kochanym jestem, miałem nieograniczoną wiarę w Idalii, a kwestya połączenia naszego zdawała mi się kwestyą czasu tylko. Idalia jeśli nie dziś, to za lat dwa niespełna; mogła już rozrządzać sobą.
Uczucie powodujące mną było tak silne, tak święte iż zaledwie pomyślałem o świecie, który sądząc z pozorów, może mnie potępić, może obwinić o brudne wyrachowanie. Względy te niezawodnie byłyby mi przyszły na pamięć i rozhardziły ducha, gdybym mniej kochał; ale dzisiaj ta miłość panuje samowładnie, zbyt samowładnie, bym mógł na cobądź się oglądać.
Nie chciałem więc w niczem zmieniać stosunków moich z Maniowem. Namiętna miłość zaślepiała mnie, pozbawiała myśli wyraźnych, a jednak czułem w głębi ducha, że postępowanie moje uchybiło uświęconym światowym prawidłom, że hrabia Heraklusz nie mógł być z niego zadowlony, i porywała mnie jakaś wściekłość przeciwko tej myśli. Instynktem nienawidziłem tego człowieka, który z położenia swego zmuszał mnie niejako upokorzyć się, nie przed sobą wprawdzie, ale przed światem, którego on tutaj był reprezentantem.
Znasz mnie dość, by wiedzieć, że prosić nie umiem, i gdyby chodziło o życie, nie potrafiłbym uchylić głowy i wymówić upokarzającego słowa. Nawet w obec ukochanej kobiety, nie odstępuje mnie ta duma, i prędzejbym konał z bólu, niż przyjął wyżebraną miłość. Dla tego też przed wieczorem, gdym pojechał do Maniowa hardy i ponury, nie wiedziałem dokładnie co sam uczynię, ale czułem, że poraz pierwszy w życiu, przykrą chwilę spędzić mi tam przyjdzie.
W salonie był sam Heraklusz. Sądzę, że człowiek ten obrachował mnie, domyślił się jak postąpię i czekał na mnie. Przyszło mi na myśl, że może Idalia powiedziała mu o wszystkiem. Położenie moje byłoby o wiele łatwiejszem, gdybym to mógł był wiedzieć.
Herakliusz odpychał mnie i mroził, powitanie jego było chłodne; widocznie czuł się panem położenia, a w nieobecności Idalii i panem domu.
Zapytałem o księżniczkę: była na przechadzce z panią du Barlette.
Nastąpiła chwila milczenia. Chodziliśmy obadwaj po wielkim salonie, którego drzwi na balkon prowadzący do ogrodu otworzone były; każdy z nas miał wiele do powiedzenia i jak szermierze przed walką, mierzyliśmy siły nasze wzajemnie.
— Pan jesteś blizkim sąsiadem Maniowa?.. — zaczął w końcu Herakliusz, przerywając zbyt długo trwającą ciszę.
— Tak jest, panie hrabio.
I wskazałem mu dom mój, bielejący wśród krzewów, na przeciwnym brzegu wąwozu.
— Pan nabyłeś tę wieś bardzo niedawno? pytał dalej z przyciskiem, przystając w oknie i topiąc we mnie swe przygasłe wejrzenie.
To zapytanie mogło być prostym wstępem rozmowy, pomiędzy ludźmi mało sobie znanemi; ale zraził mnie sposób w jaki uczynione było. Znudzony, gorączkowy, postanowiłem odrazu przerzucić rozmowę na grunt właściwy.
— Tak jest, odparłem, nabyłem Widnę przed kilku miesiącami, jedynie dla blizkiego sąsiedztwa z Maniowem i dla tego jedynie osiadłem w tych stronach. Czy i to powiedziano panu hrabiemu?
Herakliusz cofnął się, zdumiony słowami, których się nie spodziewał; ten śmiały zwrot wytrącił go z kolei.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał po chwili, nie zdejmując ze mnie bladych źrenic.
— To, że od pierwszego wejrzenia pokochałem księżniczkę Idalię. Nie myślę z tego czynić tajemnicy.
Herakliusz popatrzył na mnie z widocznie lekceważącą intencyą, ale cień ten przemknął szybko po jego twarzy i zniknął. Nie śmiał sformułować go w słowo lub uśmiech nawet.
— Czy to ma znaczyć, spytał tylko po chwili, że pan masz zamiar prosić mnie o jej rękę?
— Nie, panie hrabio, dziś nie proszę o rękę księżniczki, bo nie mam do tego prawa. Zbyt mało jestem mu znanym; zresztą może nigdy nie uznałbyś pan, że moje szlacheckie nazwisko godne jest stanąć obok nazwiska jednej z najpierwszych w kraju rodzin. Ja czekać będę, aż księżniczka sama odda mi swoje serce i rękę.
Herakliusz stał w miejscu, nieporuszony na pozór, tylko blada twarz jego przybrała żółtszą barwę, wargi drżały, powieki nabiegły krwią; ale te zewnętrzne oznaki mignęły się tylko na jego przykrej twarzy. Gdy przemówił, odzyskał już zupełnie panowanie nad sobą.
— Czyli innemi słowy, wyrzekł powoli, cedząc niejako wyraz każdy na ustach, wiedząc, że rodzina Idalii nie zezwoli nigdy na podobne związki, korzystałeś pan z czasu żałoby i osamotnienia, by zdobyć serce niedoświadczonego dziecka. Plan ten może być bardzo zręcznym, panie Edwardzie, nie wiem tylko czy go szlachetnym nazwać można.
Podniosłem dumnie głowę.
— Niechaj księżniczka to osądzi, wyrzekłem; panu hrabiemu zaś na podobne pytanie w jeden tylko sposób gotów jestem odpowiedzieć...
Oczy nasze skrzyżowały się, obadwaj blizcy byliśmy wybuchu.
Herakliusz zrozumiał to szybko. On mnie do wybuchu doprowadzić nie chciał, on tylko na wszystkie strony drażnił i próbował ducha mego, szukając jego słabej strony. Czułem to, ale nie dbałem o pokrywanie prawdziwych uczuć moich; one nie lękały się światła ni ludzkiego oka.
— Jesteś pan gwałtowny, wyrzekł po chwili; gniewem nie rozetniesz pan tej kwestyi, nie przemienisz faktów, które cię oskarżają. Nie chodzi tu o zdanie osobiste księżniczki, lub moje; ja powtarzam tylko to, co świat wyrzecze, co może już wyrzekł...
Drugi raz te same słowa dochodziły do mnie z dwóch stron przeciwnych. Jan przestrogi swoje sformułował nawet w tenże sam sposób.
— Gdybym był ojcem Idalii, mówił dalej Herakliusz, położenie moje byłoby o wiele łatwiejsze; ale dziś, czyż sądzisz pan, że świat i odemnie nie zażąda rachunku ze sposobu w jaki wywiązałem się z opieki, nie zarzuci mi, że zanadto zaufawszy jej rozumowi, jej dumie, zostawiłem ją samą, zapominając, że bogactwo i piękność są to silne przynęty, zapominając, że są istoty, którym jak gwiazdom ukryć się nie podobna? Ja zawsze mówię o tem co świat wyrzecze, nie rozbieram uczuciowej kwestyi. Powiedz sam, panie Edwardzie, jakie świat tobie i mnie da nazwisko?.. Pamiętaj, że księżniczka Idalia ma prawo do najświetniejszych partyj w kraju i za granicą.
— I cóż ztąd? odparłem zniecierpliwiony, widząc, że ciągle kręcimy się w jednem kole bez wyjścia, a nie chcąc zniżyć się do tłumaczenia z przypuszczeń ukrytych w każdem słowie hrabiego, nie chcąc sprofanować miłości mojej, mówiąc o niej i mówiąc jemu. Czemuż pan nie spełniłeś obowiązków swoich? Czyń teraz co czynić wypada, ja postąpię stosownie...
— Jesteś pan, jak widzę, bardzo pewnym zwycięztwa, rzekł hrabia ze źle utajoną goryczą.
Milczałem.
— Wiem, że umiesz zdobywać kobiece serca, dodał z przyciskiem.
Milczałem, ale krew we mnie wrzała.
— A jednak, mówił znowu po chwili, sądzę, że jako człowiek uczciwy, nie wymogłeś pan od księżniczki żadnego słowa, żadnego przyrzeczenia, którego ona bez zezwolenia i rady rodziny swojej dać nie miała prawa.
— Mogłeś pan hrabia oszczędzić sobie i mnie tego pytania, odparłem dumnie. Powiedziałem raz, że czekać będę, aż księżniczka sama odda mi swoje serce i rękę.
— Dość hardo, wyrzekł hrabia; ale dzisiaj zapominasz pan, że Idalia, choćby chciała, niema prawa tego uczynić.
— Ja czekać będę, odparłem nieco szyderczo.
Z kolei gniew zawrzał w Herakliuszu.
— Widzę, że próżna była rozmowa nasza, wyrzekł urywanym głosem; ale zapewne nie wyobrażasz pan sobie, że pozostawię tutaj księżniczkę. Ta sielanka skończyć się musi. Jutro zaraz opuścimy Maniowę.
— Jeżeli o mnie chodzi, panie hrabio, to mam sobie za obowiązek oświadczyć, że wszędzie gdzie będzie księżniczka, spotkasz mnie pan na drodze swojej. Wolno jest wierzyć mi lub nie wierzyć, ale ponieważ los zrządził, iż pokochałem kobietę wyżej odemnie stojącą położeniem towarzyskiem, nie odstąpię jej dlatego, że świat potępić mnie może i miłość moją nazwać wyrachowaniem. Usprawiedliwienie moje leży jeśli nie w przeszłości, która nikomu nie daje prawa wątpić o mnie, to w przyszłości mojej, w szacunku i szczęściu księżniczki. Gdziekolwiek ona będzie, pójdę za nią, póki sama mnie nie odepchnie, póki jej własne usta mnie nie potępią.
Hrabia wpatrywał się czas jakiś we mnie z wyraźnem zdumieniem. Znać nie spodziewał się spotkać tyle energii i otwartości. Dyplomacya jego była znowu wytrąconą z kolei. Zrozumiał, że mnie lekceważyć nie mógł, że miał godnego siebie przeciwnika, i odrazu zmienił taktykę. Wargi blade, drgające, znów zmusił do uśmiechu.
— Nie dziwię się, rzekł z błyskawicą zawiści, która nie uszła oka mego, że za panem kobiety szalały; masz dziwnie energiczny sposób stawiania i rozwiązywania kwestyj, może wbrew obyczajom przyjętym, ale z rodzajem logiki namiętnej, która najłatwiej trafia do ich przekonania. Szkoda, że przeminęły czasy Bartolów i Almawiwów; lepiej od nich potrafiłbyś pan wykraść Rozynę.
Mówił to nawpół szyderczo, nawpół przyjaźnie; widać chciał sobie w każdym razie zostawić drogę odwrotu.
— Bądź jak bądź, — jutro księżniczka opuści Maniowę!..
— Opuszczę Maniowę?.. a to dlaczego?.. — spytał dźwięczny głos za nami.
Obejrzeliśmy się szybko: we drzwiach od balkonu stała Idalia, z pękiem polnych kwiatów w ręku. Znać usłyszała ostatnie słowa Herakliusza, bo zatrzymała się na miejscu, może pojmując ważność tej rozmowy, bo uśmiech zamierał na jej ustach i bacznie śledziła nasze twarze.
Ma dźwięk tego głosu Herakliusz zwrócił się ku niej, wyraźnie zmieszany tą nagłą przerwą. Ja stałem na miejscu, spoglądając na nią. Nigdy jeszcze nie wydała mi się tak piękną, jak w owej chwili. Ponad brudnym światem i małemi względami jego, z tym wyrazem dziecięcej niewinności w oczach, z tą niezmąconą czystością czoła, stała przy nas, niezdolna prawie zrozumieć słów, które zamieniliśmy z jej powodu.
Czemuż los postawił ją tak wysoko, otoczył tem wszystkiem, co brudne żądze rozniecić może? Czemuż nie mogłem oddzielić jej od jej bogactw, od świata całego, i unieść jak orzeł po nad chmury, by nawet jej stopy nie zbrudził pył ziemski? Milczałem, topiąc w niej pełne miłości i zachwytu spojrzenie.
Ona zrozumiała je widać, bo zbliżyła się do mnie, wyciągając rękę na powitanie.
— Co panu jest? napytała z niepokojem, nie zważając na hrabiego. Czemu tak pobladłeś? W istocie bladym musiałem być bardzo; każde słowo tej rozmowy krwią zalewało mi serce, drażniło wszystkie szlachetne struny mego ducha, a nie pozwalałem im wybuchnąć.
Herakliusz lękał się odpowiedzi mojej, a ja nie wiedziałem sam co odpowiedzieć. Przy niej byłem bezsilny bezbronny; czułem wprawdzie, że w walce z Herakliuszem ona stanęłaby po mojej stronie, ale mógłżem ją na walką narażać? Mógłżem mącić jej czystego ducha dźwiękiem nawet podobnej rozmowy? pod przymusem nieledwie żądać pierwszego słowa miłości? Burze, cierpienia, potwarze, wszystko to mogło spadać na mnie, ale nie na nią, — nigdy na nią.
Idalia jednak patrzyła w twarz moją z nieznaną mi dotąd słodyczą i wyczytała może miotające mną uczucia. Ostatnie słowa usłyszane wróciły jej na pamięć.
— Co mówiłeś, wyrzekła zwolna zwracając się do hrabiego, o wyjeździe z Maniowa?
— Mówiłem, odparł Herakliusz, siląc się na uśmiech spokojny, że zapewne niedługo opuścimy te strony. Wiesz ze siostra moja spodziewa się ciebie w tym miesiącu, wiesz ze macie razem zwiedzać Szwajcaryą i Włochy.
— Ja nie wyjadę wcale z Maniowa, odparła stanowczo Idalia, patrząc na mnie, jakby chciała temi słowy wrócić mi spokój i szczęście.
— Wierzę, pochwycił hrabia, nie mogąc pokryć ironii dźwięczącej w głosie, wierzę, iż ci tutaj przyjemnie czas upływa. Mam jednak nadzieję, że zrobisz tę ofiarę dla świata, który się o ciebie upomina, dla rodziny, — dla mnie.
I tutaj głos jego przechodził w prośbę.
Idalia milczała chwilę, drżąca, rozburzona, jakby zbierając siły. Z twarzy jej różowo bladej schodziła barwa, skupiając się w dwóch rumieńcach płomiennych.
— Dlaczego mam ztąd wyjechać? wyrzekła w końcu zwolna, poważnie, zbliżając się do opiekuna i stając naprzeciw niego.
— Pomówimy o tem później, odparł Herakliusz, wskazując jej wzrokiem, że jestem niepotrzebnym świadkiem tej rozmowy.
Zbliżyłem się do drzwi balkonu, ale zatrzymał mnie głos Idalii.
— Panie Edwardzie, zostań, wymówiła stanowczo. Ja nie mam nic do powiedzenia, czegobyś usłyszeć nie mógł, czegobym nie wyrzekła w obec świata całego.
— Idalio! zawołał Herakliusz.
— Dlaczegóż mam milczeć, mówiła dalej, nie zważając na ten wykrzyknik, dlaczego nie mam odpowiadać, kiedy tu chodzi o mnie? Mam prawo rozporządzać sobą, wszak wiesz o tem dobrze. Matka moja, umierając, przewidziała tę chwilę, w której przyjdzie stanąć mnie jednej, przeciwko wszystkim, i dała mi naprzód błogosławieństwo swoje.
Mówiła to zwolna, stanowczo, stłumionym od wzruszenia głosem, a wzrok jej błękitny zdawał się szukać w przestrzeni niewidzialnego opiekuńczego ducha, którego wzywała.
Herakliusz nie spodziewał się pewno tak stanowczego oporu w tej wątłej, idealnej istocie; nie wiedział, że charaktery czyste, jednostronne, bywają nieprzeparte, bo żaden wzgląd poboczny na nie wpływu nie ma. Idalia szła prosto do głębi myśli swojej i nie widziała potrzeby okrywać ją lub naginać, dla jakichbądź względów.
Herakliusz miękł przed nią i ustępował zwolna; nie miał prawa rozkazywać, lub też nie chciał tego prawa używać.
— Idalio, szepnął, zbliżając się do niej i biorąc za rękę, jakby ją budził z marzenia. Czyż ty i ja możemy kiedy stanąć przeciwko sobie?.. Czyż mogłabyś zwrócić do mnie słowa testamentu matki? Ja nie mniej od niej pragnę szczęścia twego...
A gdy to mówił, w głosie jego było drżenie dziwne. Sądzę, że w tej chwili mówił prawdę; on po swojemu pragnął jej szczęścia.
— Więc zostaw mnie tutaj, zawołała księżniczka, zostaw mnie tutaj, gdzie jestem szczęśliwą, gdzie pierwszy raz po jej śmierci zrozumiałam, że jeszcze przyszłość i nadzieja dla mnie istnieć może. Ja nie chcę ludzi ni świata, jam nie stworzona do błyskotliwych zabaw, do dowcipnej gry słów. Mnie pusto pośród tłumu i gwaru. Ja tutaj tylko szczęśliwą być mogę...
Herakliusz milczał chwilę, spoglądając na nią; wzruszenie jego ustępowało zwolna goryczy ironii.
— Idalio, wyrzekł w końcu, na co te próżne słowa? Czemu nie powiesz mi wyraźnie, co ciebie tutaj wiąże i zatrzymuje?..
Szkarłatny rumieniec wybiegł na twarz Idalii i zwolna zeszedł z jej lica, zostawiając je bielsze niż marmur. Słowa te drasnęły najtajniejsze, najczystsze uczucia jej serca i wyrywały na jaw z niemiłosierną szorstkością to, co ona zaledwie samej sobie przyznać śmiała.
Widziałem, że hrabia mścił się za bezsilność własną, zadaniem tej moralnej tortury jej i mnie, co na nią patrzeć musiałem.
— Milczenie i rumieniec ten jest mi dostateczną odpowiedzią, mówił dalej hrabia, bez litości przedłużając mękę tej chwili i spoglądając na nią swym zimnym, szyderczym wzrokiem. Już wiem teraz dlaczego księżniczka Idalia pogardza światem, zrywa z rodziną i tutaj tylko szczęśliwą być może.
Tego było zanadto. Herakliusz, zaślepiony bezskutecznym gniewem, nie obrachował iż zaszedł zbyt daleko.
Idalia dumnie podniosła głowę, a słowa jego sprawiły, że wypowiedziała to, czegobym może nigdy nie usłyszał inaczej.
— Tak jest, wyrzekła topiąc w nim wzrok promienny nie błyskawicą gniewu, ale przeświadczeniem wyższości swojej, miłością zmuszoną objawić się w końcu. Tak jest, kocham, i żadna siła ludzka nie wyrwie mnie ztąd, nie rozdzieli.
Głos jej zamarł na ustach, gdy wyrzekła te słowa. Zanim je dokończyła, klęczałem u jej kolan i przyciskałem jej drżące dłonie do ust płomiennych, tak dumny, tak pełen wiary, nadziei, miłości, tak upojony, że świat i przestrzeń znikały mi z oczów.
W tej chwili sądziłem się już panem świata; nie pojmowałem nieszczęścia, urągałem zwątpieniu. Czyż przyszłość mogła mi się przedstawić nie pewną, gdy Idalia drżąca, blada, bezsilna, wątłą kibicią wspierała się na mnie, wyznając całą miłość swoję?
Herakliusz nie mógł znieść tego widoku; wysunął się z pokoju, cedząc jakieś wyrazy, których nie mogliśmy dosłyszeć, zapatrzeni, zatopieni w sobie.
Serce moje, wezbrane wdzięcznością, szczęściem, rozsadziło mi piersi, kipiało namiętnością, a jednak nieśmiałem ustami dotknąć jej czoła, jej włosów, tylko do pałającej twarzy cisnąłem jej ręce, nie mogąc oderwać się od niej.
Ale Idalia nie podzielała szczęścia mego. Podnosząc wzrok, spostrzegłem jej oczy zalane łzami, jej twarz bledszą od lilij polnych, które trzymała w ręku. Powstałem, i chwiejącą się jak dziecię posadziłem w fotelu. Głowa jej zwiesiła się na poręczy i pozostała chwilę tak bez głosu, bez skargi, wpół martwa, jakby z ostatniemi słowy i tchnienie jej uleciało.
— Idalio, szepnąłem przerażony, co tobie? Czy żałujesz żeś mnie uczyniła nadto szczęśliwym? Powiedz mi, dodałem drżący, czy chcesz bym zapomniał słów twoich? powiedz! Ja kocham tak, że niechcę kosztować cię łzy jednej, jednej chwili smutku!
Nie mówiła nic, tylko na znak przeczenia wstrząsnęła głową.
— Idalio, czemu to łzy? pytałem, ciągle klęcząc przy niej.
— Alboż ja płaczę?.. — wyrzekła, podnosząc rękę do oczów.
I nie mogąc przeczyć oczywistości, uśmiechnęła się blado z poza łez.
— Przebacz mi, mówiła cicho, przymykając oczy, jakby lękała się zachodzących słońca promieni, które rumieniły jej twarz, lub mojego wzroku.
— Co tobie? pytałem trwożny.
— Ja nie wiem sama, odparła; ale czuję, że jaka struna w moim duchu zajęczała i zamarła nazawsze.
I zimną dłonią pocierała czoło, jakby zbierając myśli rozpierzchłe.
Dziwną intuicyą serca, zrozumiałem co powiedzieć chciała, zrozumiałem to nieujęte cierpienie czystego dziewiczego ducha, które tem jednem słowem „kocham“ oddawało się w poddaństwo na wieczność całą niepowrotnie. Czysty anioł przemieniał się w kobietę i bolał jakby nad upadkiem.
Zrozumiałem to, i szczęście moje i duma zwycięztwa, w obec jej żalu odbiegła mnie w jednej chwili. Słowa zamierały mi na ustach, myśli wirowały w mózgu, a serce moje biło tak gwałtownie, że Idalia widzieć mogła pierś moją wznoszącą się i spadającą jak fala.
— Więc cóż mam czynić? wyrzekłem w końcu. Mów, rozkaż!..
A smutek bez nazwy ogarniał mnie przy niej nawet.
Podała mi rękę z anielskim uśmiechem, ale twarz jej pozostała blada, wzrok zmącony.
— Byłam nadto szczęśliwą, wyrzekła zwolna, wczoraj jeszcze byłam tak szczęśliwą!.. Czemuż nie można cofnąć się do wczoraj i dzień jeden wymazać z życia?
— I będziesz nią jutro, będziesz nią zawsze, najdroższa, mówiłem. Daj mi prawo walczyć za ciebie i cierpieć za ciebie. Wszak śmiało w ręce moje złożysz przyszłość swoją.
Ale na te słowa wzrok jej, zamiast rozjaśnić się nadzieją, spoczął na mnie z trwogą, nieledwie z wyrzutem. Umilkłem zdumiony. Tym razem nie wiedziałem co obrazić ją mogło.
Dusze nasze się rozbiegły, przestałem ją pojmować.
— Nie mów tak, wyrzekła, nie trwóż mnie przyszłością; ja byłam tak szczęśliwą, tak ufną! Czyż ty wątpisz, o sercu mojem, czy chcesz nadużyć tej chwili i mego wyznania?..
Te słowa dotknęły mnie do głębi serca; przygotowałem się na walki, ofiary, ale na taki wyrzut, nie zasługiwałem na niego. Swiat, przed chwilą rozbrzmiewający hymnem szczęście, — teraz zczerniał mi w oczach; zdawało mi się, że ziemia usuwała mi się z pod stóp.
— Więc mnie nie kochasz? szepnąłem tylko. Nie płacz, Idalio, bądź spokojna; nie nadużyję chwili w której omyliłaś się sama na sobie.
— Czyż mnie nie rozumiesz, Edwardzie! wybuchnęła nagle, ty coś mnie zawsze odgadywał?
— Nie, odrzekłem posępnie, dziś pojąć cię nie mogę, bo widzę że cierpisz, że mnie oskarżasz.
— Nie oskarżam ciebie, przerwała, ale samą siebie. Bądź dobrym dla mnie, nie opuszczaj mnie, — zrozumiej!..
— Opuścić ciebie? zawołałem. Czyż nie wiesz że możesz rozrządzać mną jak niewolnikiem, że możesz bezkarnie deptać po sercu mojem? Powiedz mi czego pragniesz, czego się lękasz, co ci może wrócić szczęście? Bo ja zniosę wszystko, prócz łez twoich.
Uśmiechnęła się łzawo, wyciągając do mnie ręce z jakąś zupełną, dziecięcą ufnością. Blada barwa powracała na jej twarz, tylko łzy jeszcze przeświecały w błękicie oczów jak brylanty, migotały na rzęsach i toczyły się zwolna po twarzy.
— Powiedz mi wolę swoję, mówiłem mimowolnie uśmiechniony jej uśmiechem, a wszystko, wszystko spełnię bez wahania.
Ale trudno było wypowiedzieć myśl własną; słowa drgały na ustach, a nie mogły sformułować się dźwiękiem.
— Edwardzie, szepnęła wreszcie, wszak ty byłeś szczęśliwy dotąd, zupełnie szczęśliwy?
— Ty wiesz o tem najlepiej, odparłem; byłem przy tobie, z tobą, serce moje odczuwało twoję miłość. Tak jest, byłem szczęśliwy.
— Byliśmy szczęśliwi oboje, wczoraj jeszcze, Edwardzie, podchwyciła. Powróćmy do wczoraj, bądźmy znowu czem byliśmy dawniej.
W dziwnej niewiadomości swojej, ona nie znała logiki namiętności; rozumiała zaledwie, że pomiędzy przeszłością a obecną chwilą jej własne słowa przepaść wykopały, i sądziła, że inne słowa równie łatwo zapełnić ją potrafią. Niepojmowała niecofnionych praw życia, ni palących burz serca. Ja wczoraj byłem zupełnie szczęśliwy, ale do tego wczoraj wrócić mi było niepodobna. Wczorajsze szczęście już dzisiaj zwało się cierpieniem.
Położenie moje było trudne: ona zrozumieć nie mogła tego, co wrzało w piersi mojej. Jakiemże słowem miałem przemówić do niej? Z niepokojem spojrzałem w niebo: przed nami na purpurowej łunie zachodu pływały złote obłoki, pędzone południowym wiatrem.
— Idalio, wyrzekłem, wskazując jej ten widok, prąd życia unosi nas, jak prąd powietrza unosi te lekkie chmury. Im i nam zatrzymać się niepodobna, ni wracać nazad. Idalio, nie lękaj się przyszłości.
Ale ona tego pojąć nie mogła i smutnie wstrząsnęła głową.
— Czemu, zapytała po chwili, myśl moja wiecznie ucieka do dni minionych? Żałoba zdaje się ciężyć na jutrze. Nie zmuszaj mnie spoglądać w przyszłość, Edwardzie, jeżeli pragniesz szczęścia mego.
I drobne ręce złożone podnosiła z prośbą. Próżno broniła się myślą i słowem; ona czuła że już od tej chwili należała do mnie.
I cóż miałem uczynić? Z piersią pełną żądzy, z szaleństwem w mózgu, musiałem ślubować posłuszeństwo jej woli.
Smutny, blady, pokonany, stałem przy niej, pożerając nieledwie wzrokiem te usta, które tak słodkie wymawiały słowa, a tak daleko były od ust moich.
Przeszkody, trudności, zwłoki pochodzące z obcej ręki, byłbym umiał zwalczyć lub przenieść z pogodą; ale dziś cierpiałem, gdy ona sama cofała się przed przyszłością, gdy z drżeniem odsuwała myśl oddania mi się zupełnie. Cierpiałem, bom dostrzegł że serca nasze nierównem uderzają tętnem, że po raz pierwszy ja i ona zrozumieć się nie możemy...
Herakliusz zwyciężony, zwyciężał. Choć kochany, byłem nieszczęśliwy; nie wiedziałem jasnego wyjścia z tego położenia, a słowo „czekać“, które przed chwilą wymawiałem tak dumnie i ufnie, teraz zmieniło dla mnie znaczenie, wydawało mi się męczarnią.
Byłem zanadto szczerym i namiętnym, by kwestyą tę zostawić czasowi, by dać Idalii wolność oswojenia się z tą myślą. Dziś pragnąłem znać los swój stanowczo, i wszystko zdawało mi się znośniejszem niż niepewność.
A jednak pozostałem w niepewności, nie miałem serca rozdrażniać jej jakiembądź słowem. Złamana jak kwiat wiosenną burzą, odpowiadała mi łzą i westchnieniem, odwracając oczy od rzeczywistego świata, nie chcąc, czy nie mogąc znieść jego ciężaru. Ona tak przywykła do idealnych sfer marzenia, tak oderwała się od ziemi, — iż przestała pojmować potrzeby i prawa ludzkie. Czegóż zresztą mogłem żądać więcej, gdy tak szlachetnie, tak śmiało stanęła w obronie mojej i z dumą prawie wyznała miłość swoją?
To ja jestem niesprawiedliwy, niewdzięczny i niecierpliwy, a jednak smutno mi, jak gdyby pierwszy podmuch wiatru zamącił nieskalaną powierzchnię mego szczęścia; przeczuwam, że to jest przepowiednia burz przyszłych.
Z wyzywającym uśmiechem, hardy, niezachwiany szedłbym na walkę z losem i ludźmi, ale z nią walki nie pojmuję nawet; mogę tylko cierpieć i konać. Bo miłość moja wzrosła do szaleństwa. Ta kobieta nie może wzbudzać powszednich uczuć, ni drobnych namiętnostek.
Wszystko czego dotknie, podnosi do miary swojej. Kto ją pokocha, pokocha na wieczność. Nie mogę oderwać się od okna, przez które przynajmniej widzę jej mieszkanie, i piszę ci dzieje mego serca, które rozmarzone, niewyczerpane, rwie się ku niej całą siłą. Widać już przeznaczeniem jest mojem żyć w ciągłej burzy, podrzucany falą życia od obłoków aż do otchłani.
Albino! ty, co tak jasno umiesz patrzeć w przyszłość, ty dla której otworem stoją serca ludzkie, prześlij mi słowo współczucia, wytrwania. Wytłómacz mi ją, Albino, bo ogarnia mnie zwątpienie i smutek, a przyszłość niedawno jeszcze tak promienna, teraz mgli mi się i ucieka z przed oczów. Miłość uczyniła mnie trwożnym i nieśmiałym jak dziecię.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.