Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rysy regularne i na pierwsze spojrzenie można ją było nazwać piękną bardzo. Ale na pierwsze wejrzenie tylko. Później wydawała się ona sztywną, jakby wystygłą; powlekała ją żółto pergaminowa barwa, niewiadomo czy za sprawą wieku, namiętności, czy choroby, bo twarz ta była nieporuszoną jak maska lodowa. Przeszłości i wewnętrznej wartości człowieka, jak z maski, odgadnąć było niepodobna. Na pierwsze wejrzenie wydawał się on młodszym, lecz trudno było określić wiek jego, bo znać rozpaczliwą staczał walkę z czasem. Przy rozpatrzeniu jednak nieufność brała do tej twarzy; zdawało się, że wszystko w niej sztucznem być może, jak ten uśmiech przystygły do ust spłowiałych, który nie rozjaśniał mu twarzy, nie odbijał się w oczach. Wzrost jego był więcej niż średni, ręka biała, pieszczona, nieledwie kobieca. Gęste czarne faworyty z angielska obejmowały mu policzki i pokrywały ich zapadłość, ale kolor ich martwy — zdradzał użycie farby.
Czoło wysokie, trochę zbyt wązkie, świecące wyciągniętą skórą, skronie wklęsłe, nadawały jego czaszcze coś przypominającego trupią głowę. Przez włosy ciemne, starannie przyczesane, przeświecała jednak łysina, której pokryć nie mogły. Brwi miał ostro narysowane, usta wązkie, bezkolorowe. Ale najwybitniejszą cechę jego twarzy nadawały oczy; one pierwsze zamgliły się, spełzły, zmąciły, i żadna sztuka przywrócić im już niemogła blasku młodości. Ociężałe powieki zwieszały się nad szklistem i źrenicami, i blask tego zamglonego wejrzenia był przykrym ten wzrok nieruchomy zdawał się ciążyć ołowiem i myśl przenikać; czuło się go niewidząc, a spotkawszy, nie można było nic wzamian wyczytać, nic dojrzeć, jak w zapylonem zwierciedle.
Człowiek ten wychudły, zużyty piękny niegdyś, walczący z nieubłaganą ręką czasu, zrobił na mnie niewytłumaczenie przykre wrażenie. Pod układną światową grze-