Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wczoraj, jak zwykle, spędziłem wieczór w Maniowie. Przyniosłem właśnie Idalii muzykę mego układu do włoskiej poezyi, którą lubiła powtarzać, a której myśl przypadała dziwnie do jej tęsknej i marzącej duszy:

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.

Idalia śpiewała; jam siedział obok niej, chwytając w powietrzu srebrny dźwięk jej głosu, gdy powtarzała melodyę moją.
Byłem rozmarzony, byłem szczęśliwy, jak dotąd nigdy w życiu; w sercu człowieka są takie zenitowe, że tak powiem, chwile po których nastąpić musi reakcya bólu. Ale ja wtenczas nie umiałem myśleć o bólu. Przeczuwać nieszczęście, jest to już cierpieć. Ja byłem szczęśliwy, zupełnie bezmyślnie, szalenie szczęśliwy!..
Idalia przestała śpiewać, wstała od fortepianu i wzięła książkę, wskazując mi miejsce obok siebie. Zaczęła czytać głośno jednego z ukochanych poetów swoich. Ja słuchałem nie słów, które znałem, które może nie wpadały do rytmu mego ducha; patrzałem na jej usta poruszane słowami, na pierś podnoszoną oddechem, na oczy które chodziły po książce, a często odwracały się od niej, — i zatrzymywały na mnie...
I duch mój miękł, roztapiał się w otaczającej atmosferze; zapominałem gdzie jestem, co robię; z nawpół przymkniętemi oczyma marzyłem, jak się marzy — kiedy się kocha szczęśliwie.
Nagle trąbka pocztowa ozwała się w oddali. Zadrżeliśmy oboje; wszystko cokolwiekby nas spotkało, mogło