Życie za życie/List I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST I.
EDWARD DO ALBINY.

Czas i przestrzeń stanęły pomiędzy nami, siostro moja, ale nie zdołały zerwać nici serdecznej, która wszędzie i zawsze, od kolebki samej, jednoczyć nas nie przestaje. Ja potrzebuję w to wierzyć, bo inaczej zamilkłaby najczystsza struna mego ducha, najjaśniejsza gwiazda zgasłaby na mojem niebie. Od najpierwszych lat, Albino, byłaś dla mnie opiekuńczą istotą, od dzieciństwa przywykłem czytać w twoich wielkich, smutnych, przenikliwych oczach tajemnice własnego ducha. Potrafiłaś wzbudzić we mnie nieokreślone uczucie, które zmusza moje harde serce otwierać się i spowiadać przed tobą, przed tobą jedną na święcie. Mimowolnie myśl moja zwraca się ku tobie; przywykłem badać siebie w obec twego wysokiego ducha, nie kryć ran, nie kryć upadków nawet jakie przynosi mi walka życia i w twojem gorącem sercu szukać ulgi, współczucia. Jak potrafiłaś dokazać tego cudu, bym ja, dumny, samowolny, namiętny, zdobył się w obec ciebie na pokorę wyznania? Nie wiem sam, ale mi błogo, kiedy mogę myśl moją utulić pod skrzydła twej pogodnej myśli, i wzburzonego ducha obnażyć przed twym jasnym duchem; bo wiem, że każda boleść moja jest tobie boleścią, że umiesz weselić się mojem szczęściem, radować nadzieją i kochać to, co ja kocham.
Los postawił nas zdala jedno od drugiego. Doznałaś burz w życiu, siostro moja, kochałaś i cierpiałaś wytrwale, pozostałaś wierną samej sobie, i we własnem sercu znalazłaś rozwiązanie sfinksowej zagadki życia. Duch twój zahartował się w walce, pozostał silnym i młodym, pojmuje wszystko co równe mu miarą, a jeśli nie miarą, to wolą i chęcią. Dlatego myśl moja ulata do ciebie gdzieś za dalekie morza, do Nowego świata, gdzie poszłaś za ukochanym, i oczekuje wzajem bratniej myśli twojej, jak rosy ożywczej.
Ostatni list twój doszedł mnie właśnie w chwili wyjazdu z Paryża; teraz piszę do ciebie z kraju, dokąd powróciłem, naglony listami brata. Piszę do ciebie z domu jego, z tej okolicy posępnej, którą znasz tak dobrze, zgubionej w głębi lasów, wśród których odzywają się tylko zdaleka ciężkie młoty fabryczne, szumią wody puszczone na olbrzymie koła, wiją się w górę ciężkie dymy. Jestem znowu w tym domu, gdzieśmy spędzili dziecinne lata. Czy ty pamiętasz to wszystko, Albino? czy i tobie wspomnienia ozłociły ponuro lasy i karłowate góry czarem wiośnianym? Czy pamiętasz ten wodospad małej rzeczki, który zachwyconym oczom naszym wydawał się czems nakształt Niagary, tę skałę, na którą wdrapałem się raz z takim trudem, niby na jaki niedostępny alpejski wierzchołek? Jakżeż to wszystko drobne, nikczemne, jakże inne pozostało w myśli mojej! Teraz doświadczyłem po raz pierwszy, że ze wspomnieniami ostrożnie spotykać się należy.
Przybyłem tutaj z bijącem sercem, obiegałem jak szalony wszystkie znane mi zakąty i ścieżki, chciałem witać ludzi i martwe przedmioty; ale nie znalazłem nic z tego com szukał. Ludzie zestarzeli się, zmienili, zapomnieli o mnie, natura zmalała i zbrzydła mi w oczach. Wszystko w około mnie zmieniło kształt i barwę. Czyż i dalej tak będzie w życiu? czy wszystko co ukochałem — blednąć mi będzie w oczach, aż dotknę różnicy marzeń z rzeczywistością, aż świat cały wyda mi się czczy i nędzny?
Ale nie, tak być nie może. Kraina zachwytów stoi i stać zawsze będzie otworem przedemną, kraina serca, ducha, kraina piękna i dźwięku. A jeśli kiedy, tak jak tutaj, poznam złudzenia przeszłości, żałować ich nie będę. Znak to będzie, ze czas nie upłynął dla mnie bezkorzystnie, gdy pogląd mój się zmienił, że w myśli mojej zostały fałszywe obrazy, któremi łudziła się pamięć. Ja nienawidzę złudzenia. Czyż rzeczywistości braknie piękna i życia, by szukać go aż w urojonym świecie? Mnie wystarcza to co jest, nie potrzebuję zapożyczać się u fałszu, nie chcę zasłaniać sobie oczów przed prawdą, bo to słabość i karłactwo ducha, a gdybym je kiedykolwiek popełnił, wstydziłbym się samego siebie, a ciebie więcej jeszcze.
Nie same martwe przedmioty powitały mnie zmienioną twarzą; zawód mój nie skończył się na obojętnych, spotkałem go w tem nawet, co po tobie, Albino, obchodzi mnie najmocniej. Brat mój, Jan, odmienił się także. Od lat kilku rzadko widywaliśmy się z sobą, listy nasze były krótkie, a drogi życia, dawniej równolegle prawie biegnące, teraz rozchodzą się i coraz bardziej rozchodzić muszą koniecznie.
Poczciwy, zacny, szlachetny Jan! Cóżem ja winien, że powoli stanęliśmy na dwóch przeciwnych biegunach myśli? Kocham go, cenię, ale naśladować nie mogę. Na jego miejscu umarłbym lub oszalał; a jednak, spojrzawszy na niego, sądzić można, iż widzi się najszczęśliwszego z ludzi. Życie jego składa się z nieprzerwanego ciągu zajęć. Godziny i dnie obliczone są z matematyczną ścisłością, nie zostawiono z nich ani jednej chwili na “dolce far niente.“ On może i przestał rozumieć znaczenie tego wyrazu; choruje na pracę, jak na rodzaj monomanii. Mnie przynajmniej stan podobny wydaje się anormalny. Ale rzecz dziwna, charakter jego dawniej posępny i smutny, rozpogodził się pod wpływem tego życia, które byłoby śmiercią moją. On sam wyszukuje i stwarza sobie obowiązki.
Mając lat dwadzieścia dwa zaledwie, ożenił się z panną ni piękną, ni bogatą, czemu? to wielkie pytanie, na które odpowiedź leży tylko w tem słowie: obowiązek. On pragnął mieć obowiązki, ognisko domowe, rodzinę. Czy kochał? nie wiem, ale wątpię, by Jan kiedykolwiek w życiu miał czas na miłość, by rozumiał, lub chciał rozumieć, te czary, zachwyty i wrzenia, te namiętne serca bicie, które przetwarzają człowieka w pół-boga, a świat ten — w rajską krainę. Nie, on tego pewno nie doznał ani razu, chociaż dzisiaj kocha żonę swoją, jak kochać powinien i dlatego że powinien, i pewno kochać będzie wiernie aż do śmierci, tak jak przysiągł — że uczyni.
Ludzie podobni za przyszłość ręczyć mogą, ona do nich należy, bo są zimni jak metal i jak on niezmienni.
Żona obdarzyła go w przeciągu lat kilku pół tuzinem dzieci; więcej ci o niej nic powiedzieć nie mogę. Zresztą widziałaś ją raz i zapewne poznałaś dokładnie. Sądzę, że jest wzorową gospodynią, żoną i matką, bo od rana do nocy znosi krzyki i hałasy dzieci, od których dom się trzęsie, pękają głowy, — z uśmiechem zachwytu i rozkoszy, jakby to był najwyższy szczebel szczęśliwości ludzkiej. Sądzę, że i ona spełnia z sumiennością maszynki, wydzieloną sobie część pracy i obowiązków, że potrafiła wcielić w siebie ideał mego brata, bo nigdy nie zdarzyło mi się dostrzedz chmury na pogodnym horyzoncie ich pożycia.
Jednakże pomimo sprzeczności poglądów, życia i pojęć, nić serdeczna nie zerwała się pomiędzy mną, a Janem; tylko zawsze porozumieć nam się jest trudno, wywnętrzyć niepodobna.
Wczoraj wieczorem, gdy wszystko uspokoiło się w domu, gdy kobiety i dzieci udały się na spoczynek, zostaliśmy sami z Janem. Wówczas brat mój począł mówić o stanie majątku mego, którego zarząd właśnie miałem odbierać na siebie, przedstawiał mi plany ulepszeń zaczętych, usiłując zająć mnie niemi.
Słuchałem przez pół, nie chcąc go martwić obojętnością moją; bo i na cóż zdałby mi się majątek tak wielki, gdybym miał być jak Jan niewolnikiem jego i zajmować się rzeczami, które mnie nudzą?
— Wiem, rzekłem w końcu; przerywając nieskończone nomenklatury jego, wiem, że twojej pracy winien jestem zupełną niezależność majątkową, że w twoich rękach mienie moje pomnożyło się w dwójnasób. Nie będę ci za to próżno dziękował, Janie, bo wiesz, że to samo uczyniłbym dla ciebie, gdyby to było w mocy mojej.
— Gdyby to było w twojej mocy, powtórzył brat z lekkim wyrzutem w głosie; ja nigdy nie powątpiewałem o sercu twojem.
— Ale o głowie... wtrąciłem z uśmiechem.
— I o tej nie, odrzekł Jan poważnie, masz umysł bystry i pojętny. A jednak...
I niedokończył zaczętej myśli.
— A jednak... Janie, pochwyciłem, powiedz mi raz to co masz na sercu, a może wówczas porozumiemy się lepiej.
Uścisnęliśmy się, a Jan rzekł po chwili:
— Skończyłeś już lat dwadzieścia cztery, Edwardzie.
Widziałem z tonu, że się zabiera powiedzieć mi ogromne kazanie, i miałem wielką ochotę je przerwać. Ale nie chcąc robić tej przykrości dobremu Janowi, przygryzłem sobie wargi w milczeniu, zapaliłem cygaro i słuchałem z cierpliwością godną lepszego losu.
— Prawnie, mówił dalej brat mój, opieka moja skończyła się od lat kilku, i gdyby prawne tylko łączyły nas stosunki, gdybym z serca, tak jak i ze krwi, nie był ci bratem, sądziłbym, że mogę poprzestać na tem com uczynił, że spełniłem sumiennie obowiązki moje. A jednak ja o ciebie spokojny nie jestem. Życie otwiera się przed tobą, wszystko zdaje ci się wróżyć szczęście, ale przyszłość jest w twojem ręku. Co myślisz z nią uczynić?
Co?.. pytanie to spadło na mnie niespodzianie. Mogłem wprawdzie dać na nie wiele odpowiedzi, ale może ani jednej takiej, któraby zadowoliła brata mego.
— Mój drogi, odparłem po chwili, dotąd żyłem i byłem szczęśliwy, bez troski o jutro; dlaczegożbym tak nadal pozostać nie miał?..
— Bo tak być nie powinno, Edwardzie, bo życie to motyle znudzi cię, przesyci...
— Pozwól mi przynajmniej, wyrzekłem, poczekać aż to nastąpi. Dotąd nie znam co to jest nuda i przesyt.
Widziałem wyraźne zdziwienie na twarzy Jana. Nie mógł powątpiewać o szczerości mojej, ale krasomówstwo jego były wytrącone z kolei, argumenta traciły podstawę, na której wspierać się miały. Widziałem w spojrzeniu jego zatopionem we mnie, że starał się zrozumieć naturę tak różną od swojej, trapiącą go jak zagadka. Chciałem mu przyjść w pomoc, ale najtrudniejsze to podobno zadanie, objaśnić człowiekowi drugiego człowieka. Szukałem więc porównania, coby uwydatniło różnicę zachodzącą pomiędzy nami, i trafiłem na porównanie muzyczne, dla mnie bardzo jasne i zrozumiałe, ale które wcale nie rozjaśniło kwestyi w oczach Jana.
— Każdy człowiek, wyrzekłem, ma swój właściwy kamerton, jako ideał, do którego nastrajać się powinien; każdy ma swój dźwięk właściwy i musi w nim pozostać, pod karą dysharmonii.
Ale Jan lękał się tej metafizyki muzycznej.
— Czyli, pochwycił, innemi słowy, każdy ma pewne posłannictwo przed sobą, obowiązki do spełnienia. Jakież są twoje zamiary? co zamyślasz przedsięwziąść. Masz nadto energii, rozumu i serca, by wieść próżniacze, bezużyteczne życie, i stać się tem samem — pasożytem społeczeństwa....
Uśmiechnąłem się mimowolnie z tych wielkich frazesów, które do mnie nie stosowały się zupełnie. Są ludzie, którym się zdaje, że trafili na jedyną prawdziwą drogę życia, którzy sądzą naiwnie, że po za ich wiarą niema już szczęścia, ni zbawienia; i chcieliby gwałtem, jak fanatycy inkwizycyi, — popchnąć świat cały w swoją kolej.
— Ja mam wcale inne pojęcia, odparłem, a chociaż nie myślę osiadać na wsi i gospodarować, sądzę, że jeszcze zgubionym nie jestem i nie zasługuję na nazwę pasożyta, którą obdarzyłeś mnie tak łaskawie. Każdy krok w życiu czynem być może, każda chwila oddana myśli, — nie jest zmarnowaną. Ja czuję, że nie wiążąc się żadną formułą, mogę być użytecznym, dobrym i szczęśliwym.
Brat mój zamyślił się głęboko; miał dobrą wolę zrozumienia mnie, ale myśl jego tak przywykła do pewnej rutyny, że z trudnością mu to przychodziło.
— Więc na jakiej podwalinie, zapytał znowu, myślisz przyszłość swoją budować?..
— Na dziś nie myślę o przyszłości, ona sama z siebie stworzy się i wyrobi. Ja nie zniósłbym żadnych krępujących więzów, i czuję, że gdyby dzisiaj przyszłość moja z góry postanowioną była, walczyłbym z nią jak z przeszkodą, chociażby jaśniała wszystkiem — czego pragnąć można. Na dzisiaj teraźniejszość mi wystarcza. Dzień każdy życia przynosi mi nowe pojęcia, nowe uczucia, nowe rozkosze, dzień każdy jest mi błogosławieństwem.
— Ale powiedz mi przynajmniej, co ty lubisz, czego pragniesz? bo dotąd, patrząc na ciebie, nie mogę nawet odgadnąć upodobań twoich, pytał Jan zakłopotany.
— Co ja lubię? powtórzyłem z uśmiechem; tysiące rzeczy, i to właśnie stanowi mój zasób szczęścia. Lubię uganiać się konno za dzikim zwierzem, pędzić lokomotywą przez ogromne przestrzenie, pruć szybką łodzią morskie fale. Lubię zamknąć się w cichej pracowni i badać zawiłe zagadnienia nauki. Lubię położyć się w dzień słoneczny na mchach leśnych i słuchać, choćby i dzień cały, śpiewu ptaków, brzęczenia owadów, lub pośród cichej nocy ująć za skrzypce i wygrać wszystkie dźwięki ducha, których słowa oddać nie potrafią. Lubię szał świata i lubię ciszę; lubię śmiać się i lubię zadumać. Spowiadam ci się otwarcie, a teraz powiedz sam, Janie, czy z podobnych danych potrafisz wysnuć przyszłość moją?..
— Nie wszystko jeszcze powiedziałeś, Edwardzie, odparł, uśmiechając się. Ty lubisz kochać także.
— Kochać? powtórzyłem, to konieczne dopełnienie bytu. Ja nie pojmuję życia bez miłości.
— Edwardzie, przerwał Jan nawpół litośnie, porozumiejmy się wprzód co do znaczenia wyrazów. Co ty nazywasz miłością?
— To gdy serce moje silniej uderza, gdy rozszerza się mój horyzont, myśli i wznosi poziom moralny, gdy świat cały przetwarza się w oczach, a szczęście zdwaja i zależy od drugiej istoty.
— A wieleż razy tak kochałeś, wiele razy tak kochać będziesz? pytał Jan, sądząc, że zakłopocze mnie tem pytaniem.
— Ja nie wiem sam, odparłem spokojnie. Miłość, to rzecz nieujęta, jak woń kwiatu; ona nie zależy odemnie. Kochałem zawsze bez fałszu i zdrady, nie zawiodłem cudzego serca, nie obiecywałem czegom nie mógł dotrzymać. Przebaczałem, gdy mnie raniono, a nie raniłem nawzajem, i wiem, że dalej tak samo postępować będę. Z kobietą którą kocham, rozejść się mogę jutro, lub być jej wiernym życie całe; za jedno i za drugie odpowiadać nie mogę. Wiem to tylko, że nigdy nie popełnię kłamstwa ani podłości.
— O tem wiem także, Edwardzie, ale na tej drodze spotkać możesz cierpienie.
— I cóż ztąd, wyrzekłem, czy sądzisz, że mi zbraknie siły i męztwa, że nie potrafię walczyć i zwyciężyć, lub przecierpieć? Nie jestem dzieckiem, znam świat i ludzi, nie powiesz mi nic czegobym nie wiedział, a żadne słowo twoje mnie nie nawróci. Ostrzegłeś mnie, bądź spokojnym, spełniłeś obowiązek starszego brata. Ja ważę się na dolę lub niedolę życia.
Jan słuchał mnie uważnie, z podpartą głową, z okiem utkwionem we mnie. Jakiś cień smutku, zadumy niezwyczajnej wyszlachetnił jego energiczne rysy.
— Edwardzie, rzekł, tu rozchodzą się pojęcia i myśli nasze. Niechaj serca przynajmniej pozostaną złączone. Wiara twoja nie jest moją wiarą, droga którą puszczasz się niebacznie jest stroma i niebezpieczna. Nie w mojej jest mocy cię przekonać i nawrócić; pamiętaj tylko, jeśli przyszłość zawiedzie marzenia, że jakąbądż koleją pójdzie życie twoje, tutaj zawsze zarówno kochanym będziesz.
Rozeszliśmy się z bratem pojednani. Czuję się silniejszym na przyszłość o jedno serce ludzkie, bo wiem że u Jana niema słów próżnych. Długo w nocy siedziałem, ja samotny marzyciel, rwący się do burz życia, pośród tego uśpionego domu, który zbudzi się z jutrzejszym świtem, na nowy dzień cichej pracy. Słodko mi było oddychać rzeźwiącem lasów powietrzem, spoglądać na ten zamknięty horyzont i marzyć o tej przyszłości nieznanej, niestworzonej jeszcze, do której instynktowem pragnieniem wyciągam namiętnie ramiona.
Za kilka dni ztąd wyjeżdżam; proszono mnie na wielkie polowanie, gdzieś u podnóża Tatrów. Opiszę ci te dzikie krajobrazy, niedotknięte jeszcze ręką cywilizacyi, nierzucone na pastwę mody i znudzonych turystów. A może ztamtąd, pomimo wszystko, pospieszę do ciebie i zobaczę zarazem ten świat nowy, który tak daleko wyprzedził starą Europę na drodze postępu.
Tak dawno nie widziałem ciebie, że potrzebuję zobaczyć znowu twe jasne, szlachetne oblicze, potrzebuję dotknąć twojej ręki, by uzbroić się na nowo przeciwko pokusom i upadkom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.