Życie za życie/List II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST II.
EDWARD DO ALBINY.

Kto wie, kiedy zobaczymy się z sobą, Albino; los dziwnie rządzi ludźmi. Ja pozostaję tutaj, oplątany czarem, zachwytem, pozostaję tu wśród dzikiej okolicy, wśród nawpół dzikich ludzi, bo mi tu dobrze i błogo. Czyż potrzebuję ci pisać, że ten przewrót zamiarów moich sprawiła kobieta? Znasz mnie dość, by domyślać się tego; ale czy uwierzysz, że jedno spojrzenie wystarczyło, bym zatracił samego siebie i przykuło mnie tu niewolnikiem prawie? Wiesz, że nie pojmuję walki z własnem uczuciem, że nie nastrajam się sztucznie do jakiejś urojonej miary, nie bronię swobody myśli, ale z prostotą dziecka poddaję się wrażeniom chwili i bez wahania rzucam odważnie przyszłość i szczęście całe na kartę drugiego serca, gotów przyjąć zarówno rozkosz i cierpienie. Zawsze jednak wiedziałem co czynię, zostawała mi ta chwila rozwagi, w której uczułem jej całą ważność. Teraz podbity zostałem, zanim spostrzegłem, że przestałem do siebie należeć, że dwie źrenice jasne, łzawe, błyszczące — wpiły mi się w pamięć niepowrotnie i jak dwie gwiazdy świecą w myśli mojej.
Zebraliśmy się dość licznie na polowanie u Henryka. Majątek jego leży w ślicznem położeniu: w koło góry porosłe odwiecznemi borami, nagie skały i strome wąwozy, a w oddali rysuje się mglisto ponury, groźny łańcuch Tatrów.
Okolica była mi nieznaną; wczoraj wymknąłem się od towarzyszów, kazałem osiodłać sobie konia, i puściłem się sam jeden, na los szczęścia, gdzie mnie oczy poniosą. Los usłużył mi widocznie, bo po kilkogodzinnem błądzeniu bez celu, wśród gór i wąwozów, trafiłem na wspaniałe ruiny tenczyńskiego zamku. Ruiny te są jedne z najpiękniejszych jakie kraj ten posiada: wielki czworobok, otaczający główny dziedziniec, stoi jeszcze nietknięty prawie ręką czasu; tylko gdzieniegdzie dalsze baszty, rozsypane w gruzy, sterczą śród porastających je brzóz i świerków. Zeskoczyłem z konia i uwiązawszy go u drzewa, wszedłem przez sklepioną bramę do labiryntu komnat, porosłych murawą i głogiem, do opustoszałych dziedzińców i krużganków oplecionych dzikim chmielem.
Przypatrywałem się resztkom rzeźb, śladom fresków, których dotąd jeszcze śniegi i deszcze zupełnie spłukać nie mogły, przejęty nieokreślonem uczuciem smutku, jakie wzbudza każda ruina, — gdy nagle zatrzymałem się, uderzony niespodziewanym widokiem. Nie byłem sam w tym zamku. O kroków kilka odemnie, w oknie spustoszałej wieży, do której mchem porosłe prowadziły wschody, stała jakaś biała istota, duch czy anioł, bo zaledwie śmiałem nazwać ją kobietą.
Spojrzawszy na nią, pierwsze wrażenie omijało zmysły, niepojętym fenomenem obejmowało wprzód jej ducha niż ciało; i widziałem, że nawet pojęcie złego nie skaziło czystości jej białego czoła, widziałem — że cień fałszu nie postał nigdy na jej ustach, że była jasną jak samo światło, przezroczystą jak łza, zanim dostrzegłem, że była piękną, ah! piękną, jak może i niewolno być ludzkiej istocie. Piękność ta służyła tylko za osłonę ducha, od niego pożyczała promieni i blasku. Oczy jej szafirowe, miały kryształową głębokość południowego nieba; można w nich było utonąć myślą całą i jak przez kopułę niebios, dojrzeć w nich Boga. Światło migotało w nich dwiema gwiazdami i zdawało się rozlewać w całym promieniu jej wejrzenia. Tylko wejrzenie to odwracało się od ziemi i wznosiło do góry, z nieujętym wyrazem jakby tęsknoty za rajem utraconym. Twarz jej biała, z szerokiem czołem, ze śnieżnemi skroniami, oblana słońcem, rumieniła się zaledwie bladą barwą alpejskiej róży; usta małe, wykrojone jak listek róży, miały wyraz niewinności dziecięcej, jakby dotąd przechodziła przez życie nieświadoma złego, nieskalana nawet pyłem ziemskim, nie doznawszy nigdy powszedniej troski; bo usta jej uśmiechały się pogodnie, tajemniczo, jak usta niemowlęcia w pierwszych snach kołyski do niewidzialnych aniołków. A jednak był nieujęty smutek na jej twarzy; jak gdyby nie znając grzechu ni pokusy, zaznała przecież cierpienie. Postać jej cała smukła, strzelista, zdawała się unosić w górę, jak gdyby własnym ciężarem nachylała się ku niebu, i tylko jej ramionom brakło skrzydeł dwojga i srebrnych piór anielskich, i tylko temu czołu aureoli, by ludzie uklękli przed nią, zapatrzeni, zamodleni.
Czy pamiętasz dobrze cudowne głowy Fra Angelica? Twarz jej była piękną jak one, a jej szczupła kibić, w długiej białej sukni, trochę wątła, trochę wązka w ramionach, przypominała najczystsze utwory zachwyconych trecentistów.
Włosy jej ciemno-blond, ni złote, ni czarne, ni kasztanowate, gładko zaczesane, obejmowały szerokie czoło i spadały na plecy niedbale w dwóch grubych warkoczach, lśniące, miękkie i ciężkie.
Głowa jej była trochę w tył przechylona, wspierała ją na złożonych rękach i tak stała, objęta ramą, rzeźbionego okna, rysując się światła na błękitnem tle horyzontu.
Ja stałem ukryty w cieniu za filarem krużganku, olśniony jej widokiem, jakby zjawiskiem cudownem, lękając się poruszyć, odetchnąć, by go nie spłoszyć, pytając samego siebie: czy rzeczywiście to była istota z krwi i ciała, istota mnie równa, kobieta. I myśl moja przylgnęła do niej, zawisła z nią wśród błękitów i stała się czystą, powietrzną jak ona.
Tymczasem odgłos zbliżających się kroków i szelest jedwabnej sukni zbudził mnie z tego zachwytu, w którym mogłem pozostać dzień cały. Kobieta niemłoda już, w wykwitnym stroju, ukazała się naprzeciwko mnie.
— Idalio! Idalio! wołała po francuzku, oglądając się na wszystkie strony z pewnym niepokojem.
— Chwilkę jeszcze, kochana pani, odezwał się dźwięczny głos z góry. Tutaj tak ślicznie, tak rozkosznie!
Kobieta podniosła głowę i ujrzała dziewczynę zawieszoną w oknie starej baszty, jak ptaka na gałęzi.
— Na miłość boską, zawołała z przestrachem, ty spadniesz jeszcze.
— Nie lękaj się pani, odparła Idalia, niechętnie opuszczając miejsce swoje i zstępując zwolna po wschodach wpół zawalonych.
Chód jej był równy, falisty, zdawała się spływać ku nam z góry, chociaż stąpała po gruzach i rumowiskach; kibić jej szczupła, gibka, czarnym paskiem objęta, chwiała się od powiewu wiatru; długa, biała, muszlinowa suknia wlokła się niedbale po zielskach i kamieniach, osypując czasem gruzy za sobą, gdy szła zwolna, zamyślona, poważna, jakby nie pomna że stąpa po ziemi.
— O Boże, Idalio, mówiła starsza kobieta, jak możesz po takiem słońcu chodzić z gołą głową? Opalisz się, zachorujesz!
I podniosła jej wielki ryżowy kapelusz, opasany czarną aksamitką, leżący na ziemi.
— Zapomniałam o nim, odrzekła Idalia z niedbałym uśmiechem.
Rozejrzała się w około, wsparła o filar krużganku i znowu utonęła w jakiejś tajemniczej zadumie.
Kobieta spojrzała na nią.
— O czem myślisz? spytała. Ja ręczę że teraz wywołujesz myślą przeszłość tego zamku.
— To prawda, odrzekła dziewczyna, niby w odpowiedzi, niby sama do siebie, ja lubię uciekać w przeszłość, gdy teraźniejszość jest smutna. Wyobraźnia przenosi mnie w dawne czasy, maluje mi tęczowe obrazy, gdy zamek ten stał w całej wspaniałości swojej, gdy tysiące dworzan strojnych i zbrojnych snuło się po tych dziedzińcach, dziewice przechadzały się po tych krużgankach, wszędzie było ludno; rojno, wesoło, a może właśnie tu w tem miejscu młody Jan Tenczyński siadał na tureckiego konia i może tutaj żegnał swój zamek, kiedy puszczał się w drogę za dalekie morza po królewską oblubienicę. Wyjeżdżał dumny, szczęśliwy, ufny w przyszłość, kochający, kochany; nie przewidując że zimna śmierć czyha na niego, w chwili gdy stanął u szczytu marzeń. I nie ujrzał już nigdy swej pięknej królewny. Ród jego wygasł, zamek rozsypał się w gruzy i dziś tutaj, zamiast dziewic, giermków, rycerzy, stoją tylko chwasty i tarniny, zamiast brzmiącej muzyki biesiad, wyją wichry jesienne; śród nocy snuć się muszą nietoperze i puchacze, a może duch jego zstępuje z nieba i płacze nad tą ruiną.
Kobieta słuchała jej z pobłażliwym uśmiechem, gdy wymawiała te żałobne słowa cichym, wyraźnym, spokojnym głosem, jak gdyby obrazy wspominane przesuwały się przed jej okiem. Znać przywykła do marzeń, których zrozumieć nie mogła.
— Może, spytała po chwili z pewną niecierpliwością, widząc ją ciągle zamyśloną, może chcesz kiedy przyjechać tutaj przy świetle księżyca?
— O nie, odparła Idalia z mimowolnym dreszczem; wiesz jak lękam się umarłych. Przy księżycu tu straszno być musi. Słońce nie przeszkadza marzeniom moim; wszak przeszłość tutaj słoneczną była.
— Ale teraz spieszyć nam się potrzeba, mówiła starsza kobieta, tłumiąc ziewanie i spoglądając na zegarek. Wiesz że hrabia Herakliusz wyjeżdża dzisiaj, trzeba nam go pożegnać.
Na te słowa cień przesunął się po gładkiem czole Idalii.
— Prawda, masz słuszność, szepnęła, zapomniałam się tutaj.
I zwolna, niechętnie szła za towarzyszką, jakby lepiej jej było pośród tych ruin, ze wspomnieniami umarłych, niż w rzeczywistym świecie, pomiędzy ludźmi. Miała już wejść pod ciemne sklepienie bramy i zniknąć z przed zachwyconych oczów moich, ale zatrzymała się raz jeszcze u wejścia i smutnym wzrokiem potoczyła w koło. Sklepienie pod którem stała porosłe było zielskiem i bluszczem, a pośród nich, przyniesiona przez burze lub ptaki, strzelała w górę łodyga białej lilii, z koroną śnieżnych, wonnych kwiatów. Wzrok jej padł na tę lilią, wyciągnęła ku niej ręce ruchem pełnym dziecinnego pragnienia i wspięła się na drobne paluszki, daremnie sięgając po nią. Lilia kołysała się wysoko nad jej głową.
Wówczas ja wysunąłem się z cienia, jednym skokiem wdrapałem się na szczyt sklepienia i nie śmiałem podać jej kwiatu, tylko nachyliłem tak jego łodygę, by sama zerwać go mogła. Oczy nasze się zbiegły; nie było w jej spojrzeniu zdziwienia, nie strwożyła się nagłem zjawieniem się mojem, tylko patrzyła na mnie rozmarzonym wzrokiem, jak gdybym był jednym z tych rycerzy, których widma wywoływała w pamięci, a ja czułem że wzrok ten sięgał mi aż do głębi piersi i tam w pijał się w serce, czułem że krew zbiegała mi z twarzy pod jej spojrzeniem, i po raz pierwszy w życiu drżałem jak liść, szukałem oparcia.
A ona rzekła do mnie po krótkiej chwili, zrywając lilią i jakby budząc się do rzeczywistości:
— Dziękuję panu, dziękuję.
Twarz jej biała oblała się lekkim rumieńcem. Odeszła; widziałem tylko zdaleka, jak wsiadła wraz z towarzyszką do lekkiego powozu, poważna, zadumana i lilią trzymała w ręku.
Odeszła, a ja spojrzałem dokoła, przerażony pustką jaką uczułem przy sobie i w sobie. Ona zabrała serce i myśl moję. Stałem osłupiały na miejscu w którem ją ujrzałem, w którem usłyszałem jej głos, jej słowa, i nie mogłem zrozumieć, by tak jedna chwila zmieniła zasadnicze warunki mego bytu i mogła o całej stanowić przyszłości. Po jej zniknięciu miejsce to wydało mi się pustynią.
Wyszedłem szybko z pomiędzy zwalisk i skoczyłem na konia, sądząc że z opuszczeniem tego starego zamku gdziem ją zobaczył, wyłamię się z pod jej czaru. Ale daremnie, postać jej płynęła przedemną w powietrzu, lśniła w słonecznych promieniach, odbijała się w wodach strumieni; a zawsze unosiła się nademną, niedostępna jak gwiazda, którą widzieć tylko można, ale nigdy pochwycić.
Pod tem wrażeniem powróciłem do Henryka. Nudził mnie gwar jego domu, a rozerwać nie mógł. Idalia pozostała myślą moją, a pragnienie widzenia jej znowu, dochodziło we mnie do miary szaleństwa.
Pamiętałem najdrobniejsze szczegóły jej zjawienia się, jej rozmowy, jej stroju nawet, a zestawiając wszystko, zrozumiałem że gdzieś niedaleko zamieszkiwać musi. Powóz do którego siadła, był to lekki rodzaj amerykanki; towarzyszka jej wspominała że któś odjeżdżał i chciał ją pożegnać, projektowała drugi spacer do tych ruin; widocznie więc ona pozostawała tutaj, gdzieś pośród tej górskiej okolicy. Ta myśl zbliżyła mnie do towarzyszy, oni musieli znać ją, wiedzieć przynajmniej kto była, i wkrótce dobadałem się wszystkiego co wiedzieli, co wiedzieć mogli.
Idalia, księżniczka Idalia, należy do jednej z najpierwszych rodzin, jest dziedziczką ogromnego majątku. Sierota, ojca straciła w pierwszych latach dzieciństwa, matkę przed kilku miesiącami. Teraz zamieszkuje na czas jakiś majątek położony o milę zaledwie od miejsca gdzie się znajduję, wraz z osobą która wychowywała ją od dziecka i którą matka testamentem zostawiła przy niej, jako zaufaną swą przyjaciółkę. Mówiono o księżniczce, jako bardzo szczęśliwej istocie; miała młodość, piękność, dostatki, znaczenie. Dla mnie ona była tylko Idalią. Prawda, położenie towarzyskie stawia ją wyżej odemnie, ta myśl przejmuje mnie zimnym dreszczem; ale czyż podobne względy stanąć mogą pomiędzy mną a nią? Czyż wiedziałem kto była ona, gdy po raz pierwszy zbiegły się nasze oczy? Czyż nie wyczytała w mojem zbladłem licu tej miłości wybuchającej od pierwszego wejrzenia? Czyż jej czyste serce zaznać może podejrzliwość, zwątpienie? Wszak Idalia jest sierotą, moralnie zależną tylko od samej siebie. Mam w piersi tak wielkie uczucie, że ona będzie musiała uwierzyć w nie przynajmniej, jeśli go nie podzieli. Jedno jej serce może odrzucić serce moje. Pomiędzy nami jedyną przeszkodą może być to, że ona odwróci się odemnie z litością anioła, patrzącego na nędze ziemskie. Ale nie, to być nie może! Czyż odrazu nie zrozumiałem jej, nie ukorzyłem ducha jak przed świętą? Czyż inny człowiek tak jak ja kochać ją zdoła? Mogę mieć wiele wad i niedoskonałości, ale wiem że znajdzie we mnie prawość i poświęcenie bez granic. Od dziś dnia jedyną myślą moją jest szukać sposobności zbliżenia się do niej, jedyną nadzieją zdobycie jej miłości, jedynym celem życia, ona!...
Do zobaczenia, Albino, kiedy? jak? nie wiem doprawdy. Nowa faza ducha otwiera się przedemną; serce moje, omylone, zawiedzione tyle razy, teraz godnem siebie odzywa się biciem, i obmyte czystem uczuciem, z nową siłą wytrwania gotowe jest przyjąć walkę życia. Do zobaczenia raz jeszcze i niech ci Bóg zsyła zachwyty moim podobne. Kończę mój długi list tem życzeniem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.