Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z przed zachwyconych oczów moich, ale zatrzymała się raz jeszcze u wejścia i smutnym wzrokiem potoczyła w koło. Sklepienie pod którem stała porosłe było zielskiem i bluszczem, a pośród nich, przyniesiona przez burze lub ptaki, strzelała w górę łodyga białej lilii, z koroną śnieżnych, wonnych kwiatów. Wzrok jej padł na tę lilią, wyciągnęła ku niej ręce ruchem pełnym dziecinnego pragnienia i wspięła się na drobne paluszki, daremnie sięgając po nią. Lilia kołysała się wysoko nad jej głową.
Wówczas ja wysunąłem się z cienia, jednym skokiem wdrapałem się na szczyt sklepienia i nie śmiałem podać jej kwiatu, tylko nachyliłem tak jego łodygę, by sama zerwać go mogła. Oczy nasze się zbiegły; nie było w jej spojrzeniu zdziwienia, nie strwożyła się nagłem zjawieniem się mojem, tylko patrzyła na mnie rozmarzonym wzrokiem, jak gdybym był jednym z tych rycerzy, których widma wywoływała w pamięci, a ja czułem że wzrok ten sięgał mi aż do głębi piersi i tam w pijał się w serce, czułem że krew zbiegała mi z twarzy pod jej spojrzeniem, i po raz pierwszy w życiu drżałem jak liść, szukałem oparcia.
A ona rzekła do mnie po krótkiej chwili, zrywając lilią i jakby budząc się do rzeczywistości:
— Dziękuję panu, dziękuję.
Twarz jej biała oblała się lekkim rumieńcem. Odeszła; widziałem tylko zdaleka, jak wsiadła wraz z towarzyszką do lekkiego powozu, poważna, zadumana i lilią trzymała w ręku.
Odeszła, a ja spojrzałem dokoła, przerażony pustką jaką uczułem przy sobie i w sobie. Ona zabrała serce i myśl moję. Stałem osłupiały na miejscu w którem ją ujrzałem, w którem usłyszałem jej głos, jej słowa, i nie mogłem zrozumieć, by tak jedna chwila zmieniła zasadnicze warunki mego bytu i mogła o całej stanowić przyszłości. Po jej zniknięciu miejsce to wydało mi się pustynią.